Читать книгу Przerwa na życie - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 6
II
ОглавлениеKtoś na korytarzu mówił o odwadnianiu Żuław. Głos brzmiał monotonnie, podnosił się tylko i zaostrzał namiętnie przy wyliczaniu ilości siana, mleka, masła i ton żywca, które Niemcy osiągali na tych terenach.
Magdalena leżała na wznak i z przymkniętymi oczyma przysłuchiwała się temu dowodzeniu. Dojeżdżali dopiero do Tczewa. Ociągała się ze wstawaniem. Kołysanie pociągu, stukot kół złagodzony wysoką odległością piętrowego łóżka, nagłe, jaskrawe rozbłyski słońca w szparze rolety, nawet przenikliwy zapach karbolu, unoszący się z koca, którym była przykryta, sprawiał jej niewypowiedzianą rozkosz. Tylko raz jeden przed wojną podróżowała wagonem sypialnym. Nie pamiętała nawet, czy łóżka były szersze, wygodniejsze, pościel mniej ascetyczna. Teraz wąska, twarda deska kolejowego posłania wydawała się jej szczytem komfortu.
Pasażerka z dolnego łóżka, skończywszy się ubierać, podniosła roletę.
– Ach, co za dzień! – jęknęła z zachwytem.
Fala intensywnego, wiosennego słońca zalała przedział.
Magdalena zmrużyła powieki. Teraz dopiero rozgrzeszyła się zupełnie z decyzji odbycia tej podróży. Ileż to już lat nie widziała morza? Postanowiła pojechać do Orłowa i odwiedzić pensjonat, w którym spędziła jakieś przedwojenne wakacje. Chodziła wtedy jeszcze do gimnazjum, ale matka sprawiła jej na lato kilka cywilnych sukienek i spodnie, w których kręciła się co wieczór po nadmorskim deptaku, aż do zmęczenia udając dorosłą.
Zerwała się z łóżka. Naciągnęła sweter i spódnicę, przyczesała włosy, wyjęła z torby ręcznik i wyszła na korytarz.
Ojciec stał już pod oknem naprzeciwko swego przedziału, wypoczęty i wyświeżony, jakby wyszedł właśnie ze swojej łazienki. Palił papierosa i czytał Dzieje Anglii Maurois. Nigdy nie miał czasu, aby w spokoju zająć się lekturą, woził więc z sobą pękate tomisko i pogrążał się w jego treści przy okazji każdej własnej ciszy, którą umiał wyłuskać w największym ludzkim zgiełku. Maurois zachwycał go. „Jeśli ktoś pisze o dziejach obcego kraju, musi mieć więcej do powiedzenia, niż wymaga tego historia” – mówił, namawiając wszystkich wokół na przeczytanie tej książki. Teraz jednak odłożył ją i uśmiechnął się na widok córki. Byłby pocałował ją na powitanie, gdyby nie ciekawe spojrzenia, które osaczały ich zewsząd. Lubił, że nie przechodzi nie zauważona. Była jedyną sensacją jego życia, na którą sobie bez poczucia ujmy pozwalał. Poczuł tkliwość wokół serca, patrząc, jak przepycha się przez korytarz z włochatym ręcznikiem w ramionach, zaróżowiona jeszcze od snu. Pomyślał, że musi jej dać trochę pieniędzy, żeby w Gdyni kupiła sobie coś ładnego. Maurois przestał go interesować. Zamknąwszy książkę patrzył na szeroką płaszczyznę zieleniejących pól, na ciągnące się pasmo ziemi powracającej do życia z tą samą namiętną radością, jaką ludzie czują w sobie po przebudzeniu. Jakiś pan potrącił go nieostrożnie wychodząc z przedziału. Profesor uśmiechem odpowiedział na przeprosiny. Był przepełniony pogodą i siłą, ba – młodością, którą napełniał go na równi wiosenny poranek, jak i mała kartka telegramu wzywająca go na zjazd.
Śniadanie zjedli w Grand Hotelu w Sopocie, gdzie profesor miał zarezerwowany pokój. Nie bez trudu udało się zamienić pojedynczy pokój na podwójny – cierpliwi goście zwalczyli jednak upór i zły humor recepcjonisty.
Za ogromnymi oknami hotelowej jadalni rozciągało się morze. Długie ramię drewnianego mola i ciemnozłoty, prawie rudy od wilgoci brzeg plaży zamykały je w ramę niby ogromny obraz. Magdalena zapominała o jedzeniu nie mogąc oderwać oczu od tej głębokiej, nie kończącej się żadną linią graniczenia z niebem, przestrzeni połyskliwego błękitu. Raz po raz zapytywała ojca, czy dobrze zrobił, że zabrał ją z sobą. Profesor pił kawę i mrużył oczy przed natarczywością światła.
– Nie bądź głupia – mówił z rozczuleniem.
Dzień spędziła bezładnie.
Zaraz po śniadaniu odwiozła ojca na konferencję do Wrzeszcza jakąś sędziwą, rozpadającą się nieomal po drodze taksówką. Rozstała się z nią nie bez ulgi, gdy ojciec wysiadł przed Akademią Medyczną, i na piechotę, wolno, w rozkosznym poczuciu ogromnej przestrzeni czasu przed sobą ruszyła z powrotem w stronę Wrzeszcza. Stare lipy szerokiej alei owiewała już zielona mgła. Małe listki wydobywały się na świat z dopiero co rozpękłych pączków. Tylko brzozy tryskały tu i ówdzie z ciemnego jeszcze parku pełną, jaskrawą barwą wiosny.
W ogrodach przed potężnymi willami, które zdobiły godła obcych państw, krzątali się ludzie. Sadzono kwiaty, siano trawę, przycinano krzewy. Pokojówki konsulów trzepały przez okna flanelowe ściereczki, zbierając kurz z mebli, których lśniące powierzchnie miały prezentować gościom spokój i zadomowienie gospodarzy. Przed ptasim domkiem w którymś z ogrodów skakał czarny, połyskliwy kos. Ziemia była mokra i oczekująca.
Śródmieście trzymała jeszcze zima. Nagie ruiny, nie zasypane doły po bombach, suchy pył pokruszonych cegieł i gdzieniegdzie kolorowa oaza sklepu, białe firanki w oknach, jakiś kwiat za szybą – gorące akcenty ludzkiej samoobrony. Pachniało tu Warszawą, choć gdy Magdalena zatrzymała się w jakimś zbiorowisku ludzi, ściśniętych przed sklepową wystawą, usłyszała wśród akcentów z Powiśla ciepłe zgłoski miękkiej mowy wilnian, lwowiaków, tych „zza Buga”, jak mówili niechętni tubylcy.
Uprzykrzony widok zniszczonego miasta znużył ją szybko. Rozpytała się o środek lokomocji do Orłowa. Zwiedzanie Gdańska zostawiła sobie na jutro, ciągnęło ją najpierw odwiedzenie miejsc znajomych. Przy przystanku autobusowym, przy którym stanęła, zatrzymał się samochód, znów jakby wykrojony z warszawskiego krajobrazu: buda z plandeki, ruchome ławki i żelazne stopnie, obwieszone ludźmi. Z trudem wcisnęła się do wnętrza, usiłując obronić się przed zagarnięciem w głąb budy. Świeże powietrze i oglądanie mijanych ulic mogło jeszcze uratować tę wycieczkę. Zaczęła już prawie żałować, że nie została we Wrzeszczu, gdy nagle zazieleniły się na horyzoncie oliwskie wzgórza, a po przeciwległej stronie drogi błękitne pasmo morza zawisło nad czerwonymi dachami małych domków, podobnych do siebie jak klockowe budowle dzieci pozbawionych wyobraźni.
W Orłowie spotkało ją rozczarowanie. W pensjonacie, który odszukała, mieszkali teraz na stałe jacyś ludzie. Mały, zajadły pies szczekał na progu, a po ogrodzie chodziły kury.
Zawiedziona odeszła od płotu. Pospacerowała po pustym deptaku, kupiła w kiosku bułkę, aby z mola nakarmić mewy i z pewną pretensją do wiejskiego nastroju, którym tchnęło teraz modne kąpielisko z jej wspomnień, stanęła znowu na przystanku. Tym razem miała więcej szczęścia. Prawdziwy autobus, pomalowany na czerwono, zawiózł ją do Gdyni.
To nareszcie było miasto! Sklepy, kawiarnie, dobrze ubrane kobiety na ulicy, mężczyźni znajdujący czas na oglądanie się za nimi – oto było coś, czego potrzebowała. Zjadła w cukierni dużą porcję kremu, potem kupiła sobie błękitny pulower i wiosenne buciki na bardzo wysokim korku. Syta lekkomyślności wzięła taksówkę i kazała zawieźć się do portu. Czuła się jak uczniak, który w obawie, że może być zapytany o wrażenia z wycieczki, musi z konieczności dbać o ich wartość. Zwiedzenie portu – to było coś, co mogło nawet na Andrzeja podziałać łagodząco.
Stanęła przy nabrzeżu i usiłowała zapamiętać obce nazwy statków, które tkwiły tu na grubych cumach, nie tak znów liczne, jak sobie wyobrażała. Były to zapewne statki z towarami UNRRA, Magdalena doznała żałosnego smutku ubóstwa.
Gdy tak stała, zapatrzona w tłuste plamy oliwy, mieniące się niebiesko na wodzie kanału, poczuła, że ktoś natarczywie na nią patrzy. Odwróciła głowę. W odległości kilku kroków stał czarny, lśniący jak pasta do obuwia Murzyn i przyglądał się jej z nadzieją. Wyglądał tak szykownie w jasnoniebieskim gabardynowym ubraniu i popielatym kapeluszu z matowej słomy, że Magdalena uśmiechnęła się mimo woli. Uznał to za zachętę. Zbliżył się i wybełkotał kilka słów po angielsku.
Nie rozumiała, bawiła ją jednak ta scena. W końcu wydało się jej podejrzane, że Murzyn powtarza wciąż te same słowa i bardzo się nimi męczy. Zagadnęła go po francusku. Rozpromienił się. Pochodził z Marsylii. Magdalena przypomniała sobie Dominique’a i jego listy, pisane do niej w tym mieście. Zapytała o przebieg inwazji, ale Murzyn spędził wojnę w oddziałach francuskich w Afryce. Nie, nie mógł jej nic powiedzieć o Marsylii z tego okresu. Spoważniał – pytanie, jakie mu postawiła, i sam fakt, że odezwała się do niego po francusku, zgasił w nim poprzednie zapały. Patrzył na nią uważnie, prawie niespokojnie.
– Znałam kiedyś człowieka, który uciekł do Marsylii – powiedziała Magdalena.
– Uciekł – skąd?
– Z Niemiec. Z samego środka Niemiec. Trafił do Marsylii, ale nie wiem, co się z nim stało. Nie chciałabym, żeby zginął.
– Ludzie nie giną tak łatwo – powiedział. Błyskawicznym ruchem podciągnął nogawkę spodni i pokazał jej zasklepione różowo głębokie rany podudzia. Rozpiął potem marynarkę i szarpnąwszy guzikami jedwabnej koszuli obnażył przed nią pierś, pooraną tak samo różowymi bliznami, pokreśloną jakby w straszne wzory, w niedokończony rysunek śmierci. – To wszystko stamtąd! – wyjaśnił z dumą.
W Magdalenie zdumienie walczyło z przestrachem. Jej przygodny znajomy prezentował swoje bohaterstwo w sposób dość gwałtowny – pośród ludzi śpieszących w obie strony wzdłuż nabrzeża. Ponadto nigdy w życiu nie widziała blizn na czarnej skórze i nie wiedziała, że zasklepiają się jakby wewnętrzną jej stroną, jasną jak wydobyta na światło błona śluzowa.
– To stamtąd – powtórzył czarny. Zapinał wolno guziki, a Magdalena w napięciu śledziła ruch jego palców, jakby to one miały jej wytłumaczyć wszystko, co się stało – bliski sens zdarzenia sprzed chwili i odległą konieczność ran, które oglądała.
– Rok leżałem w szpitalu – powiedział. – Ledwo mnie pozszywali. Człowiek jest silny jak rzemień, niejedną wojnę przetrwa.
Magdalena uśmiechnęła się blado. Wokół niej i Murzyna zbierała się grupka gapiów. Rozejrzała się niespokojnie, przed dworcem morskim nie było żadnej taksówki. Zwróciła się w stronę miasta w nadziei, że złapie jakąś po drodze. Murzyn ruszył także. Kilku gapiów posunęło się w ślad za nimi.
– Człowiek chciałby mieć coś z tego życia, zanim umrze – mówił, nie zrażając się tym, że mu nie odpowiada. – Nie można przecież stale myśleć o tym, co było, albo o tym, co może być. Nie uciekaj! Dlaczego chcesz odejść?
Magdalena przyśpieszyła kroku. Droga pustoszała z każdym metrem oddalania się od portu. Po obydwu jej stronach ciągnęły się teraz tory kolejowe. Nieśmiała trawa zieleniała między kamieniami niskiego nasypu.
– Dam ci pończochy! Takie, jakich u was nie ma. Tylko porozmawiaj ze mną. Nie chcę nic więcej. Tylko porozmawiać. Jak człowiek z człowiekiem.
Gapiowie odpadali jeden po drugim, zawiedzeni. Scena stawała się pospolita: obcy marynarz usiłował zaczepić dziewczynę.
– Za pończochy wszystko można dostać w całej Europie. W całej Europie! – powtórzył. – W Polsce też, nie wierzysz? Koledzy mi opowiadali, koledzy nigdy nie kłamią w takich sprawach. W takich sprawach obowiązuje solidna informacja. A ja chcę z tobą tylko porozmawiać. Jak człowiek z człowiekiem.
Magdalena wciąż nie odpowiadała. Czuła się zażenowana i zła na siebie, że nie potrafi we właściwy sposób rozwikłać tej sytuacji. Kapitulowała przed jakimś nawet nie własnym, a narzuconym jej wstydem, który jej zabraniał naturalnej prostoty obcowania z każdym, kogo była ciekawa. Ale wciąż widziała siebie z zewnątrz, stała jakby na brzegu chodnika i przyglądała się własnymi oczyma tej scenie.
Może się nawet bała? Droga była pusta. W oddali widniała tylko mała grupka nadchodzących bez pośpiechu ludzi. Magdalena prowadziła ich wzrokiem ku sobie, jak wysłanników oczekiwanej od dawna odsieczy.
Murzyn tymczasem tracił ostatnie pozory agresywności. Zaczynał się jakby wstydzić, że dziewczyna ucieka przed nim. Mruczał coś do siebie, mełł w ustach krótkie jakieś sylaby, zwalniał kroku. Nadchodzący ludzie okazali się odsieczą niepotrzebną. Byli to jacyś – być może – funkcjonariusze portowi o powierzchowności, jak mówiła babka, w guście epoki, nie dającej ludziom ani pieniędzy, ani czasu na zajęcie się własnym wyglądem. W rękach nieśli teczki – ten nieodłączny rekwizyt, podbudowujący poczucie władzy.
Magdalena przyglądała się im bez zaciekawienia. Nagle poczuła głuche szarpnięcie w sercu, jakby ktoś uderzył ją w pierś i zatrzymał gwałtownie na miejscu. Wśród zbliżających się szedł Piotr. Wyglądał tak samo jak wtedy, kiedy widziała go po raz ostatni na ulicy niemieckiego miasteczka. Może miał jakieś inne ubranie i buty nie tak staromodne jak te, które dostał od swego gospodarza, starego Hanneckera. Ale twarz, twarz, ciało, sposób trzymania rąk, przywartych ciasno do boków, chód harmonijny, niby zwolniony bieg zawodnika na bieżni, prosta linia karku – pozostały te same.
Nie poznawał jej, szedł pochłonięty rozmową. Dopiero gdy krzyknęła, zatrzymał się i podniósł na nią oczy.
– Ty? – zapytał, blednąc.
Idący z nim ludzie zatrzymali się także. Murzyn przybliżył się z wahaniem, wsadził ręce w kieszenie spodni.
Stali wszyscy w poprzek drogi, jakby jakaś grupa przyglądająca się ulicznej awanturze lub nieszczęśliwemu wypadkowi. Ktoś parsknął grubiańskim śmieszkiem. Piotr zaczerwienił się i dotknął ramienia Magdaleny.
– Chodźmy stąd – powiedział. – Chodźmy stąd! – Rozejrzał się nieprzytomnie wokoło. Twarze towarzyszy wyrażały zaciekawienie. Murzyn przysunął się, żeby być bliżej Magdaleny. Chciał wiedzieć, dlaczego ktoś zabiera mu dziewczynę.
– Piotrze! Piotrze! – szeptała. Paczki ze swetrem i butami wysunęły się z jej rąk na ziemię. Buty jeden po drugim potoczyły się daleko na brzeg chodnika. Piotr schylił się i pozbierał je, daremnie starając się zawinąć je ponownie w podarty papier.
– Idziemy! – powiedział jeden z towarzyszących mu ludzi.
– Piotrze! – powtórzyła Magdalena.
Murzyn dotknął jej łokcia.
– Musicie załatwić to beze mnie – rzekł Piotr, nie patrząc na nikogo. Wciąż walczył z paczkami Magdaleny, które nagle zmieniły się w żywe, oporne zwierzęta. – Musicie! – powtórzył.
Jeden z mężczyzn znów roześmiał się głupio i obrażająco. Murzyn nie wiadomo dlaczego wziął ten śmiech do siebie. Odwrócił się i przyjrzał mu się groźnie.
Piotr zagarnął Magdalenę ramieniem i pociągnął ją w stronę miasta.
Pierwszą przytomną myślą, jakiej doświadczyła, była świadomość katastrofy. Może radosnej, może upragnionej, ale katastrofy.
Siedzieli w ciasnej, pachnącej dobrą kawą kawiarence przy jakiejś bocznej ulicy. Ludzie pijący kawę przy sąsiednich stolikach dotykali ich prawie kolanami i bardzo głośno rozprawiali o swoich sprawach. Może dlatego wydawało się rzeczą naturalną, że oni milczą. Piotr mieszał uporczywie łyżeczką swoją kawę i oddychał głęboko, jakby się dusił.
– Co ty tu robisz? – zapytał wreszcie.
Dopiero teraz zobaczyła wyraźnie jego twarz, gdy podniósłszy oczy czekał na odpowiedź. Oto był człowiek, którego kochała, tak samo smutno i namiętnie jak wtedy, kiedy niewiadomy koniec wojny wciąż znakiem zapytania przekreślał jej miłość, jak wtedy, kiedy znak zapytania zniknął, a ona wciąż czekała w rozpaczy i nadziei. Zatopiona w księżycu droga z Asenham do Schwarzbach, płacz w jego ramionach na progu plebanii w Edelheim, długie wieczory nad brzegiem rzeki, gdy przez most mknęły pociągi wiozące amunicję z Altöting – wojna, wojna, wojna, strach i miłość, nienawiść i miłość, nadzieja i miłość.
– Dlaczego mnie nie szukałeś? – wybuchnęła. – Dlaczego nie przyszedłeś po mnie?
– Wszystko ci wytłumaczę – odparł, spuszczając głowę.
– Co tu można tłumaczyć? Jesteś. Chodzisz. Żyjesz, a nie przyjechałeś do mnie, nie napisałeś. Dlaczego?
– Pozwól, Magdaleno – rzekł łagodnie. – Wiem, winien ci jestem to wyjaśnienie. Jeśli naprawdę czekałaś na mnie.
Teraz ona zaczęła uważnie mieszać swoją kawę. Na opuszczonych rzęsach zobaczył dwie łzy. Zawsze bał się jej łez. Przymknął oczy, żeby nie widzieć, jak drżą jej wargi i mały podbródek daremnie hardo wysunięty naprzód.
– Nie – powiedziała nagle mściwym szeptem – nie czekałam na ciebie. Od razu wiedziałam, że nic z tego nie będzie. To było jednak nawet dla mnie zbyt nieprawdopodobne, żeby wierzyć, że mógłbyś w życiu mnie potrzebować.
Odetchnęła, ostrożnie wskazującym palcem otarła łzy z powiek. Teraz wydawała się spokojna. Podniosła filiżankę i długo, małymi łykami piła kawę.
– Może przynajmniej jesteś ciekaw, co działo się ze mną i Gastonem po twojej ucieczce? Nie wyobrażasz sobie chyba, że uszło to nam na sucho?
Drgnął.
– Aresztowano was?
– Przecie się jednak o to w końcu zapytałeś. Twój most wyleciał w powietrze, a mało brakowało, żeby Gaston i ja...
– Bili cię?
– Zapytaj o Gastona! – krzyknęła. – Ja przynajmniej żyję, a jego zabrali do obozu i nie wiem, co się z nim stało.
– Bili cię? – powtórzył.
Opuściła głowę.
– Po co pytasz? Nie możesz sobie tego wyobrazić? – Schowała pod stolik dłonie, jakby jeszcze teraz można było odnaleźć na nich ślady badania w gestapo.
– Czego od was chcieli?
– Myśleli prawdopodobnie, że pomagaliśmy ci przy wysadzeniu mostu.
– Gaston mi pomagał.
– Wiem.
– Powiedział ci? – Czujność Magdaleny pochwyciła w tym zbyt ostro postawionym pytaniu ton dawnej zazdrości o pięknego Francuza, bardziej wyraźny niż żal za niedochowanie męskiej tajemnicy.
– Nie. Ale przecież raz w życiu mogłam się czegoś domyślić.
– Nie wiesz, dokąd go zabrano?
– Nie. Hochmeierka mi opowiadała, że widziała tylko, jak go wyprowadzali z żandarmerii. Ona przychodziła do mnie do szpitala.
– Do szpitala?
– Tak. Leżałam tam ze dwa miesiące. Zależało im widocznie na tym, żeby inni cudzoziemcy takiej mnie nie zobaczyli.
– Jak to – żeby cię nie zobaczyli?
– No, nie wyglądałam wtedy dobrze...
– Magdaleno! – Piotr zniżył głos, jego gorący oddech owiał jej policzki. Poczuł żal tak świeży, jakby to, o czym mówiła, nie działo się prawie przed dwoma laty, ale jakby dziś, teraz właśnie miał sprowadzić na nią zawinione przez siebie cierpienie. – Magdaleno! – powtórzył. – Musisz mi wierzyć, że nie mogłem przewidzieć tych konsekwencji. Nie sądziłem, że będę musiał uciekać. Już przed domem spotkałem żandarma Stolzberga. Wiedziałem, że mnie aresztuje, gdy tylko nastąpi eksplozja. – Pochylił głowę. – Musiałem dokonywać wyboru między jego śmiercią a moją.
Magdalena przymknęła oczy, gwałtownie potrząsnęła głową.
– Nie mówmy o tym.
– Nie. Muszę ci wszystko wyjaśnić. Wiem, co mogłaś myśleć o mnie podczas badania.
Uśmiechnęła się nagle tak promiennie, że Piotr przestraszył się tego uśmiechu bardziej niż łez.
– Nie, tego właśnie nie wiesz.
– Cierpiałaś przeze mnie.
– Kochałam cię. Kochałam cię tak bardzo, że nawet wtedy myślałam tylko o tobie – czy żyjesz, czy udało ci się uciec, czy dotarłeś do Warszawy. Nie wiesz nawet, że gdy tylko wypuścili mnie ze szpitala, podążyłam za tobą.
– Uciekłaś?
– Tak.
– Dostałaś się do Warszawy?
– Było już po powstaniu. Dotarłam tylko do babki pod Łowicz. A potem po oswobodzeniu do domu. Byłam na Browarnej – dodała cicho.
Opuścił powieki.
– Poszedłem z armią na Berlin. Po powstaniu dostałem się na drugi brzeg i zaciągnąłem do wojska.
– Byłam na Browarnej – powtórzyła Magdalena. – Dom, w którym mieszkali twoi rodzice, stał wypalony do piwnic. Powiedziałeś mi w Edelheim, pamiętasz – tego wieczora, kiedy ci się oświadczałam, a ty nie chciałeś mi powiedzieć, jak się naprawdę nazywasz...
– Sądziłem, że mnie zrozumiesz. Uciekłem z obozu, musiałem być ostrożny.
– Domyślałam się tego. Powiedziałeś więc, że jeśli zechcę cię odnaleźć, będę musiała pójść na Browarną i zapytać o szewca, którego dzieci przezywają „Suchąnóżką”. Byłam tam, ale nie mogłam go znaleźć.
– Moi rodzice nie żyją – rzekł Piotr tępo. – Zginęli razem, to jedno mnie pociesza.
– Byłeś tam?
– Tak.
– Nie znalazłeś mego napisu na drzwiach?
– Znalazłem.
– Dlaczego więc nie przyszedłeś do mnie? – krzyknęła. – Dlaczego zaraz do mnie nie przyszedłeś?
– Uspokój się! – Piotr pochylił się ku niej nad stolikiem. Ludzie odwracali się i patrzyli na nich z zaciekawieniem.
Magdalena płakała. Wyszarpnąwszy z torebki chustkę ukryła w niej twarz.
Skinął na kelnera, szybko zapłacił należność za kawę i zebrał paczki Magdaleny.
– Idziemy – powiedział, wyciągając rękę.
Wstała posłusznie. Jeszcze na ulicy ocierała oczy, potykała się na nierównościach chodnika, szła nic nie widząc przed sobą. Piotr ujął ją mocno pod ramię. Skręcili w ulicę wiodącą ku morzu. Usiedli na ławce na skraju bulwaru. Wysoki stok Kamiennej Góry stał za nimi jak zielona ściana. Morze uderzało o betonowy brzeg i cofało się z szumem.
– Tu jest dobrze – szepnęła Magdalena rozglądając się. – Tu nareszcie będę mogła się wypłakać.
Nie przeszkadzał jej, choć trwało to dość długo. Dotknął wreszcie jej ramienia i powiedział z niezręczną łagodnością:
– Musisz zrozumieć, że wszystko jest już poza nami, od dawna postanowione, spełnione, doprowadzone do końca. Nie trzeba opłakiwać aktualności naszego nieszczęścia, bo ono stało się prawie przed wiekami. Ty chyba także po ochłonięciu z wojennych sensacji doszłaś do przekonania, że nie potrafimy być razem szczęśliwi.
– A bez siebie jesteśmy szczęśliwi? – spytała cicho. Piotr wziął jej rękę i zamknął w swojej dłoni. Czuł fałszywe brzmienie tego, co mówił, ale trzeba było coś mówić – milczenie było jeszcze wyraźniejszą obawą przed prawdą.
– Nie możemy żyć razem, tak jak słowik czy skowronek nie może życ z lwem, wilkiem, z wołem, jeśli wolisz dosadniejsze określenia. Wiem, co potrzeba tobie, a co wystarczyć musi mnie. Zdaję sobie sprawę, że ani ty, ani ja nie potrafimy zmienić zasadniczego układu naszej psychiki.
– Ten słowik czy skowronek to niby ja?
– Tak.
– A ten lew, wilk czy wół to ty?
– Tak by wypadało.
Skrzywiła się.
– Nie nadajesz się na Lafontaine’a. A poza tym myślisz za dużo, Piotrze. To zawsze nam przeszkadzało, pamiętasz? Albo się kogoś kocha, albo nie. Myślenie na ten temat zawsze budzi podejrzenia i prowadzi do niekonsekwencji.
– Nie jesteśmy na bezludnej wyspie, gdzie można wyłącznie poświęcić się miłości – poza zdobywaniem jedzenia naturalnie.
– A tutaj jest inaczej? Ludzie pragną kochać i jeść. Wszystko inne jest zmieniającym się w różnych epokach dodatkiem do życia.
Dwie mewy usiadły na betonowym brzegu bulwaru. Trwały przez chwilę nieruchome, jak umieszczona w jakimś prospekcie reklama uroków nadmorskiej miejscowości, a potem spadły w dół na upatrzoną w fali zdobycz.
Odwróciła głowę.
– To przecież ty potrafiłeś stwarzać bezludną wyspę nawet wtedy, gdy bardzo ciasno otaczali nas ludzie.
– Wiem. Nie miałem do tego prawa... Wybacz mi, Magdaleno.
Zgarnęła swoje paczki na kolana, objęła je oburącz, jakby zamierzała odejść stąd zaraz, natychmiast po tym, co powie.
– Nie myśl, że mówię to wszystko po to, żeby coś zmienić między nami, odwołać, naprawić. To ja, nie ty, wiem od dawna, że nasze nieszczęście jest nieaktualne. Wiem także, że nie mogło się stać nic gorszego ponad nasze dzisiejsze spotkanie.
Wstała.
– Muszę już iść – powiedziała cicho. – Przyjechałam tu z ojcem, będzie czekał na mnie w Grand Hotelu.
Siedział wciąż na ławce, nie mógł wstać, ruszyć się, uczynić żadnego gestu. Ogarnęła go prawie senność, odprężenie, gwałtowne jak paraliż. Patrzył od dołu na jej twarz, płonącą jeszcze od niedawnych łez, na usta wciąż drżące od powstrzymywanego płaczu, patrzył na ostatnią swoją radość i ostatnią utratę. Stała przed nim ta prześliczna, jak z pudełka wyjęta panna, płakała, oczekiwała litości i pociechy tak łatwej jak wyciągnięcie ramienia. Widział ją, czuł na twarzy jej oddech, dotykał nieomal jej kolan, drżących pod cienką wełną spódnicy, i wciąż – jak kiedyś – nie mógł wykrzesać w sobie mściwej radości, którą karmił swe serce ukochany jego bohater, Julian Sorel, niedościgniony w miłości i okrucieństwie.
Wiedziała, że trzeba naprawdę już iść. Nie zatrzymywał jej. Zrozumiała wreszcie, że bał się jej, że przerażała go i niepokoiła. Zobaczyła w końcu jego unrowską zieloną marynarkę, koszulę w fioletowe paski i popielate spodnie o postrzępionych mankietach. Zwilżyła językiem wargi i głośno przełknęła ślinę.
– Do widzenia, Piotrze! – powiedziała nie wyciągając ręki.
Wstał, zerwał się z ławki, jakby dopiero teraz zrozumiał, że odchodzi.
– Bądź jutro w Gdańsku przy kościele Marii Panny – powiedział szybko. – Może uda mi się wyrwać na chwilę. Będę czekał o dwunastej przy wejściu do kościoła.
Milczała.
– Przyjdziesz? – zapytał, czując jak ogromny strach ściska mu krtań.
– Nie wiem – powiedziała cicho.
Ojca nie zastała w hotelu. Biegła prawie, żeby być z nim. Ale konferencja przeciągała się i profesor mógł zdobyć się tylko na telefon do portierni z prośbą, aby nie czekając na niego zjadła kolację sama.
Wzmianka o kolacji przypomniała jej, że nie jadła obiadu. Nie czuła jednak głodu, tylko straszną, namiętną potrzebę płaczu. Zamknęła się w pokoju i rozebrawszy się, bosa, w bieliźnie tylko pogrążyła się w swojej rozpaczy. Szlochała i jęczała bez wytchnienia, aż ktoś zapukał delikatnie w ścianę. To ją otrzeźwiło. Płakała jeszcze przez chwilę, ale już cicho i z namysłem. Uznała za świetne wyrażenie Piotra o nieaktualności ich nieszczęścia. Miał rację – to stało się dawno. Nie trzeba odgrzebywać dawnych smutków, trzeba im pozwolić zestarzeć się i umrzeć. Nie ma nic równie pocieszającego, jak starzejący się smutek. Magdalena wstała z łóżka, na którym płakała, i przymierzyła nowy pulower. Potem buty. Zdjęła ze ściany lustro, żeby móc zobaczyć w nim odbicie swoich stóp. Obydwa sprawunki okazały się bardzo efektowne. Zawiesiła lustro na ścianie i zaczęła przemywać oczy zimną wodą – to przypomniało jej o przyczynie ich zaczerwienienia i znów głucha rozpacz targnęła jej sercem.
Późnym wieczorem, gdy ojciec wciąż się nie zjawiał, zeszła – nieco speszona samotnością – do sali jadalnej hotelu. Usiadła przy tym samym stoliku, przy którym rano jadła z ojcem śniadanie. Ale na dworze było już ciemno, morze zasłaniała noc i gruba firanka zapuszczona na okno. Gdzieś w głębi rozległy się tony orkiestry. Rumba. Melodia unosiła się i opadała, jak śmiech. Magdalena rozejrzała się, kelner nie nadchodził. Wstała i podążyła śladem melodii.
Na sali dansingowej już tańczono. Wybrała stolik niedaleko parkietu i usiadła. Widok tańczących par rozerwał ją na długą chwilę. Wybrała z karty zakąskę i gorące danie, a gdy zjawił się kelner, zamówiła sandacza w galarecie i boeuf Stroganow. Poprosiła także o kieliszek białego wina. To dodało jej pewności siebie. Orkiestra znów zaczęła grać. Tym razem było to tango. Jakiś mężczyzna w bardzo długiej marynarce skłonił się przed nią. Nie przewidziała tego niebezpieczeństwa. Odmówiła. Ale gdy właściciel długiej marynarki wycofał się zawiedziony, szarpnęła nią myśl, że przecież trzeba było z nim pójść, wcisnąć się w ten tłum sunący po parkiecie, przymknąć oczy i dać się tarmosić w rytm argentyńskiego tanga. To było życie, prawdziwe życie; powinna wreszcie zaprzestać ucieczki przed nim.
Wypiła od razu kieliszek wina, gdy tylko kelner postawił go na stole. Poprosiła też zaraz o drugi i pilnie zajęła się jedzeniem. Apetyt jednak opuścił ją, czuła tylko fizyczną potrzebę jak najszybszego napełnienia pustego żołądka bez owej nie najbłahszej z ludzkich radości, jaką daje woń, smak i widok nie zmarnowanych przez kucharza darów bożych.
Drugi kieliszek wina rozlał w jej ciele jakby jakieś światło. Piotr wydał się jej złym, marnym człowiekiem, którego nareszcie wykreśliła ze swego życia. Wmawiała w siebie usilnie tę ulgę, jakiej wciąż nie czuła w całej pełni. Orkiestra grała teraz walca angielskiego, rozlewnego jak ciemna, wezbrana rzeka. Magdalena podparła ciężką głowę na dłoni i sennymi oczyma patrzyła na tańczące pary. Gdyby teraz ktoś ją poprosił, zgodziłaby się z ochotą na zanurzenie w tej pociągającej ją ciemności i głębi. Czuła też pragnienie, ale bała się pić więcej wina. Przywołała kelnera i w nadziei, że zaraz zaśnie, gdy tylko znajdzie się w łóżku, zapłaciła rachunek.
W drzwiach prowadzących do baru stał Murzyn. Ten sam, którego spotkała w porcie. Jego twarzy nie byłaby w stanie rozpoznać, ale jasnoniebieskie ubranie z daleka biło w oczy swą niepokalaną barwą. Zobaczył ją w chwili, gdy wstawała od stolika i pośpiesznie, wśród tańczących par, żeglował w jej stronę. Musiał już coś wypić, bo zachowywał się o wiele śmielej niż przed południem. Oczy mu błyszczały, a nabrzmiałe wargi pękły szeroko na wypukłych zębach. Zapraszał ją do baru, to tylko zrozumiała z tego, co mówił. I nagle, zbyt szybko nawet jak dla niego, zgodziła się pójść z nim.
Usiedli na wysokich stołkach i Murzyn zamówił dwa cocktaile. Magdalena oparła łokcie na ladzie i patrzyła bezmyślnie, jak barman nalewa zloty płyn do stojących przed nimi czarek. Ogarnął ją łagodny smutek, rezygnacja słodka jak sen.
– To jest dobre! – szepnęła pociągając przez słomkę spory łyk zimnego trunku.
– To jest najlepsze, na co nas stać! – powiedział Murzyn. – Jeśli człowiek się boi, musi uciec gdzieś przed swoim strachem. Dokąd uciec? Gdzieś daleko – nie ma „daleko” dla strachu. Dla strachu jest tylko to – podniósł czarkę na wysokość swoich błyszczących źrenic.
– Nie zaczynaj tylko gadać o tych nudnych rzeczach – przerwała mu Magdalena. – Po dziurki w nosie mam tego gadania.
– Ale my się już bijemy w Wietnamie! – krzyknął. – Już, rozumiesz? W sanatoriach leżą jeszcze ostatni ranni z tamtej wojny, a oni już przygotowali nową.
– Nie chodzi ci nawet o zasady czy sprawiedliwość – powiedziała. – To tempo! Tempo cię przeraża.
Murzyn wczepił palce w swoje gęste jak peruka, prosto zarysowane nad czołem włosy. Kołysał się na stołku to w przód, to w tył i jęczał cicho.
– Tempo! – powtórzyła Magdalena. – Ludzie przyzwyczaili się zabijać. To niebezpieczny nałóg. Można do niego przywyknąć jak do palenia papierosów, co gorsza – nie zaprzestając wygłaszania pogadanek o szkodliwości nikotyny.
– Nie palę – bąknął Murzyn. Magdalena przyjrzała mu się spod oka.
– Ja też – powiedziała, żeby nie sprawić mu przykrości.
– Kiedy leżałem w szpitalu – zaczął znowu – czułem się jak bohater. Nie dlatego że to jednak my wygraliśmy wojnę. Ale dlatego że byłem jakby żywą przestrogą dla tych, którzy wciąż nie mieli dosyć.
Magdalena powstrzymała jego rękę, bo wydawało się jej, że znów ma ochotę obnażyć przed nią swoje piersi.
– Głupi jesteś! – powiedziała. – Jaka tam znów z ciebie przestroga. Musiałbyś stanąć w gablotce w jakimś muzeum wojny, żeby cię ludzie oglądali. Ale wojenne muzea świecą teraz pustkami. Nie chce się oglądać czegoś, co się zbyt dobrze pamięta.
Puste czarki stały przed nimi. Barman zapytał, czy nalać. Obydwoje skwapliwie skinęli głową. Małe kawałeczki lodu zachrzęściły cichutko. Magdalena goniła je słomką, pochylona nisko nad kontuarem. Murzyn wciąż dumał nad posępną przyszłością świata.
Trąciła go łokciem w bok.
– Nie martw się, w gruncie rzeczy wszystko rozwija się prawidłowo. Ludzie mówią sobie: musimy zabijać, ponieważ tamci tak samo jak my chcą żyć. Najważniejsza w życiu jest logika. Myśl musi przylegać do myśli jak ostrze do ostrza. Zawsze byłam zdania, że najszlachetniejszą ze wszystkich broni jest broń biała. Nawet w walce trzeba móc się porozumieć.
Nie słuchał jej. Odwrócił się ku niej na stołku i położył na jej plecach swoje ciężkie ramię.
– Wiesz – mówił wolno, potrząsając nią z lekka – nie uwierzysz pewnie, ale zupełnie mi się nie chce pójść z tobą do łóżka. Może jestem chory? Nie, nie jestem chory. Myślałem za dużo, to zdarza mi się zawsze, kiedy za dużo myślę.
Magdalena roześmiała się cicho i palnęła go dłonią między łopatki.
– Jesteśmy kolegami, którzy są ze sobą po to, żeby im było łatwiej zapomnieć. Każdy człowiek ma tam zawsze coś do zapominania. Ty o tych swoich obrazeczkach na ciele, a ja... – umilkła.
– No, no – mruknął Murzyn pocieszająco. Wciąż kołysał ją, obejmując przez plecy.
Usłużny barman po raz trzeci napełnił czarki.
– Nie chce mi się wcale z tobą spać – szepnął znów Murzyn.
– To bardzo dobrze, to bardzo dobrze! – zaśpiewała Magdalena w jego kędzierzawy kark. – Nic nam się nie chce. Nic. Tylko logika, precyzyjna logika może nas uchronić przed pomieszaniem porządków świata. Ludzie mówią: musimy zabijać, ponieważ tamci tak samo jak my chcą żyć!
– Nie chce mi się – jęczał Murzyn.
– To dobrze, to bardzo dobrze – powtarzała, głaszcząc jego ostre, jak u teriera, włosy.
O północy profesor znalazł ją w barze, płaczącą na ramieniu zdziwionego Murzyna.
Drugi dzień na Wybrzeżu zapowiadał się ponuro.
Profesor od rana miał obrady i wcześnie udawał się wraz z kolegami autokarem do Akademii. Nie przespał urazy, jaką żywił do córki za bar i Murzyna. Stanąwszy przy jej łóżku zapowiedział, że wyjeżdżają nocnym pociągiem, powinna więc zwiedzić Gdańsk, zjeść obiad w jakiejś skromnej restauracji i czekać w hotelu na jego powrót.
Niezupełnie rozbudzona przysłuchiwała mu się pokornie. Wymamrotała, że dobrze, że wszystko będzie tak, jak sobie ojciec życzy.
Dopiero po wyjściu ojca przypomniała sobie spotkanie z Piotrem. Przeraził ją długi dzień w obcym mieście, bezczynny, wydany na pokusę zobaczenia go, zobaczenia go po raz drugi. To oczywiście było niemożliwe. Postanowiła w ogóle nie jechać do Gdańska, darować sobie jego ruiny. Wojna nie była zbyt pomysłowa w niszczeniu. Ale gdy około południa poszła na molo, żeby karmić mewy, ogarnął ją popłoch. Zaczęła prawie biec w kierunku miasta. Miała nadzieję, że złapie gdzieś na ulicy taksówkę, żeby zdążyć na podaną przez Piotra godzinę do kościoła Najświętszej Marii Panny. Jedynym pojazdem spotkanym po drodze był mały wózek zaprzężony w dwa osiołki. Stary ogrodnik rozwoził nim wczesne warzywa. Na przystanku nie było ludzi – autobus zapewne dopiero co odszedł. Stanęła przy brzegu jezdni i podniósłszy rękę usiłowała zatrzymać przejeżdżające samochody. Rumiany kierowca ciężarówki, wyładowanej kolorowymi kołdrami, ulitował się nad nią.
– Pani po raz pierwszy w Gdańsku? – zagadnął, gdy Magdalena zapytała go o kościół Marii Panny.
Skinęła głową.
Wjeżdżali z lipowej alei na most kolejowy, z którego otworzył się nagle przed oczyma rozległy widok spopielałej pustyni miasta. Magdalena oswojona z gruzami Warszawy, doznała jednak wstrząsu patrząc na ten nie kończący się obraz klęski, rozciągnięty pod jaskrawie pogodnym niebem, ku któremu wznosiły się tylko wieże ocalałych kościołów.
– Ten najwyższy – powiedział kierowca – to właśnie kościół Marii Panny. – Wysadził ją przy Bramie Wyżynnej i wskazał najbliższą drogę do kościoła. Dostać się tam samochodem było nie sposób.
Gdy rzuciła się we wskazanym kierunku, nie spojrzawszy nawet na ocalały fronton zabytkowej bramy, wzruszył ramionami i głośno zatrzasnął drzwiczki szoferki.
Dochodziła pierwsza. Biegła wąską ścieżką między gruzami ku widniejącemu w oddali masywowi ogromnego kościoła. Wciąż powtarzała sobie, że Piotra już nie ma, że nie mógł czekać tak długo, że na pewno odszedł... A jednak biegła, potykając się o kamienie, pozłacane gzymsy, fragmenty zniszczonych rzeźb.
Piotra przed kościołem nie było.
Obezwładniające uczucie żalu zatrzymało ją na miejscu. Stanęła bezradnie u stóp potężnej wieży. Dwa małe obłoki płynące nad nią sprawiały wrażenie, że to ona przesuwa się przez niebo. W ciszy panującej wśród ruin zadudniły czyjeś kroki. W Magdalenie zamarło serce, odwróciła się w stronę, z której nadchodził ich odgłos i patrzyła drżąc z oczekiwania.
Postacią, która wyłoniła się zza krawędzi muru, była stara kobieta, wychudzony szkielet bez ciała i krwi, przerażająca zjawa niepotrzebnej, samotnej starości. Zobaczywszy Magdalenę, kobieta przystanęła. Niosła coś przed sobą w spłowiałym fartuchu, którym była przepasana. Przygarnęła do siebie swój skarb, jakby spojrzenie obcej dziewczyny mogło wydrzeć go jej i odebrać.
Magdalena domyśliła się w niej starej gdańszczanki, opuszczonej przez bliskich, nie Zabranej z transportem do Reichu. Chciała przemówić do niej, obdarować drobną sumą pieniędzy, ale strach był silniejszy niż litość. Z oczu starej kobiety biła nienawiść. Nienawiść tak oskarżająca i tak niezdolna do przebaczenia nawet win nie popełnionych, że Magdalena niespokojnie obejrzała się dokoła. Wśród wypalonych domów, nagich ścian sterczących samotnie, panowała cisza, wielkie milczenie ruin. Cienkie źdźbła trawy, wydobywającej się spod kamieni, drżały na wietrze.
Kobieta trwała wciąż w tym samym miejscu, nie spuszczając posępnych oczu. Magdalena znała to spojrzenie. Znała twarze kobiet rażonych rozpaczą nagle, wśród rozsadzającej serce pychy. Dla tamtych oczu łzy były niespodzianką, okrutnym nieporozumieniem losu. A jednak Magdalena bała się ich tak samo, jak tych wypłakanych do dna rozpaczy, zapadniętych w głąb czaszki oczu starej kobiety, samotnie przeżywającej swoją wielką klęskę. Wtedy była w kraju potężnego wroga, teraz stała na własnej ziemi, bardzo pewna zwycięstwa. Serce jej wypełniało jednak to samo uczucie: strach przed nienawiścią.
Postąpiła krok naprzód. Wychudzona kobieta zaczęła także iść w jej kierunku. Stanęła więc, aby pozwolić jej przejść przed sobą. Niemka trzymała wciąż oburącz swój wielki, okryty fartuchem ciężar. Szła, nie spuszczając oczu z twarzy Magdaleny. Gdy zrównała się z nią, wyrzuciła nagłe ku górze wyciągnięte ramię gestem patetycznego przekleństwa, protestu czy groźby. Zakrzywione palce jej starczej dłoni trwały przez chwilę na tle nieba, wygrażając mu swoją czarną nędzą. Z rozluźnionego fartucha posypały się na bruk kamienie. Drobne części gzymsów, rozłupane cegły, szczątki rozbitych kafli. Kobieta krzyknęła, uklękła i zgarniała je pośpiesznie z powrotem do fartucha.
Magdalena, przemógłszy strach, pochyliła się i zaczęła jej pomagać w tej przerażająco bezsensownej czynności, Dla niej leżące na ziemi kamienie były wszystkie do siebie podobne, ładowała je hojnie do rozpostartego fartucha, ale Niemka wynajdowała wśród nich te, których nie chciała, których przedtem nie niosła – i odrzucała je daleko, mrucząc pod nosem jakieś słowa.
Zakończywszy zbieranie, uniosła się z klęczek i dźwignęła swój ciężar. Magdalena chciała jej pomóc, ale odepchnęła ją spojrzeniem. Z kamiennym brzemieniem przed sobą odeszła wolno wąską ścieżką między gruzami.
Patrzyła za nią, aż zginęła jej z oczu za krawędzią spalonego domu. Potem podniosła głowę ku wieży, nad którą znów płynęły małe, szybkie obłoki. Dopiero po chwili zrozumiała, że odmawia modlitwę za umarłych.
Małe drzwi, okolone gotyckim gzymsem, prowadziły do bocznej nawy kościoła. Magdalena z wahaniem weszła do środka. Przyzwyczajona do mrocznych wnętrz starych świątyń, cofnęła się przed powodzią światła wypełniającą ogromny gmach. Przez wyrwy w dachu wpadała ulewa słońca i stapiała się z kolorowymi smugami, cedzonymi przez poszczerbione witraże, w szczególną, aż drażniącą jasność. To jaskrawe wtargnięcie wiosennego blasku w łuki, sklepienia i nisze, zestarzałe w pełnym godności mroku, było jakby profanacją rzeczy, którym wieki wyznaczyły właściwą im barwę. Obnażone z ciemności, prezentowały teraz dostojny kurz na swoich rzeźbionych grzbietach.
Magdalena żywiła zawsze szacunek dla miejsc starych, uświetnionych historycznymi datami, pogardliwie prawie niezależnych od współczesności. Szła od ołtarza do ołtarza, wpatrywała się w twarze ocalałych lub zabitych po raz drugi świętych, usiłowała nawet odmawiać pacierz. Ale gubiła zaraz jego słowa zadławione myślą o ogromnym wymiarze modlitw, jakie w ciągu wieków zasyłano ku Bogu spod tego sklepienia. Przystawała przed malowidłami na ścianach – obliczami obrazów, porysowanych jak twarz starego człowieka, przed kształtami rzeźb, wiernych ludzkiej anatomii, tak pocieszająco budzących nadzieję na realność nieba. I znów szła dalej, odmawiając pierwsze słowa pacierza.
Nagle usłyszała jakiś szmer poza sobą, nikły jak oddech albo westchnienie. Przerażenie zatrzymało ją na miejscu. Pomyślała o napotkanej starej Niemce. Pustynia ruin, ciągnących się za murami kościoła, wydała się jej dżunglą pełną tajemniczych ech. Nie wiedziała, czego bardziej się boi: pozostania w pustym kościele czy wyjścia w rudy obszar spalonego miasta. Śmierć ludzi, domów i drzew, śmierć posągów i malowideł, śmierć piękna i przeszłości, bardziej wyraźnej niż rzeczywistość, zagradzała jej zewsząd drogę. Tu tylko pewność własnej śmiertelności mogła być pociechą. Wzrok Magdaleny spoczął na ogromnej płycie kamiennej posadzki, kryjącej grobowiec jakiejś gdańskiej rodziny, na której mąż po stracie żony kazał wykuć trzy słowa: ICH KOMME BALD.
Szmer poza jej plecami powtórzył się. Czując zimny dreszcz wzdłuż krzyża, powoli odwróciła głowę.
W cieniu bocznego ołtarza stał Piotr. Musiał tu być od dawna. Widział zapewne, jak weszła do kościoła, śledził jej wędrówkę przez puste nawy; może czekał, aż odejdzie, może miał jeszcze nadzieję, że jednak odejdzie, chciał tego, pragnął jak ostatecznego zbawienia. Sama miała w sercu te wszystkie uczucia, których mógł doznawać. Rozumiała go. Ona także się bała.
Patrzył na nią nieruchomo. Zaczęła iść ku niemu wolno, nie spuszczając oczu z jego twarzy. Kroki jej dudniły donośnie w pustej przestrzeni kościoła. Nie drgnął, nie oderwał się od ściany. Prowadził ją wzrokiem ku sobie, prowadził jak po promieniu światła. Ostatnie kilka kroków przebyła biegnąc. Dopadła go z głuchym jękiem, a on wyciągnął ramiona i przygarnął ją do siebie.
– Przyszłaś! – szepnął. – Przyszłaś!
– Musiałam – odpowiedziała prosto.
– Teraz już tylko śmierć! Gdybyś odeszła, tylko śmierć, Magdaleno.
Pokrywała jego twarz szybkimi, drobnymi pocałunkami – oczy, policzki, usta.
– Tylko śmierć! – powtórzył.
Gładziła go po czole i karku, zawsze zarośniętym zbyt nisko kędzierzawymi brązowymi włosami. Mruczała jakieś słowa pieszczoty i rozpaczy.
– Posłuchaj – powiedział nagle. – To nieprawda, że cię nie szukałem. To nieprawda, że nie przyszedłem po ciebie. Uczyniłem to zaraz, tego samego dnia, gdy znalazłem się w kraju. Byłem pod twoim domem rok temu.
– Byłeś tam?
– Tak. I uciekłem. Nie miałem odwagi.
– Mnie się bałeś?
– Nie. A może ciebie? Nie wiem. Bałem się, że nie potrafisz być ze mną szczęśliwa.
– Znowu to samo? – jęknęła Magdalena. – Wiesz, że nie potrafię być szczęśliwa bez ciebie.
Zanurzył dłoń w jej włosy, oparł policzek o czoło. Miał ją teraz blisko, nie bał się mówić prawdy.
– Siedziałaś na tarasie z jakąś starszą panią. Z matką.
– Z babką.
– Przystanąłem przy furtce za krzakiem jaśminu, zanim zdołałaś mnie zauważyć. Po ogrodzie biegały jakieś dzieci. Starsza pani nie mogła tego znieść. Złamały krzak róży.
– To dzieci naszych lokatorów z góry – wyjąkała Magdalena.
– Babka usiłowała namówić cię, żebyś wypędziła małych intruzów z ogrodu, a ty odpowiedziałaś...
– Co, co odpowiedziałam?
– ...że jeśli jeszcze jeden krzak róży zostanie zniszczony, skręcisz kark któremuś z tych szewskich bękartów.
Magdalena przełknęła ślinę.
– I dlatego odszedłeś?
– Tak. Odszedłem natychmiast. Potem myślałem, że może gdyby to były moje róże, zachowałbym się tak samo jak ty. Ale nie mogłem sobie tego wyobrazić. Dopiero teraz to zrozumiałem. Nie wróciłem tylko dlatego, że nie mogłem sobie wyobrazić własnych róż we własnym ogrodzie. Na Browarnej, na tej przeklętej ulicy, która wciąż nie pozwala mi naprawdę zamieszkać gdzie indziej, nie rosły róże. Może dlatego wciąż wydaje mi się, że oddałbym pół życia, aby inne szewskie dzieci bawiły się w ogrodach.
– A nie mogłyby w tych ogrodach mimo to rosnąć róże? – cicho spytała Magdalena.
– Nie, nie. Nie będziemy teraz o tym mówić. – Piotr mocniej ogarnął ją ramieniem. – Nie powinienem ci w ogóle o tym opowiadać. Ale chciałem, żebyś wiedziała, że byłem, że przyszedłem po ciebie. Czułem się bardzo nieszczęśliwy.
– Jeszcze wczoraj, jeszcze wczoraj broniłeś się jednak przede mną...
– Wciąż uważałem to za swój obowiązek wobec ciebie. Magdaleno, moje życie jest trudne. Nie będę mógł dać ci tego, co dają ci rodzice.
– Ale ja nie chcę niczego! – zawołała przymykając oczy. – Chcę tylko ciebie. Tylko ciebie! Wiesz, jak skromnie potrafiłam żyć w Edelheim.
– To co innego. Była wojna. Ale teraz wiesz, że znów masz do wszystkiego prawo. Dlaczego miałabyś się czegokolwiek wyrzekać, a ja...
Zasłoniła mu usta dłonią. Wtulił wargi w ciepłe zgięcie jej palców i nagle odechciało mu się mówić i myśleć. Było dobrze, ponad wszelki wyraz dobrze w tym mrocznym kącie kościoła, przesiąkniętym zapachem starego drzewa, wilgoci i kadzidła. Przez uszkodzony dach widać było niebo. Słońce migotało w ocalałych szybkach witraży.
– Zostaniesz ze mną? – zapytał.
– Tak. O, tak! – westchnęła.
– Nie mogę z tobą jechać do Warszawy – powtórzyła. Wieczorem z rozpaczą w sercu usiłowała wytłumaczyć to ojcu.