Читать книгу Noc pod Alpami - Stanisława Fleszarowa-Muskat - Страница 4
ОглавлениеW jej głosie nie było surowości — starała się o to — tylko stanowczość egzekwująca posłuszeństwo. Nie patrzyła na córkę, nie patrzyła nawet na podłogę, z której czystości była niezadowolona.
— Pozamiataj jeszcze w kuchni!
— Już tu zamiatałam. ― Lisl oparła szczotkę o ścianę, odgarnęła opadające jej na czoło włosy.
— Ale niedokładnie — powiedziała Maria, nie odwracając wzroku od okna — pełno kurzu po kątach. Weź mokrą ścierkę i zetrzyj.
Dziewczyna stała przez chwilę nieruchomo, jej spojrzenie skierowało się za wzrokiem matki na stok góry i drogę wiodącą do wsi. Chciała coś powiedzieć, ale zamknęła usta, zanim wydostało się z nich pierwsze słowo.
Wyszła do sieni, wróciła z wiadrem napełnionym wodą i ze ścierką. Chlapnęła nią o podłogę, potem podniosła i nawinęła na szczotkę. Wycierając posadzkę i tak lśniącej od czystości kuchni, zwracała raz po raz głowę ku matce wciąż stojącej przy oknie. W końcu nie wytrzymała.
— Oni i tak nie przyjadą — mruknęła mściwie.
— Milcz — powiedziała Maria. Bez wzburzenia, prawie z wyrozumiałością. — Milcz, przyjadą. Nie widzisz tego kurzu przy drzwiach?
— Nie widzę.
— Zegnij się, to zobaczysz. Nie żałuj krzyża. Masz dwadzieścia pięć lat, a ruszasz się, jakbyś miała sto. Daj tę ścierkę! — Zerwała ścierkę ze szczotki, wypłukała ją w wiadrze, uklękła na podłodze, wycierając ją starannie, jak lustro.
Lisl stała nad nią i patrzyła z pochmurną twarzą na jej szybkie ruchy, silne ręce i giętki, zwinny grzbiet.
— W tym domu tylko ty masz dwadzieścia pięć lat — szepnęła. — Zawsze! Przez całe życie.
— Cicho bądź! — Maria uniosła głowę, nadsłuchiwała przez chwilę. — Zdawało mi się, że ktoś puka.
Lisl uśmiechnęła się, jakby nagle czymś obdarowana. W otwartych ustach błyszczały ostre zęby.
— Nikt nie puka. Czy mogę już pójść na górę?
Maria wrzuciła ścierkę do wiadra, wyprostowała się. Potrzebowała długiej chwili, żeby powiedzieć spokojnie:
— Nie możesz. I przestań go wciąż czyścić. Podrzesz go tym czyszczeniem.
— Nie podrę.
— Podrzesz. Na ramionach jest już cienki jak pajęczyna.
— Miałaś mi kupić miększą szczotkę.
Maria znowu podeszła do okna, ale droga wiodąca ze wsi była wciąż pusta. Alpy stały jeszcze w śniegu, lecz tu w dolinie drzewa miały już pączki, a trawa nabierała dojrzałego wiosennego koloru.
— Ta szczotka, którą ci kupiłam w zeszłym roku, jest dosyć miękka — powiedziała znużonym głosem. — Po co go czyścisz co dnia? Pomyśl, od tylu lat co dnia. W końcu go podrzesz i co wtedy?
Lisl podniosła dłonie do ust, przycisnęła nimi wargi, w oczach jej błysnął strach zwierzęcia niewidzącego przed sobą innej możliwości ratunku prócz tej, która jest zagrożona.
— Nie wiem, co wtedy!...
— Nie krzycz! Dlaczego od razu wrzeszczysz na cały dom? — Maria przymknęła oczy, czekała, aż się uspokoi w niej łomot serca, który czuła aż w gardle. — Kupię ci miększą szczotkę — powiedziała prawie łagodnie — z prawdziwego włosia.
Lisl chlipnęła, powstrzymując łzy. — I płyn do czyszczenia guzików?...
— I płyn do czyszczenia, albo jeszcze lepiej: pastę. Widziałam na dole we wsi u Pilchmeiera. Przywiózł z Monachium. Jutro ci kupię.
— I szczotkę!
— I szczotkę, przecież powiedziałam. Która to godzina?
— Maria zbliżyła twarz do lustra wiszącego przy oknie, poprawiła włosy, pośliniła palec i przesunęła nim po brwiach, czarnych i lśniących, jak dawniej. Dwadzieścia lat, pomyślała. Dwadzieścia lat! — Która to godzina? — powtórzyła.
— Nie wiem — szepnęła Lisi. Patrzyła z ukosa na matkę, obserwowała jej każdy ruch przed lustrem. Upłynęło dużo czasu, zanim zwróciła oczy ku zegarowi stojącemu na kuchennym kredensie. — Mała wskazówka jest na czwórce, a duża na dziewiątce — powiedziała powoli.
Maria odwróciła się gwałtownie.
— Nie udawaj, że znowu nie znasz się na zegarze. Już to doskonale umiałaś. Chcesz mi dokuczyć. O co ci chodzi?
Lisl nie próbowała się tłumaczyć. Odpowiedziała powoli, z ponurą niechęcią:
- Bo teraz przyszedł pociąg z Monachium. I ty na nich czekasz.
— No więc cóż z tego, że czekam? — Maria podniosła głos, nie zawsze zdobywa się na tyle siły, żeby się Opanować.
— Dlaczego mam nie czekać? Pracowali u mnie podczas wojny. Kto by oprzątał nasze krowy i świnie, obrabiał pole, kto by rąbał drzewo w lesie i chodził koło rannych żołnierzy, kiedy zwieźli nam ich do naszej gospody — kto by to wszystko robił, gdyby nie tych trzech cudzoziemskich chłopaków? Byłaś mała, ale powinnaś ich pamiętać.
Lisl opuściła głowę. Patrzyła na swój wykrochmalony fartuch zakrywający przód niebieskiej spódnicy.
— Nie pamiętam — szepnęła.
— Powinnaś ich pamiętać — powtórzyła Maria, ale już nie krzycząc, miękko, prawie z prośbą w głosie. — Pamiętasz żołnierzy, powinnaś i ich pamiętać. Kiedy wojna się skończyła i oni stąd odeszli, miałaś już cztery lata. — Umilkła na chwilę, znowu spojrzała w lustro, poprawiła wycięcie białej bluzki, które ukazywało jej silną, smagłą szyję. — Właśnie wtedy, przy pożegnaniu powiedzieli, że muszą się tu ze sobą spotkać.
— I z tobą — szepnęła Lisl ponuro.
— I ze mną! — Maria znowu podniosła głos. — I ze mną także, zaprosiłam ich, co w tym złego? Przecież ich lubiłaś? — dodała łagodniej. — Bawili się z tobą. Nie byłaś jeszcze wtedy chora...
Oczy Lisl zabłysły, wyprostowała się, wysunęła do przodu obciśnięte ciasnym stanikiem piersi, naprężyła ramiona.
— Teraz też nie jestem chora. Chcesz? Podniosę stół.
— Nie, nie — przestraszyła się matka — potłuczesz naczynia. Wiem, że jesteś silna. Cieszę się, że jesteś silna — ale siła to jeszcze nie wszystko.
— Nigdy nie mam kataru ani kaszlu — ciągnęła Lisl agresywnie. — Mogę chodzić boso nawet w zimie.
— Wiem, wiem — szepnęła matka.
— I nigdy nie boli mnie głowa.
— To dobrze, moje dziecko, cieszę się z tego — głos Marii stawał się coraz bardziej łagodny. — Ten Jugosłowianin, pamiętasz, taki ciemny i wysoki... Lisl, nie pamiętasz Nanda?
— Nie pamiętam — mruknęła Lisi z ponurym uporem.
Maria westchnęła.
— Ten Jugosłowianin jest lekarzem. Znanym lekarzem tam u siebie. Może on poradzi coś na twoją głowę...
— Głowa mnie nigdy nie boli — powtórzyła Lisl.
Matka dotknęła jej ramienia.
— Wiem, kochanie, wiem. Ale mogłabyś być bardziej szczęśliwa, gdybyś więcej wiedziała, więcej rozumiała ze świata.
Lisl ukryła twarz w dłoniach.
— Jestem szczęśliwa! — zawołała.
— Wiem. — Matka gładziła jej ramię. — Jesteś ze mną, jesteś ładna.
— I silna!
— I silna...
— Chcesz? — Lisl rozejrzała się po kuchni. — Wyjmę drzwi z zawiasów.
— Nie, nie, po co masz to robić?
— Pokażę ci.
— Nie pokazuj mi — Maria stłumiła westchnienie. — Ja przecież wiem. Czy to... Czy to ktoś puka?... — zapytała, nadsłuchując przez chwilę.
Lisl odsunęła się od niej.
— Puka — potwierdziła cicho.
— No więc otwórz! — Maria dotknęła palcami w popłochu włosów, bluzki i fartuszka, wygładziła fałdy spódnicy. — Otwórz! Nie musisz wyjmować drzwi z zawiasów, ale otworzyć możesz.
Lisl ociągając się podeszła do drzwi. Otworzyła je nagle, jakby chciała przyłapać kogoś na podsłuchiwaniu. Na progu stał wysoki mężczyzna w zamszowym płaszczu. Trzymał w ręku płaską kraciastą walizkę i miękki jasny kapelusz.
— Czy mogę mówić?... — zaczął, ale spojrzawszy na Lisl, cofnął się zdumiony. — Czy ja w ogóle dobrze trafiłem?...
Maria roześmiała się w głębi kuchni, ją samą zdumiał ten śmiech, młody i szczęśliwy, śmiech zapominającej o wszystkim, podbiegła do drzwi, odsunęła Lisl.
— Ależ tak! Czekam na was od rana.
— Ja jestem sam — powiedział mężczyzna zmieszany.
— Nando! — zawołała Maria. — A gdzie tamci? Gdzie Witold? Gdzie Karel? Mieliście przyjechać razem.
— Nie wiem. Nie spotkałem ich w umówionym miejscu w Monachium. Pewnie przyjadą od razu tutaj. — Mężczyzna wszedł, postawił walizkę na ławie przy drzwiach. — Maria! — powiedział. Akcent miał cudzoziemski, ale kiedy wymawiał to imię, brzmiało jak należy, „Mąrija”, śpiewnie i miękko, z nabytą w dzieciństwie i zachowaną na zawsze modlitewną nutą. — Maria! — powtórzył. — A to Lisl? Taka śliczna? Myślałem w pierwszej chwili, że...
— ...że to ja sprzed dwudziestu dwu lat?... — powiedziała Maria z udaną swobodą. — Ale to moja córka. Jest niezupełnie zdrowa — dodała po chwili.
— Lisl?
— Tak.
— Głowa mnie nigdy nie boli — odezwała się dziewczyna.
Nie ruszała się od progu, patrząc na mężczyznę spode łba.
— Później ci o tym powiem szepnęła Maria. — Świetnie wyglądasz, Nando! Zdejm płaszcz — taki pan się z ciebie zrobił, proszę, co za walizka.
— Włoska! — powiedział Nando że śmiechem, bawił go podziw w oczach kobiety, jej szczery zachwyt. — Włoskie są najlżejsze, najlepiej nadają się do podróży samolotem.
Maria kiwała głową, wciąż nie przestając go Oglądać. Powiesiła jego płaszcz z szacunkiem na wieszaku.
— I chciało ci się przyjeżdżać tutaj, do jakiejś zabitej deskami wsi pod Alpami?...
— Daliśmy sobie słowo. — Nando podszedł do okna, patrzył przez chwilę na góry, południowy stok lśnił w ostrym, jaskrawym słońcu. Nigdy tam nie byłem, pomyślał. Tak bardzo chciałem być i nigdy nie byłem. — Przeżyliśmy tu kawałek życia — powiedział na głos. — Warto to jeszcze raz zobaczyć.
Maria odwróciła twarz, żeby ukryć rumieniec.
— Cieszę się — powiedziała cicho — że chcieliście tu przyjechać, sami — dodała — dobrowolnie. Że nie zabraliście stąd tylko złych wspomnień.
Dwadzieścia dwa lata! — pomyślał Nando. Pół, no, może jedna trzecia życia odgradzała go od tamtego czasu. Dawno, bardzo dawno! A jednak potrzebował dużo czasu, żeby zdobyć się na żartobliwy ton:
— I złe okazują się czasem dobre. Uczą. Co wart byłby człowiek bez złych wspomnień? — Ale ten ton był dobry tylko dla niego, wyzbył się go, kiedy stanął przed kobietą, dotknął jej ramienia. — Ty także dostałaś swoją lekcję. Czy wiesz już przynajmniej, gdzie poległ?
Maria pokręciła głową. Najpierw w milczeniu podeszła do stołu, przesunęła jakieś talerze, poprawiła serwetę. Dopiero wtedy powiedziała:
— Nie. Nie wiem. Jestem wdową po człowieku, który zaginął. Vermisst. To się nazywa: vermisst, Jeszcze się musiałam po sądach nachodzić, żeby dostać ten papierek. Zresztą nie wiem, po co mi to było; wdowa, nie wdowa, czy to nie wszystko jedno?
— Czy mogę już zamknąć drzwi? — zapytała Lisl.
Wciąż jeszcze stała przy progu, nieruchoma, niezdejmująca spojrzenia z obcego i matki.
Maria prawie zapomniała o jej istnieniu.
— Zamknij, moje dziecko.
Lisl wyprostowała się z dumą.
— Pokażę mu, jaka jestem silna.
— Nie, nie — powstrzymała ją matka — później mu pokażesz. Teraz zamknij je, bardzo proszę.
— Czy Lisl... — zaczął Nando z wahaniem.
— Nie teraz, mój drogi — powiedziała Maria z naciskiem. Przymknęła na chwilę oczy, żeby powrócić do tego, co chciała mu powiedzieć, co miała mu do powiedzenia od dawna. — Musiałam sprzedać ziemię, zlikwidować gospodarstwo, nie miałam... nie było mężczyzny, który by się mógł tym zająć. Została mi tylko gospoda i wynajmowanie pokoi ludziom, którzy idą w góry.
— Jest tu ktoś teraz? — spytał Nando. Był niemile zaskoczony. — Jacyś turyści?
— Tylko jeden. Przyjeżdża co tydzień z Monachium na sobotę i niedzielę. Od świtu poszedł w góry. Teraz jeszcze nie sezon — dodała po chwili.
Nando rozejrzał się po wnętrzu. Lisl wciąż stała przy drzwiach.
— Wolelibyśmy tu być sami — uśmiechnął się. — Może wynajmiemy całą gospodę?
— On wam nie będzie przeszkadzał. — Maria wyglądała prawie na obrażoną, że może nie mieć zaufania do jej gościa.
— Cichy, spokojny człowiek. Ale gdzie tamci? Jesteś pewien, że przyjadą?
Nando przeszedł się po kuchni, oglądał sprzęty i ściany, bukową belkę pod sufitem, w której wypalony napis obwieszczał, że gospoda pod Alpami wzniesiona została przez przodków Marii w tysiąc osiemset siedemdziesiątym roku.
— Umówiliśmy się w piwiarni Glücksa — powiedział
— niedaleko dworca w Monachium. Po wojnie czekaliśmy tam przez trzy dni na swoje pociągi. Ale teraz zamiast piwiarni jest tam lokal na trzy piętra z dansingiem i barem. Nie wchodziłem nawet do środka. Przypuszczam, że tak jak ja, przyjadą od razu tutaj.
Maria patrzyła na niego, gdy mówił — na jego włosy, na oczy, na jego usta.
— Są jeszcze przed wieczorem dwa pociągi z Monachium
— odezwała się, z trudem zbierając myśli: — Odpoczniesz, zanim przyjadą. Widzieliście się przez te wszystkie lata?
Lisl stała wciąż przy drzwiach, powieki miała wpół przymknięte, ale patrzyła na nich, nie przestawała na nich patrzeć, z ponurą uwagą, z czujną niechęcią.
— Z Karelem trzy razy — odpowiedział Nando.
Przy piecu wisiała konewka, której używali do polewania się wodą podczas mycia. I kosz na drzewo był ten sam, masywny kosz z żelaznych prętów.
— Z Witoldem tylko raz. Kareł jest dyrektorem wielkiego hotelu w Pradze. A Witold pracuje jako nadleśniczy gdzieś na północ od Warszawy. Zaszył się w lesie i cierpi, ilekroć musi go opuścić.
Maria podeszła do ławy, wzięła z niej walizkę Nanda, wytarła rąbkiem spódnicy, choć nie było na niej kurzu. — Ja to rozumiem — powiedziała cicho. — Ale on się także myli.
— Witold? — Nando był zaskoczony. — Dlaczego?
— Myli się — wyprostowała się Maria — tak jak wszyscy.
Człowiek nigdzie nie znajduje spokoju. — Podniosła oczy na Nanda. — Jemu się to udało?
— Nie wiem — odpowiedział coraz bardziej zaskoczony, ale nie tym, że tak mało wiedział o Witoldzie. — Nie wiem
— powtórzył cicho. I dodał po długim milczeniu: — Widzieliśmy się tylko raz, przyjechał z wycieczką i wciąż kazali mu coś zwiedzać. Niewiele czasu mógł mi poświęcić. A ja dopiero na przyszły rok wybieram się do Polski.
— Zmienili się?
— Kto? — Nie rozumiał jej pytania.
Lisl wciąż stała przy drzwiach, jakby tam wrosła, jakby nie mogła stać w żadnym innym miejscu.
— Witold i Karel. Czy się zmienili?
— Przypuszczam, Chociaż zapomina się o tym, przestaje się to widzieć, kiedy zaczynamy rozmawiać. Boże! Ileż nocy przegadaliśmy we trzech na twoim strychu.
— Wiem — powiedziała Maria cicho.
— Słyszałaś? — zdumiał się Nando. Nie patrzył już na Lisl, odwrócił się, żeby na nią nie patrzeć. — Staraliśmy się nie robić hałasu.
— Ale słyszałam! — Maria znowu poprawiała coś na stole, przesunęła filiżanki, dotknęła dłonią drewnianego talerza z chlebem. — Zazdrościłam wam, że możecie mówić, że macie do kogo. Słyszałam wasze głosy, jak szum dalekiej rzeki. Myślałam wtedy, że nigdy nią nie popłynę.
— Karel zmienił się najbardziej — powiedział Nando pośpiesznie. — Utył, oni mają już taką kuchnię, ci Czesi. Spędziłem u niego dwa tygodnie i przybyło mi pięć kilo. Żeby to zrzucić, musiałem potem przez miesiąc pływać godzinę dziennie. — Odpiął marynarkę i Maria oglądała przez chwilę płaski brzuch, tak inny niż te, które widywała wokół stołu w piwiarni Bruna Wimmera na dole we wsi. — A Witold — ciągnął dalej Nando — jest najmłodszy z nas, nie ma jeszcze czterdziestki. Był chłopcem, kiedy go tu przywieźli.
— Witold... — szepnęła Lisl.
Maria odwróciła się do niej z nadzieją. — Pamiętasz Witolda? I Karela?
— Nie pamiętam — mruknęła Lisl, nie podnosząc głowy.
— Przypomnij sobie. Witold najczęściej bawił się z tobą.
— Sam był jeszcze dzieckiem — powiedział Nando.
— Nie pamiętam — powtórzyła Lisl z uporem.
— Pamiętasz — Maria podniosła głos — ale mówisz mi na złość. Jestem pewna, że mówisz mi na złość.
— Nie pamiętam! — krzyknęła Lisl.
— Może naprawdę nie pamięta. — Nando czuł się skrępowany tą sceną. — Ile miała wtedy lat?
— Cztery — odpowiedziała Lisl natychmiast, bardzo wyraźnie i rzeczowo.
— No więc to całkiem możliwe. Całkiem możliwe, że nie pamięta...
— Mówi mi na złość! — powtórzyła Maria, ale już spokojniej, jakby stwierdzała coś, do czego przyzwyczaiła się od lat. — Pewnie chcesz się umyć po podróży?
— Marzę o tym! — zawołał Nando z ulgą.
— Lisl! Przygotuj wodę i ręczniki.
— Już przygotowałam — odpowiedziała Lisl cicho i ponuro.
— Gdzie?
— W sieni.
Patrzyły przez chwilę na siebie, wzajemnie zdumione sobą i niezatartą, nieusuniętą stąd obecnością dawno minionego czasu.
— Mówiłam, żebyś zaniosła wodę do pokoju na górze!
— krzyknęła Maria.
— Ależ głupstwo. — Nando dotknął jej ramienia, uśmiechnął się do Lisl, ale nie dostrzegła albo nie przyjęła tego. — Umyję się w sieni, jak dawniej.
Wyszedł, a one wciąż patrzyły na siebie i tylko Lisl została nie pokonana.
— Lischen! — w głosie Marii zabrzmiała znów prośba.
— To jest Nando! Nie pamiętasz Nanda?
— Nie pamiętam — powtórzyła Lisl z uporem. — Czy mogę iść na górę?
Maria tym razem nie podniosła głosu ze względu na obecność Nanda w sieni, powiedziała cicho, ale ostro i z naciskiem:
— Nigdzie nie pójdziesz.
— Dlaczego?
— Bo ja ci nie pozwalam. Masz być tutaj! Będziesz mi potrzebna.
— Do czego?
— Musisz mi pomóc. Jest jeszcze dużo do zrobienia.
Lisl wzruszyła ramionami...
— Wszystko już zrobiłam. Posprzątałam, nakryłam do stołu...
— Zostań tutaj, rozumiesz? — krzyknęła Maria; dopiero potem zniżyła głos: — I nie miej takiej miny. Masz być uprzejma, kiedy przyjadą tamci.
— Jestem uprzejma — powiedziała Lisl, nie podnosząc głowy.
— Właśnie to widzę! Przestraszyć się ciebie można.
— To niech się przestraszą. Niech sobie stąd pójdą! — Lisl mówiła cicho, ale z ogromną, nienawistną siłą.
— Wiem, że byś tego chciała. Ale to jest mój dom — i ja ich zaprosiłam. Masz być grzeczna i miła. Będziesz?
Lisl milczała z oczyma wbitymi w podłogę.
— Będziesz? Inaczej nie kupię ci tej szczotki. I pasty.
— Będę — mruknęła Lisl po długim namyśle.
Marii zrobiło się jej nagle żal, jej i siebie, wszystkiego, co utraciły, nigdy nie posiadając. Powiedziała z zawstydzającą ją samą prośbą w głosie:
— Gdybyś miała trochę serca, trochę serca, wiedziałabyś, że matce należy się czasem jakaś przyjemność...
Lisl nie odrywała oczu od podłogi.
— ...że miała straszne, straszne życie i że po takim życiu liczy się każdy inny, każdy lepszy dzień. Możesz to zrozumieć?
Lisl milczała.
— Wiesz, ile miałam lat — ciągnęła Maria wciąż tym samym, zawstydzonym swoją słabością głosem — ile miałam lat, kiedy zginął twój ojciec? Tyle co ty teraz: dwadzieścia pięć. Dwadzieścia pięć lat i wdowa. I wokół cały świat pełen mężczyzn, i ten dom pełen mężczyzn, od parteru po dach. Rusz głową, zrozum to, pojmij wreszcie, jakie życie miała twoja matka. A potem zrobiło się pusto, i do dzisiaj jest pusto, choć tam czasem nocuje ktoś w gościnnych pokojach. A ty, ty — wodę do sieni! Po tylu latach — wodę do sieni! Odezwij się! Śpisz na stojąco?
— Nie śpię.
— A o czym myślisz? Słuchasz tego, co mówię?
— Słucham.
— No więc, co mówiłam? O co cię prosiłam?
Lisl drapała podłogę wyjętą z drewniaka stopą. Nie odpowiedziała.
— O co cię prosiłam? — powtórzyła Maria.
— Czy mogę iść na górę? — odezwała się wreszcie Lisl ochryple.
Maria podeszła do pieca, zajmującego cały środek kuchni, przesunęła czajnik na płycie, podrzuciła drzewa do ognia.
— A idź, idź sobie — powiedziała, nie odwracając głowy. — Idź, dokąd chcesz.
Lisl rzuciła się ku drzwiom wiodącym w głąb mieszkania, zderzyła się w nich z Nandem, odskoczyła, jakby splamiona tym zetknięciem, i już po chwili rozległo się dudnienie schodów pod jej szybkimi krokami.
Nando zapinał jeszcze kołnierzyk koszuli, twarz miał zaróżowioną.
— Woda u was wciąż zimna, aż kości łamią.