Читать книгу Czarny Wygon. Bisy II - Stefan Darda - Страница 5

Rozdział pierwszy 1.

Оглавление

Zbliżając się do tonących w strugach deszczu zabudowań Bliżowa, zacząłem się zastanawiać, czy podła pogoda nie jest przypadkiem zwiastunem powtórki z roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego drugiego. Niewiele było mi wiadomo o mieszkańcach wioski, nie miałem pojęcia, co się w niej ostatnio wydarzyło, ale przecież nie mogłem wykluczyć, że potrójne morderstwo nie było jedyną dokonaną tutaj w ostatnim czasie zbrodnią.

„Skoro Czarny z Dobrowolskim kręcą się w pobliżu, to wszystko jest możliwe i historia Starzyzny może się powtórzyć w każdej chwili” — pomyślałem, a potem przyspieszyłem kroku, mając nadzieję, że to, co spotkało mnie i Jankę, gdy próbowaliśmy uciec z Roztocza — burza, padające i blokujące nam drogę drzewo, przewrócona cysterna pod Zamościem — to wszystko nie były zdarzenia przypadkowe. Jakaś siła chciała nas za wszelką cenę zatrzymać i nie miałem powodów, aby przypuszczać, że Czarny maczał w tym swoje brudne paluchy.

— Jesteś na to za cienki, stary pierdzielu — syknąłem. — Nie masz władzy nad pogodą, prawda? Pogodą zawiaduje ktoś mocniejszy od ciebie, ktoś, kto zesłał klątwę i sprawił, że przez całe dziesięciolecia nad Starzyzną ani razu nie zaświeciło słońce…

Dolinę, w której położony był Bliżów, na ułamek sekundy rozjaśnił ostry blask, a niedługo później przez okolicę przetoczył się mrukliwy, basowy odgłos grzmotu.

Przystanąłem i popatrzyłem do góry. Deszcz wciąż się wzmagał, a gęste czarne chmury sprawiały, że było ciemno jak tuż przed zapadnięciem zmroku. Spojrzałem na zegarek — było kilka minut po siedemnastej, więc do zmierzchu pozostawały jeszcze jakieś trzy godziny.

Miałem za sobą prawie nieprzespaną noc i dzień w większości spędzony na wyczerpujących poszukiwaniach Mateusza, ale wiedziałem, że nie mogę sobie pozwolić na odpoczynek. Podejrzewałem, że w tej grze może się liczyć każda minuta. Jednocześnie byłem przekonany, że bardzo ważne będzie podejmowanie właściwych decyzji i już dosłownie kilka minut później przekonałem się, że zwłaszcza w tej drugiej kwestii miałem rację.

Miałem rację jak jasna cholera.

*

Jeden rzut oka na przecinającą wieś ulicę wystarczył, by zorientować się, że poszukiwania — przynajmniej na razie — zostały przerwane albo znacznie ograniczone. Prawdopodobnie mieszkańcy, którzy brali w nich udział, nieco ochłonęli po zderzeniu z pierwszą, histeryczną reakcją Teresy. Zapewne uważali, że skoro mały ostatni raz był widziany w towarzystwie wujka, to nic złego nie mogło mu się stać i byli przekonani, że pewnie niedługo Mateusz odnajdzie się cały i zdrów.

Gdyby w mijanym właśnie przeze mnie budynku ujrzeli skrępowane, powieszone na belce stropowej zwłoki żony wujka i jego córek, to ich punkt widzenia niewątpliwie uległby diametralnej odmianie.

Zatrzymałem się przy parkanie okalającym dom należący do Bielakowej. Obok mnie, głośno perkocząc, przejechał traktor ciągnący za sobą rozklekotaną metalową przyczepę. Zaraz potem minęły mnie dwie roześmiane nastolatki, a ja wciąż zastanawiałem się nad swoim następnym krokiem. Trzeba zawiadomić policję — to jasne. Teresa chciała to zrobić od razu, ale z wiadomych względów nikt przy zdrowych zmysłach nie potraktowałby jej zgłoszenia poważnie. Teraz sytuacja wyglądała inaczej, ale… jak miałbym wytłumaczyć mundurowym, że nie zgłosiłem od razu potrójnego morderstwa?

Krótko mówiąc — miałem szansę stać się głównym podejrzanym.

Wprawdzie patolog sądowy stwierdziłby najpewniej, że śmierć zamordowanych nastąpiła sporo czasu przed moją wizytą w sąsiednim domu (od porannego zaginięcia Mateusza minęło już dobrych kilka godzin, więc postępujące rigor mortis robiło już swoje), ale procedury trwałyby zapewne dość długo. No i przy okazji zaraz zaczęłyby się pytania o to, co robiłem wcześniej, a na potwierdzenie swojego całonocnego pobytu w domu Adamowiczów nie miałem przecież żadnych świadków ani dowodów. Pewnie musiałbym też spróbować określić cel, sposób i termin mojego pojawienia się na Roztoczu. Pokiwałem więc głową, pomagając w ten sposób w przekonaniu samego siebie, że muszę znaleźć jakieś inne wyjście, niż zagranie z policją w otwarte karty. Przekonałem też sam siebie, że równie dobrze mogę o tym wszystkim pomyśleć, siedząc pod dachem, a nie stercząc w strugach ulewnego deszczu.

Zanim pchnąłem furtkę prowadzącą na podwórze, pomyślałem jeszcze o samochodzie, który zostawiłem jakieś pięćset metrów dalej. W tej akurat chwili nie był mi potrzebny, ale na pewno lepiej byłoby, gdyby stał pod domem, i to najlepiej zatankowany pod korek. Póki co jednak bak zionął pustką, a ja byłem przemoknięty i zmarznięty na kość, więc uznałem, że ta sprawa może poczekać. Pamiętam też, że pomyślałem tęsknie o suchym ubraniu, spoczywającym w torbie na tylnym siedzeniu, ale nie zdecydowałem się na próbę jego przyniesienia.

„Trudno, najwyżej jeszcze będę musiał wyschnąć drugi raz w ciągu tej doby” — pomyślałem, a potem żwawo pokuśtykałem w kierunku domu.

To, że w fordzie Adamowicza został też różaniec Pauliny, zupełnie mi nie przeszkadzało. Zdaje się, że wtedy kompletnie wyleciało mi to z głowy. Cóż, nie można wprawdzie cały czas mieć wszystkiego na uwadze, ale później i tak sam się dziwiłem własnej głupocie.

*

W kuchni zastałem siedzącą samotnie przy stole Jankę, która, gdy tylko mnie zobaczyła, natychmiast położyła palec na ustach, dając mi do zrozumienia, żebym zachowywał się cicho. Potem powiedziała prawie szeptem:

— Wzięła coś na uspokojenie, położyła się i natychmiast zasnęła jak kamień.

Bezszelestnie zamknąłem drzwi i usiadłem naprzeciw niej.

— Trochę snu dobrze jej zrobi. Bardzo to przeżywa… — odezwała się znów, ale nagle przerwała. Zdaje się, że dopiero wtedy się zorientowała, jak bardzo jestem przemoczony. — Boże święty, cały jesteś siny z zimna! Musisz zdjąć te mokre ciuchy. Może Teresa będzie coś miała odpowiedniego po mężu…

— Możesz mi najpierw zrobić coś gorącego do picia? — zapytałem. — Najlepiej herbatę z dużą ilością cukru…

Natychmiast wstała i chwyciła za czajnik, by napełnić go wodą.

— Zresztą, chyba nie ma sensu szukać ubrań na zmianę, bo pewnie i tak zaraz będę wychodził — dodałem.

— Zjesz coś?

— Nie, niczego bym nie przełknął po tym, co… — W ostatniej chwili ugryzłem się w język, ale Janka i tak popatrzyła na mnie uważnie. — Nie, dziękuję — skończyłem i uciekłem wzrokiem w stronę okna.

To jeszcze nie była odpowiednia chwila, by powiedzieć jej o siostrze Teresy i dziewczynkach, ale wciąż o nich myślałem i ze względu na dokuczliwy, niemal fizycznie wyczuwalny w gardle węzeł nie dałbym rady przełknąć niczego poza herbatą.

— Czy jest jakaś rzecz, o której powinnam wiedzieć? — Postawiła czajnik na piecu, odwróciła się, oparła biodrami o zlew i skrzyżowała ręce na piersiach. — Przecież widzę, że coś jest nie tak.

Znów spojrzałem jej prosto w oczy.

— Chyba lepiej, żebyś nie wiedziała. Sam nie mogę sobie z tym…

— Poczekaj chwilę — bezceremonialnie weszła mi w słowo. — Zdaje się, że już chciałeś mnie ochronić przed pewnymi informacjami i wiemy, jak się to skończyło. — Lekko podniosła głos. — Poza tym zdaje się, że jeszcze w Łęcznej oboje zrozumieliśmy, że nasze spotkanie nie było przypadkowe, że oboje siedzimy w tym gównie po uszy… A teraz znów zaczynasz przede mną mieć jakieś swoje tajemnice?! — Oparła dłonie o blat, pochylając się i przybliżając twarz do mojej. Jej policzki płonęły. — Myślisz sobie, że taki mądry jesteś? Że sam sobie dasz ze wszystkim radę?!

— Zaraz zbudzisz Teresę — powiedziałem cicho. — Chyba lepiej byłoby, gdybyśmy mogli porozmawiać bez niej?

Starałem się, aby moje słowa zabrzmiały pojednawczo, ale Janka wciąż oddychała ciężko i wpatrywała się we mnie z nieukrywaną złością. Z opresji wybawił mnie narastający dźwięk czajnikowego gwizdka.

Nalała herbatę i gdy stawiała ją przede mną, wyglądała już na nieco bardziej opanowaną.

— Dobrze, zatem porozmawiajmy spokojnie. — Usiadła naprzeciw mnie. — Ale życzyłabym sobie, żebyś już niczego przede mną nie ukrywał. Nie jestem małą dziewczynką, a zawsze co dwie głowy, to nie jedna.

Wziąłem do ręki łyżeczkę, ale ręka drżała mi tak mocno, że poprosiłem Jankę o pomoc w posłodzeniu herbaty, aby nie rozsypywać cukru po całym stole.

— W porządku. — Skończyłem mieszać i położyłem łyżeczkę na stole, tuż obok znanych mi już kluczy i stojącego na środku metalowego krucyfiksu. — Skoro chcesz, to dobrze, ale przygotuj się na bardzo złe wieści.

Zobaczyłem w jej źrenicach lęk, ale wtedy już chyba nie cofnąłbym się przed szczegółową relacją z ostatniej nocy i — co ważniejsze — przed opowiedzeniem jej tego, co zobaczyłem w sąsiednim domu.

„W końcu sama tego chciała. Zresztą — pomyślałem, przełykając pierwszy łyk herbaty — skoro od wydarzeń w Łęcznej mamy stanowić zgrany tandem…”.

— Mateusz został porwany przez Czarnego, prawda? — zapytała, nerwowo przełykając ślinę.

— Tak sądzę. Właściwie, to jestem tego pewien.

Przez chwilę przyglądała mi się uważnie, szukając wsparcia w postaci chociażby odrobiny nadziei.

Bezskutecznie.

— Boże! — Ukryła twarz w dłoniach. — Ale jak to się stało? Dlaczego?! Przecież poszedł z Tadeuszem, skąd mogłam wiedzieć…?! Mogłam go bardziej pilnować.

Wskazałem metalowy krzyż.

— Nic więcej nie mogłaś zrobić. Gdybym tu był, też pewnie niewiele bym pomógł.

Wpatrując się w krucyfiks, zastanawiała się przez moment.

— Gdyby Mateusz nie wyszedł z kuchni, to by nie został porwany, prawda?

— Tego nie możemy być pewni. Poza tym… jeśli nie w ten sposób, to mąż Bożeny spróbowałby w inny i w końcu by mu się udało.

Nic nie wskazywało na to, że moje słowa przyniosły jej jakąkolwiek ulgę. A przecież najgorsze było jeszcze przed nią.

— Janka… wiesz, wydaje mi się, że nikt nie mógł temu zapobiec, ale… — Dotknąłem jej przedramienia, a ona kurczowo chwyciła moją rękę, zauważając łzy w moich oczach. — …ale obawiam się, że mam dla ciebie… dla ciebie i dla Teresy, jeszcze więcej złych wiadomości.

*

Gdy skończyłem relację, która — zwłaszcza pod koniec — z trudem przechodziła mi przez gardło, Janka przez dłuższą chwilę siedziała tak, jakby nie zrozumiała ani słowa z tego, co powiedziałem. Jedyną zewnętrzną reakcją, jaką zauważyłem, była zmiana koloru jej policzków. Jakiś czas temu były prawie purpurowe, by w ciągu ledwie kilku minut zmienić barwę na trupiobladą. Wciąż ściskała moją rękę. Teraz już tak mocno, że ciężko było to wytrzymać.

Nagle uścisk zelżał. Poczułem drżenie dłoni Janki; tuż potem bezgłośny szloch wstrząsnął jej ciałem. W tym momencie patrzyła już na mnie tak, jakby właśnie wszystko stało się jasne.

— To… — Odchrząknęła, puściła moją rękę i złożyła dłonie na podołku. — To ja je zabiłam. Gdybym lepiej pilnowała Mateusza, gdybym…

— Janka…

— …nie zgodziła się na to, żeby Tadeusz…

— Janka! — prawie krzyknąłem.

Przerwała i przez moment wyglądała na zdziwioną tym, że siedzę naprzeciw niej.

— One prawdopodobnie nie żyły już w chwili, gdy tutaj przyszedł. Rozumiesz? Nie mogłaś ich uratować.

Skinęła głową.

— Rozumiem. To moja wina, że zginęły.

Wyglądało na to, że wpadła w jakiś rodzaj stuporu. W dodatku zaczęła ciężko oddychać przez szeroko otwarte usta, wyprostowała się i położyła dłoń na lewej piersi. Natychmiast przypomniałem sobie o jej problemach z sercem i kiedy sam zaczynałem wpadać w panikę, po jej policzkach zaczęły płynąć łzy. Trwało to może minutę, może półtorej, ale gdy otarła policzki, spojrzała na mnie już prawie zupełnie trzeźwo. Upiła kilka łyków mojej herbaty, a potem odetchnęła głęboko.

— Wszystko w porządku? — zapytałem.

— Nie, nic nie jest w porządku — odparła natychmiast. — Ale musimy spróbować jakoś uratować Mateusza, prawda? Bo coś chyba można zrobić, jakoś mu pomóc…?

— Chciałaś, żebym był z tobą szczery, to będę. Nie mam pojęcia.

— Musimy przynajmniej spróbować. — Powiedziała to tak spokojnym, a jednocześnie zdeterminowanym tonem, że aż trudno było uwierzyć w tę jej natychmiastową przemianę. — Teresą też musimy się zająć.

— No dobrze. Ale właśnie nie bardzo wiem, co można teraz zrobić. Zastanawiałem się już nad tym, zanim tu przyszedłem, no i… — Wzruszyłem ramionami. — No i pojęcia nie mam.

— Na pewno musimy jakoś zabrać stąd Tereskę. Nie może jej tu być, gdy… no wiesz…

— Wiem. Gdy okaże się, co miało miejsce w domu jej siostry.

— No właśnie. Dobrze byłoby też, żebyś miał jakieś alibi. Byłbyś głównym podejrzanym, dopóki…

— Tak, już o tym myślałem. Ale może na razie wstrzymać się z zawiadamianiem policji?

— Musimy to zrobić, i to jak najszybciej. Im później, tym w gorszym świetle cię to postawi. A przecież nie możesz teraz dać się zamknąć nawet na czterdzieści osiem godzin, prawda?

— Tak, nie mogę teraz pojechać na dołek.

— Na dołek?

— Tak. Tak właśnie Stanisławski powiedział do… Zresztą, teraz to nieważne. — Przypominanie mojego pierwszego spotkania z mężem Janki nie było chyba w tym momencie najlepszym pomysłem. — Posłuchaj! — Nagle mnie olśniło. — Muszę do niego zadzwonić!

Klucze od sąsiedniego domu wciąż leżały tak, jak je położyłem przed spacerem na pobliskie wzgórze. Sięgnąłem po nie i zapytałem:

— Komórka Adama jest wyładowana, Teresa — mówiłaś mi o tym w Łęcznej — nie ma tutaj telefonu. Ale u jej siostry jest, prawda? Wydaje mi się, że widziałem aparat w przedpokoju…

Popatrzyła na mnie zaskoczona.

— Chyba nie chcesz znów tam pójść?

— No pewnie, że nie chcę, ale nie mam wyjścia. Nie pójdę teraz przecież prosić nieznajomych o przysługę, zresztą, nie mógłbym wtedy spokojnie porozmawiać z Jankiem.

— To może ja…?

— Ty zostań z Teresą. A gdyby się obudziła, to spróbuj delikatnie podpytać o to, dlaczego się tak dziwnie zachowywała, jak rano przyjechaliśmy.

Wystarczyło tylko jedno spojrzenie w jej oczy, bym zorientował się, że doskonale wie, co mam na myśli.

Czarny Wygon. Bisy II

Подняться наверх