Читать книгу Egzekutor - Stefan Dąmbski - Страница 6
WEJŚCIE
ОглавлениеZdaję sobie sprawę, że te wspomnienia prawdopodobnie nigdy nie ukażą się na półkach księgarskich. Już minęło tyle lat, kiedy opuściłem swój kraj rodzinny i zacząłem swoją tułaczkę, po różnych obcych krajach, nie mogąc powrócić do tej Polski, o której wolność kiedyś walczyłem.
Przeżyłem wojnę, ale z moich pierwszych trzystu chłopców, którzy byli ze mną w roku 1942, żyje dziś tylko kilkunastu. Trzech umarło już na wolnej ziemi amerykańskiej, reszta poległa na „polu chwały”, wielu przy moim boku. Tylko dwóch z tych, co polegli, miało ponad dwadzieścia lat.
Czas mija szybko, nie zostało mi już wiele czasu. Co kilka lat spotykam się z weteranami z Armii Krajowej w Chicago. Rozmawiamy szeptem o dawnych czasach. [...] O tych przeżyciach partyzanckich się nie mówi. Nie chce mi się wierzyć, że tak wielka część polskiej historii z II wojny światowej może przepaść bezpowrotnie. Tyle krwi polskiej przelanej, i za co? Ci młodzi ludzie, co umierali codziennie obok mnie – nie mieli rodzin, nie mieli nazwisk, zapominało się o nich już następnego dnia. „Ty dzisiaj, a ja jutro” – mówiło się wtedy. [...]
Mój pseudonim z czasów wojennych to „Żbik I”. Zajmowałem stanowisko dowódcy drużyny, w ciągu czterech lat służby doszedłem do stopnia plutonowego. Należałem do dwóch jednostek AK: w konspiracji należałem do oddziału „Józefa”1 w Drugiej Placówce Rzeszowskiej, której komenda kwaterowała w Nieborowie; po akcji „Burza” zostałem przeniesiony do kompanii „D14”, czyli 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich AK, wchodzącego w skład zgrupowania oddziałów lwowskich „Warta”. Byłem odznaczony Krzyżem Walecznych, ceniłem to sobie bardzo, głównie dlatego, że ten Krzyż był przyznany tylko czterem chłopcom z naszego oddziału (o Virtuti Militari w Czternastce się nie słyszało).
Posiadam „Stwierdzenie Weryfikacji” No. L. dz. 279/47, wydane przez Samodzielny Referat Likwidacyjny dla spraw żołnierzy Armii Krajowej na terenie amerykańskiej okupacji w Niemczech, podpisane przez kierownika Referatu, majora Kazimierza Piotrowskiego.
Do AK zaciągnął mnie mój dobry przedwojenny znajomy [Stanisław Pałac], starszy ode mnie, który miał w konspiracji stopień podporucznika. Nie należał do Czternastki, która w moje tereny rzeszowskie przyszła dużo później, ale do Drugiej Placówki „Józefa”. Miał pseudonim „Stach”. On był moim bezpośrednim dowódcą i „kontaktem”. On odebrał ode mnie przysięgę w małej wiejskiej chacie, przy zapalonej na Biblii świeczce.
Dopiero dwa tygodnie po zaprzysiężeniu spotkałem się po raz pierwszy z naszymi chłopcami z konspiracji. Byłem raczej zawiedziony. Nie nosili broni. Nie przechodzili żadnych ćwiczeń. Ich zadaniem było tylko przenoszenie meldunków. Od tego i ja zacząłem.
Wstąpiwszy w szeregi AK spodziewałem się więcej akcji i emocji, marzyłem o sławie. A tu przez pierwsze trzy miesiące nic się nie dzieje. Co dwa dni wyruszałem z meldunkami, które wybierałem spod jednego kamienia po to, aby je zanieść i włożyć pod kamień, który znajdował się 15 kilometrów dalej.
[...]
Mieszkałem wtedy na wsi z bratem i ciotką, zacząłem marzyć o tym, aby wyjść z domu i przenieść się do dywersji. Wiedziałem, że czekają mnie ciężkie warunki w lasach, ale czułem też, że będę tam miał życie urozmaicone i pełne mocnych wrażeń, których tak zawsze szukałem. Powziąć decyzję było łatwo, ale dostać się do dywersji to była inna sprawa. O „Józefie” już słyszałem, ale dostępu do niego nie miałem żadnego ani też nie wiedziałem, gdzie go szukać. Przyszedł mi z pomocą czysty przypadek.
Miałem w tym czasie kolegę Jurka. Chłopak do tańca i do różańca. Ciekawe, że choć sam do AK nie należał, jakoś zawsze akowców sobie za kumpli dobierał. Aż tu bomba wybuchła! Któregoś popołudnia przychodzi do mnie „Stach” i mówi, żebym uważał, co mówię do Jurka, bo się okazało, że co tydzień regularnie widuje się z Gestapo. Prosił mnie, żebym tymczasowo widywał się z Jurkiem jak poprzednio, aż do przyjścia chłopców z dywersji, którzy wykonają likwidację.
Zobaczyłem natychmiast swoją wielką szansę. Powiedziałem „Stachowi”, że mam schowany u siebie pod łóżkiem polski kbk i poprosiłem, żeby mi pozwolił wykończyć Jurka. Mówiłem, że zaproponuję mu polowanie na sarny, na które rzeczywiście po kryjomu polowałem, i sprawa załatwiona. Z początku „Stach” ani słyszeć o tym nie chciał, tłumaczył, że nie mam doświadczenia, że jak Jurek coś wyczuje, to może być duża wsypa, że to „chłopak kuty na cztery nogi”. Po godzinnej perswazji zgodził się na wszystko, choć niechętnie.
Po wyjściu „Stacha” odetchnąłem głęboko. [...] Nie przyszło mi jakoś do głowy, że za parę godzin mam zastrzelić człowieka, że muszę pozbawić życia nie dość, że istotę ludzką, to w dodatku swojego kolegę, z którym niejedną flaszkę samogonu się wypiło. Uważałem to widocznie za rzecz zupełnie normalną, za rzecz, która musi być zrobiona, za spełnienie zwykłego patriotycznego obowiązku. To, że zgłosiłem swoje usługi ochotniczo, nie było ważne.
Na drugi dzień po mojej rozmowie ze „Stachem” przyszedł Jurek. Ciotka poszła na plebanię. Byliśmy sami w mieszkaniu. Jurek, wesoły jak zawsze, opowiadał mi nowiny z ostatnich dwóch dni. Wyciągnąłem z szafy buteleczkę, nalałem do szklanek i uderzyliśmy w gaz.
Gdy porządnie już poweselał, zacząłem się delikatnie przyznawać, niby to po pijanemu, jak bardzo się kocham w myślistwie, że mam nawet w domu ukryty karabinek i jeżeli ma ochotę, to z przyjemnością jeszcze dziś wieczorem go wezmę na rogacze. [...] Zgodził się od razu. Obejrzał mój karabinek z podziwem, pochwalił, że jest tak dobrze utrzymany, jakby dopiero co wyszedł z fabryki. Wypiliśmy na drogę strzemiennego, karabinek wziąłem pod pelerynę i za niecałe pół godziny wkroczyliśmy na pierwszą leśną ścieżkę.
Szedłem pierwszy, z bronią gotową do strzału. Przypomniały mi się teraz ostatnie słowa „Stacha”: „A nie zapomnij przeczytać mu wyroku, niech wie, za co ginie!”. Zacząłem też sobie przypominać słowa tego wyroku: „Z ramienia Rządu Rzeczpospolitej Polskiej i z ramienia Dowództwa AK...”. Bzdura – pomyślałem – akurat mu teraz wyrok do szczęścia potrzebny!
Minęliśmy drugą z kolei leśną polanę. Znałem tu każdy kąt, każde drzewo. Obróciłem się szybko. Jurek szedł dziarskim krokiem, uśmiechnięty. Z tak bliskiej odległości nie musiałem celować. Strzeliłem błyskawicznie spod pachy. Jurek zrobił jeszcze jeden krok do przodu, uśmiech zamarł mu na ustach i bez słowa runął jak kłoda na ziemię.