Читать книгу Sklepik z marzeniami. Cykl Castle Rock - Stephen King B. - Страница 14

ROZDZIAŁ DRUGI

Оглавление

1

Kiedy w małym miasteczku w Nowej Anglii otwiera się nowy sklep, mieszkańcy – choć w innych sytuacjach mogą uchodzić za wsioków – zachowują się z kosmopolityczną wręcz rezerwą. W Nowym Jorku czy Los Angeles nowo otwierany magazyn przyciąga pierwszego dnia niewielki tłumek przyszłych klientów czy po prostu gapiów; przed nowym klubem tworzy się nawet kolejka, a policja powstrzymuje napór paparazzich, uzbrojonych w aparaty z teleobiektywem i inne gadżety. Słychać szum rozmów, podobnie jak przed premierą nowej sztuki na Broadwayu, i to niezależnie od tego, czy będzie hitem sezonu czy kompletną klapą.

Przed nowo otwieranym sklepem w Nowej Anglii rzadko ktoś się zatrzymuje, a o kolejce w ogóle nie ma mowy. W pierwszych dniach po podniesieniu rolet w witrynach sączy się leniwy strumyk ciekawych, co nie wróży dobrych interesów właścicielowi.

A jednak to, co wydaje się brakiem zainteresowania, maskuje często gorączkowe oczekiwanie i jeszcze bardziej gorączkową ciekawość (nie tylko Cora Rusk i Myra Evans przepalały linie telefoniczne, spekulując na temat Sklepiku z Marzeniami już na kilka tygodni przed jego otwarciem). Oczekiwanie i ciekawość nie zmieniają wszakże konserwatywnego zachowania klientów z małych miasteczek, gdzie pewnych rzeczy po prostu „się nie robi”. Szczególnie w małych jankeskich enklawach na północ od Bostonu, których mieszkańcy są najzupełniej samowystarczalni przez dziewięć z dwunastu miesięcy w roku i gdzie za złe wychowanie uważa się nadmierną ciekawość i zbyt żywe jej okazywanie.

Oglądanie malutkiego sklepiku na prowincji i uczestnictwo w prestiżowym przyjęciu w wielkim mieście budzą podobne emocje wśród rzeczywistych i potencjalnych uczestników i rządzą się pewnymi niewypowiedzianymi, ale niewzruszonymi i zbliżonymi do siebie zasadami. Pierwsza i najważniejsza z nich głosi: nie wolno być pierwszym. Ktoś oczywiście musi złamać tę kardynalną zasadę, inaczej nikt by w ogóle nie przyszedł, ale nowo otwarty sklep może być pusty nawet dwadzieścia minut po tym, jak w oknie wywieszka: OTWARTE, po raz pierwszy zastąpiła napis: ZAMKNIĘTE. Znający się na rzeczy obserwator może bez ryzyka założyć, że jako pierwsza przekroczy próg grupa osób: para, trio, a najpewniej damski kwartet.

Zasada druga nakazuje, by pierwszego dnia klienci okazywali właścicielowi uprzejmość tak doskonałą, że prawie nieróżniącą się od lodowatej obojętności. Trzecia: podczas pierwszej wizyty nie wolno pytać właściciela o jego życie ani bona fides. Czwarta – nikt nie powinien ofiarować mu powitalnego prezentu, a już zwłaszcza tak banalnego jak domowe ciasto. Ostatnia zasada obowiązuje równie ściśle jak pierwsza: „nie wolno wyjść ostatnim”.

Ten jakże formalny menuet – można byłoby nazwać go Pląsem Damskiego Śledztwa – trwa nie krócej niż dwa tygodnie, ale nie dłużej niż dwa miesiące i nie dotyczy sytuacji, w której interes rozkręca ktoś z miasteczka. W tym ostatnim wypadku otwarcie ma na ogół wszystkie cechy rodzinnego przyjęcia w miejscowej parafii: jest nieformalne, wesołe i na ogół nudne. Lecz jeśli właściciel pochodzi Spoza Miasta (wymawia się to tak, by słychać było wielkie litery), Pląsy Damskiego Śledztwa odbywają się z nieuchronnością właściwą śmierci i działaniu siły grawitacji. Gdy wreszcie kończy się okres próbny (nie zamieszcza się informacji o jego zakończeniu w miejscowej gazecie, ale wszyscy jakimś cudem wiedzą zawsze, że to już), zdarza się jedna z dwóch rzeczy: napływ klientów staje się równomierny i normalny, pojawiają się także pierwsze nieuniknione powitalne prezenty i równie nieuniknione zaproszenia na kawę, albo nowy biznes upada. W miasteczkach podobnych do Castle Rock mówi się o nim „skończony” na wiele tygodni czy nawet miesięcy przedtem, nim właściciel samodzielnie dojdzie do tego bolesnego wniosku.

W Castle Rock mieszkała jednak przynajmniej jedna kobieta, która nie grała według powszechnie akceptowanych reguł, choć oczywiście obowiązują one wszystkich. Była nią Polly Chalmers, właścicielka Pracowni Krawieckiej – Same Szyjemy. Większość mieszkańców nie spodziewała się po niej normalnego zachowania; w opinii pań (i niejednego dżentelmena) Polly była „ekscentryczna”.

Filarom opinii publicznej Castle Rock Polly sprawiała wyłącznie kłopoty. Na przykład nie sposób było uzgodnić powszechnie kwestii najzupełniej podstawowej: czy pochodzi Z Miasta, czy Spoza Miasta? Urodziła się i wychowała w Castle Rock, zgoda, lecz mając osiemnaście lat, wyjechała z bocheneczkiem Duke’a Sheehana w piecyku. Było to w 1970 roku. Wróciła do miasta tylko raz, nim w 1987 roku osiedliła się w nim na dobre.

Krótki powrót miał miejsce jesienią 1975 roku, kiedy jej ojciec umierał na raka prostaty. Zaraz po jego śmierci Lorraine Chalmers przeżyła poważny atak serca; Polly została więc w miasteczku opiekując się matką. Drugi, tym razem śmiertelny, atak serca pani Chalmers miał miejsce na wiosnę 1976 roku. Po pogrzebie matki, która spoczęła na cmentarzu Homeland, Polly (w zgodnej opinii pań otoczona najprawdziwszą, stuprocentową „mgłą tajemnicy”) wyjechała znowu.

„Zniknęła na dobre” – brzmiała powszechnie wypowiadana opinia. Śmierć ostatniej z Chalmersów, starej ciotki Evvie, i nieobecność Polly na jej pogrzebie zdawały się potwierdzać te przypuszczenia. A jednak w cztery lata później Polly wróciła i założyła pracownię krawiecką. Choć nikt nie wiedział tego na pewno, przypuszczano, że do jej założenia posłużyły pieniądze starej ciotki Evvie. W końcu komu innemu mogła je zostawić ta zwariowana starucha?

Co wytrwalsi miasteczkowi tropiciele la comédie humaine (czyli większość jego obywateli) żyli przekonaniem, że jeśli interes Polly się utrzyma i nie wyjedzie ona z Castle Rock, sam czas ujawni im jej tajemnice. Lecz w tym szczególnym przypadku całe mnóstwo tajemnic pozostało tajemnicami. Można oszaleć!

Kilka lat wygnania Polly spędziła w San Francisco – o tym wiedziano, lecz niemal o niczym więcej; matka Polly jak wilczyca broniła tajemnicy życia swej zbłąkanej córki. Czy Polly ukończyła tam jakąś szkołę? A może ukończyła jakąś szkołę gdzie indziej? Pracownię prowadziła jak po kursach biznesu, i to skończonych z najwyższymi odznaczeniami, ale pewności nie miał nikt. Wróciła samotna, lecz czy miała męża – w San Francisco czy też tam, gdzie spędzała czas między Kiedyś a Teraz? Tego też nikt nie wiedział, z pewnością jednak nie poślubiła chłopaka Sheehanów – uciekł przed nią do Marynarki Wojennej, odsłużył kilka tur, a teraz handlował nieruchomościami gdzieś w New Hampshire.

Czemu wróciła po tych wszystkich latach?

Najbardziej dręczyło wszystkich pytanie, co się stało z dzieckiem. Czy śliczna Polly zdecydowała się na aborcję? Może oddała je do adopcji? A może zatrzymała przy sobie? A jeśli tak, to czy zmarło? Czy żyło teraz gdzieś w szkole (ta idiotyczna bezosobowa forma) i pisało okazjonalne listy do matki? Nikt nic nie wiedział i to wielu ludzi denerwowało. Dziewczyna, która wyjechała autobusem Greyhounda z bocheneczkiem w piecyku, była teraz kobietą koło czterdziestki. Wróciła, mieszkała i prowadziła interesy w mieście już od czterech lat, a nikt nie znał nawet płci tego dziecka, przez które wyjechała.

Ostatnio Polly Chalmers po raz kolejny zademonstrowała obywatelom Castle Rock swą ekscentryczność, jakby demonstracja ta w ogóle była potrzebna. Coraz częściej mianowicie widywano ją w towarzystwie szeryfa Pangborna, który zaledwie przed półtora rokiem pogrzebał żonę i młodszego synka. Zachowanie to nie było całkiem Skandaliczne, ale z pewnością Ekscentryczne, nikogo więc nie zdziwił widok Polly, idącej rankiem dnia 9 października dwie minuty po dziesiątej po chodniku głównej ulicy w kierunku Sklepiku z Marzeniami. Nikogo też nie zaskoczyło, że w ukrytych w rękawiczkach dłoniach niesie foremkę, w której znajdować się może tylko jedna rzecz: ciasto.

Obywatele Castle Rock, szeroko dyskutujący później tę sprawę, jednogłośnie zdecydowali, że „to do niej podobne”.

2

Okno wystawowe Sklepiku z Marzeniami oczyszczono z farby. Ustawiono w nim kilkanaście przedmiotów: zegary, srebrną tackę, obraz, prześliczną potrójną oprawkę czekającą tylko, by ktoś wypełnił ją ulubionymi fotografiami. Polly z aprobatą przyjrzała się wystawie, po czym podeszła do drzwi. Wisiała na nich wywieszka z napisem: OTWARTE. Kiedy postąpiła zgodnie z tą sugestią, zadzwonił dzwoneczek, zainstalowany już po odwiedzinach Briana Ruska.

Sklep pachniał nowiutką wykładziną i świeżą farbą. Całe wnętrze oświetlone było blaskiem słońca i już wchodząc, Polly pomyślała: Sukces. Żaden klient nie przekroczył jeszcze progu – chyba że to mnie uznać można za klientkę – a sklep już odniósł sukces. Nieprawdopodobne! Na ogół nie kształtowała sobie zdania na żaden temat tak pochopnie ani niczego tak pochopnie nie chwaliła, ale tym razem niewątpliwie uczyniła to spontanicznie.

Nad jedną z gablotek pochylał się wysoki mężczyzna. Kiedy zadzwonił dzwoneczek, podniósł głowę i uśmiechnął się do niej.

– Dzień dobry – powiedział.

Polly była praktyczną kobietą, pewną swego zdrowego rozsądku i zazwyczaj z niego zadowoloną, toteż zmieszanie, które poczuła, spojrzawszy mężczyźnie w oczy, było dodatkowo peszące samo w sobie.

Przez jej nieoczekiwanie zaćmiony rozsądek przedarł się błysk jednej myśli: Znam go! Już go kiedyś spotkałam! Kiedy?

Nie znała go jednak i nie spotkała – pewność ta ogarnęła ją w ułamek sekundy później. Najpewniej przeżyła déjà vu, fałszywe wspomnienie od czasu do czasu zdarzające się każdemu, uczucie nadzwyczaj dezorientujące, jednocześnie tajemnicze i prozaiczne.

Na moment zamarła i tylko niepewnie się uśmiechała. Potem ruszyła lewą ręką, by pewniej uchwycić tacę z ciastem. Z grzbietu dłoni dwa szpikulce bólu wbiły się w ciało, sięgając aż do nadgarstka. Czuła, jak w jej rękę wbijają się zęby jakiegoś wielkiego widelca. Odezwał się artretyzm, bolało jak skurwysyn, ale przynajmniej oprzytomniała i odezwała się bez widocznej pauzy… choć pewnie ten mężczyzna mimo wszystko ją zauważył. Miał bystre, orzechowe oczy, którym najwyraźniej nie umykało nic.

– Dzień dobry. Nazywam się Polly Chalmers. Jestem właścicielką tej malutkiej pracowni krawieckiej i sklepu z odzieżą, dwa domy stąd. Pomyślałam sobie, że – skoro jesteśmy sąsiadami – przyjdę i powitam pana w Castle Rock, nim zrobi się u pana tłoczno.

Mężczyzna uśmiechnął się i twarz natychmiast mu się rozjaśniła. Polly poczuła, że mimo woli odpowiada mu uśmiechem, choć dłoń nadal bolała ją jak diabli. Gdyby nie to, że kocham Alana – pomyślała – padłabym mu do stóp bez najmniejszego wahania. „Gdzie tu sypialnia, panie i władco? Pójdę, dokąd każesz, bez słowa protestu”. Z rozbawieniem zastanowiła się jeszcze, ile z pań, które przed zamknięciem pojawią się, by zerknąć na Sklepik z Marzeniami, zadurzy się beznadziejnie w jego właścicielu. Nie dostrzegła obrączki na jego palcu: kolejna porcja oliwy do ognia.

– Jakże miło mi panią poznać, pani Chalmers – powiedział mężczyzna, robiąc krok w jej stronę. – Nazywam się Leland Gaunt. – Wyciągnął dłoń i lekko zmarszczył brwi, gdy Polly cofnęła się o krok.

– Bardzo pana przepraszam – wyjaśniła. – Nie podaję dłoni. Nie przez brak uprzejmości, nie. Cierpię na artretyzm. – Odstawiła tacę na najbliższą z gablotek i uniosła dłonie w rękawiczkach z koźlęcej skóry. Nie sprawiały odpychającego wrażenia, choć oczywiście były zniekształcone, lewa nieco bardziej niż prawa.

W Castle Rock nie brakło pań pewnych, że Polly jest wręcz dumna ze swej choroby – przecież tak chętnie się nią chwali. W rzeczywistości było dokładnie odwrotnie. Choć pozbawiona odrobiny próżności, Polly zwracała uwagę na swój wygląd w stopniu wystarczającym, by krępowała ją brzydota dłoni. Pokazywała je więc tak szybko, jak to tylko możliwe, i za każdym razem, błyskawicznie i niemal nieświadomie, przelatywała jej przez głowę myśl: No. Już po wszystkim. Teraz wreszcie możemy przejść do innych, ważniejszych spraw.

Na widok jej dłoni ludzie manifestowali na ogół w jakiś sposób zażenowanie lub współczucie. Gaunt zachował się zupełnie naturalnie. Ujął w dłonie, sprawiające wrażenie nieprawdopodobnie silnych, jej ramię i potrząsnął nim. Powinna odczuć to jako niesmaczne spoufalanie się podczas pierwszego spotkania, ale nie odczuła. Gest ten był przyjacielski, krótki, w jakiś sposób nawet zabawny. Dotyk suchych dłoni Gaunta odczuła jako nieprzyjemny nawet przez lekki płaszcz, który miała na sobie.

– Chyba bardzo trudno jest prowadzić pracownię krawiecką, cierpiąc na tę szczególną przypadłość, pani Chalmers. Jakim cudem się to pani udaje?

Niewielu ludzi zadawało jej to pytanie, nikt zaś, z wyjątkiem Alana, nie zapytał jej o to w sposób tak bezpośredni.

– Szyłam, jak długo mogłam – wyjaśniła Polly. – Pewnie można by powiedzieć, że cierpiałam z uśmiechem. Teraz pracuje dla mnie kilka dziewcząt, ja zaś zajmuję się głównie projektowaniem. Choć czasami mam lepsze dni. – To ostatnie było kłamstwem, ale chyba nieszkodliwym; wypowiedziała je głównie po to, by poprawić sobie samopoczucie.

– Cóż, bardzo się cieszę, że zdecydowała się pani do mnie wpaść. Żeby nie skłamać, miałem straszliwą tremę.

– Doprawdy? A czemu to? – Polly oceniała ludzi jeszcze ostrożniej niż miejsca i zdarzenia. Zaskoczyło ją, a nawet lekko zaniepokoiło, że tak dobrze, tak swobodnie czuje się w towarzystwie mężczyzny, którego poznała zaledwie przed minutą.

– Cały czas zastanawiałem się, co zrobię, jeśli nikt nie przyjdzie. Przez cały dzień, aż do wieczora.

– Ależ przyjdą zobaczyć, czym pan handluje. Nikt nie wie, czym można handlować w Sklepiku z Marzeniami – ale przede wszystkim przyjdą obejrzeć sobie pana. Chodzi o to, że w małych miasteczkach takich jak Castle Rock…

– …nikt nie chce uchodzić za ciekawskiego – dokończył Gaunt. – Wiem, wiem, czym są małe miasteczka, poznałem ich wiele. Rozsądek podpowiada mi, że to, co właśnie pani powiedziała, jest absolutną i świętą prawdą, ale jakiś inny głos nie przestaje powtarzać: „Nie przyjdą, Leland, oooch nie, nie będą chcieli, ukryją się, poczekaj tylko, a sam się przekonasz”.

Polly roześmiała się na wspomnienie tego, co czuła, otwierając Same Szyjemy.

– A cóż to takiego? – Gaunt dotknął blachy. Polly zauważyła to, co wcześniej dostrzegł także Brian Rusk – wskazujący i serdeczny palec jego dłoni były dokładnie tej samej długości.

– Ciasto. Jeśli znam to miasteczko choć w połowie tak dobrze jak sądzę, że je znam, to zapewniam pana, że będzie jedynym, jakie pan dzisiaj dostanie.

Uśmiechnął się do niej, najwyraźniej szczerze uradowany.

– Dziękuję. Bardzo pani dziękuję, pani Chalmers. Jestem szczerze wzruszony.

Polly, która nigdy, ale to nigdy nie przechodziła na „ty” przy pierwszym spotkaniu i zawsze traciła zaufanie do domokrążców, agentów ubezpieczeniowych, sprzedawców samochodów, którzy uzurpowali sobie ten przywilej, z pewnym niepokojem usłyszała wypowiadane przez nią samą słowa:

– Skoro jesteśmy sąsiadami, może mógłby pan mówić mi Polly?

3

Ciasto było „pyszności”. Do stwierdzenia tego faktu Lelandowi Gauntowi wystarczyło podnieść pokrywkę i powąchać je. Poprosił Polly, żeby została i zjadła z nim kawałek. Polly odmówiła. Gospodarz nalegał.

– Ktoś przecież poprowadzi pracownię pod pani nieobecność – stwierdził – a w sklepie ludzka noga nie postanie jeszcze przez jakieś pół godziny… tyle powinno wystarczyć na dopełnienie protokołu. Chciałbym zadać pani tysiące pytań dotyczących Castle Rock.

W końcu Polly się zgodziła. Gaunt znikł za przysłoniętymi kotarą drzwiami. Słyszała, jak wspina się po schodach – przypuszczała, że mieszka na górze, przynajmniej czasowo – by znaleźć talerzyki i widelce. Czekając na niego, obeszła sklep i przyjrzała się jego zasobom.

Oprawiony napis przy drzwiach oznajmiał, że sklep będzie otwarty w poniedziałki, środy, piątki i soboty od dziesiątej do siedemnastej, we wtorki i czwartki zaś pan Gaunt przyjmować ma klientów „wyłącznie po wcześniejszym uzgodnieniu terminu” aż prawie do lata lub – pomyślała, uśmiechając się do siebie – do chwili, kiedy przyjadą ci zwariowani turyści, wymachując trzymanymi w garściach dolarami.

Sklepik z Marzeniami – pomyślała – był w istocie sklepikiem z kuriozami. I z pretensjami – stwierdziła, choć po dokładniejszym przyjrzeniu się gablotkom doszła do wniosku, że niełatwo opisać go jednym słowem.

Przedmioty, leżące w gablotce podczas wczorajszych, popołudniowych odwiedzin Briana – geoida, polaroid, zdjęcie Elvisa Presleya, kilka innych – znajdowały się tam nadal, ale pojawiło się sporo nowych. Na białej ścianie wisiał niewielki dywanik, na pewno wart fortunę – był turecki… i stary. W innej gablotce stało pudełeczko z ołowianymi żołnierzykami – być może antyk, choć Polly zdawała sobie sprawę, że ołowiane żołnierzyki, nawet te odlane w Hongkongu w zeszły poniedziałek, zawsze wyglądają na antyki.

Nic tu do niczego nie pasowało. Pomiędzy zdjęciem Elvisa – przynajmniej na oko wyglądającym jak coś, co kupić można na każdym jarmarku Ameryki za cztery dolary i dziewięćdziesiąt dziewięć centów, i wyjątkowo brzydkim kurkiem w kształcie amerykańskiego orła stał kryształowy klosz do lampy warty co najmniej osiemset dolarów, a być może nawet pięć tysięcy. Poobijany, prostacki porcelanowy talerzyk leżał między dwiema cudownymi francuskimi laleczkami z porcelany; Polly nie miała nawet pojęcia, ile mogą kosztować te cacuszka o zaróżowionych policzkach, w podtrzymywanych gumkami skarpeteczkach na nóżkach.

Nie brakowało tu także kart baseballowych i tytoniowych, stert magazynów z lat trzydziestych (były tam „Opowieści Niesamowite” i „Dziwne Opowieści”, i „Przerażające Historie”), na stole stało duże radio z lat pięćdziesiątych w obrzydliwym odcieniu czerwieni, który ówcześni obywatele akceptowali w zakresie urządzeń domowych, lecz nie w polityce.

Większość przedmiotów (choć nie wszystkie) zaopatrzona była w stojące przed nimi niewielkie plakietki. „Trzykrystaliczna geoida” – głosiła jedna z nich, „Specjalny zestaw kluczy nasadowych” – inna. Przed drewienkiem, które tak oszołomiło Briana, stała tabliczka: „Skamieniała drzazga z Ziemi Świętej”. Na stojaku z magazynami i kartami widniał napis: „Większy wybór dostępny po uzgodnieniu”.

A wszystko to, śmiecie i skarby, miało jedną cechę wspólną – brak wywieszek z cenami.

Gaunt powrócił z dwoma małymi talerzykami, bardzo zwykłymi i z pewnością niedrogimi, nożem i kilkoma widelczykami do ciasta.

4

– Mam na górze straszny bałagan – wyznał, zdejmując przykrywkę. Odwrócił ją przy tym, by nie pozostawiła śladu po cukrze na gablotce, której używali jako stołu. – Poszukam sobie domu, jak tylko opanuję jakoś ten chaos, ale jeszcze przez jakiś czas muszę mieszkać nad sklepem. Wszystko mam w kartonowych pudłach. Boże, nienawidzę kartonowych pudeł! Jak sądzisz, kto…

– Nie aż taki wielki – zaprotestowała Polly. – Nie dam rady…

– Doskonale – zgodził się wesoło Gaunt, kładąc gruby kawałek czekoladowego ciasta na swoim talerzyku. – Będzie dla mnie. Wszystko dobre, byle dużo – powtarzam zawsze. – Czy ten ci odpowiada?

– Za gruby.

– Cieniej już nie da się ukroić – Gaunt położył na talerzu Polly cienki kawałek. – Pachnie bosko! – powiedział. – Jeszcze raz dziękuję ci z całego serca.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

Ciasto rzeczywiście pachniało wspaniale, a Polly nie stosowała diety, ale jej reakcja nie wynikała tylko z grzeczności obowiązującej przy pierwszym spotkaniu z obcym mężczyzną. Przez ostatnie trzy tygodnie Castle Rock doświadczało cudownego babiego lata, lecz w poniedziałek mocno się ochłodziło i jej ręce wcale nie były zachwycone tą zmianą. Ból prawdopodobnie zmniejszy się trochę, gdy stawy pogodzą się z niższą temperaturą (przynajmniej o to się modliła, no i tak było do tej pory zawsze, Polly doskonale zdawała sobie jednak sprawę z postępującego charakteru swej choroby), lecz od rana ból był wyjątkowo ostry. Przy takim jego natężeniu nie miała żadnej pewności, co jeszcze będzie, a czego już nie będzie w stanie utrzymać; odmówiła, bojąc się żenującej sytuacji.

Zdjęła rękawiczkę i na próbę zacisnęła palce. Ból przeszył jej ramię aż do łokcia. Powtórzyła gest, tym razem zaciskając zęby. Zabolało, lecz nie aż tak. Będzie w porządku, nie przyjemnie, nie tak przyjemnie, jak powinno być przy jedzeniu pysznego ciasta, ale w porządku. Ostrożnie ujęła widelczyk, próbując minimalnie zgiąć palce. Niosąc do ust pierwszy kęs, dostrzegła, że Gaunt przygląda się jej z sympatią. Teraz zacznie się nade mną litować – pomyślała ponuro – opowie mi, jaki straszny artretyzm miał jego dziadek. Albo była żona. Ktokolwiek. Wszystko jedno kto.

Gaunt nie miał jednak zamiaru się nad nią litować. Spróbował ciasta i komicznie wywrócił oczami.

– Co tam krojenie i szycie – orzekł. – Powinnaś otworzyć restaurację.

– Och, to przecież nie moje dzieło. Nie zapomnę przekazać wszystkich komplementów Nettie Cobb. Ona je upiekła.

– Nettie Cobb – powtórzył z namysłem Gaunt, odkrawając drugi kawałek ciasta.

– Tak… znasz ją?

– Och, bardzo wątpię. – Powiedział to jak człowiek nagle wracający do rzeczywistości. – Nie znam nikogo w Castle Rock. – Spojrzał na nią spod oka. – Może udałoby mi się ją podkupić?

– Z pewnością nie – roześmiała się Polly.

– Miałem zamiar zapytać cię o agencje handlu nieruchomościami. Którego z agentów uważasz za najsolidniejszego?

– Och, wszyscy to złodzieje, ale prawdopodobnie Mark Hopewell nie jest najgorszym z nich.

Gaunt zakrztusił się śmiechem. Przyłożył dłoń do ust, by nie parsknąć okruszkami. Rozkasłał się; gdyby nie artretyzm, po przyjacielsku klepnęłaby go w plecy. Może i znają się bardzo krótko, ale już zdążyła go polubić.

– Przepraszam – powiedział, nadal pokasłując. – Ale rzeczywiście, wszyscy to złodzieje.

– Oczywiście.

Gdyby Polly była inna – gdyby nie ukrywała swej przeszłości przed światem – zaczęłaby teraz zadawać Lelandowi Gauntowi ważne pytania. Dlaczego przyjechał do Castle Rock? Co porabiał przed przyjazdem? Jak długo zamierza zostać? Czy ma rodzinę? Ale że była, kim była, więc najzupełniej zadowalało ją odpowiadanie na pytania… więcej niż zadowalało, zachwycało, ponieważ żadne z jego pytań nie dotyczyło jej życia. Gaunt pytał o miasteczko, o to, czy na głównej ulicy panuje w zimie duży ruch, czy jest gdzieś w pobliżu sklep, w którym mógłby kupić przyzwoity piecyk, jakie są stawki ubezpieczeniowe i o setki podobnych drobiazgów. Z kieszeni niebieskiej bluzy, którą miał na sobie, wyjął wąski, oprawiony w skórę notes i bardzo poważnie zapisywał każde nazwisko, które wymieniła.

Polly opuściła wzrok na talerz i stwierdziła, że udało się jej zjeść całe ciasto. Dłonie nadal ją bolały, ale znacznie mniej, niż kiedy wchodziła do sklepu. Omal nie zrezygnowała z wizyty, tak bardzo jej dokuczały, a teraz cieszyła się, że im nie uległa.– Muszę lecieć – zerknęła na zegarek. – Rosalie pomyśli, że umarłam.

Jedli na stojąco, potem Gaunt porządnie ułożył talerzyki i widelce, przykrył blachę.

– Zwrócę ci ją, gdy tylko zjem ciasto – powiedział. – Zgoda?

– Doskonale.

– Więc pewnie dostaniesz ją z powrotem dziś po południu – stwierdził poważnie.

– Nie musisz aż tak się spieszyć – odparła, gdy odprowadzał ją do drzwi. – Miło było cię poznać.

– Dziękuję za wizytę. – Przez chwilę Polly sądziła, że ujmie ją pod ramię, z czymś w rodzaju obrzydzenia pomyślała o jego dotyku – co za głupie uczucie! – ale Gaunt jej nie dotknął. – Zmieniłaś dzień, którego tak się bałem – oznajmił – w jeden z najprzyjemniejszych od dłuższego czasu.

– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. – Polly na moment przystanęła w progu. Nie zadała mu żadnego osobistego pytania, ale jedna sprawa bardzo ją ciekawiła, nie chciała wychodzić, póki się nie dowie. – Masz tu mnóstwo interesujących rzeczy…

– Dziękuję.

– …ale na żadnej nie ma ceny. Dlaczego?

Gaunt uśmiechnął się.

– To także dziwactwo – wyjaśnił. – Zawsze sądziłem, że jeśli chcesz coś sprzedać i coś kupić, to chcesz się także trochę potargować. W ostatnim wcieleniu musiałem być handlarzem dywanów ze Wschodu. Pewnie z Iraku, choć w dzisiejszych czasach nie powinienem się chyba do tego przyznawać.

– Więc każesz płacić tyle, ile tylko zniesie rynek – powiedziała z delikatną kpiną.

– Można tak powiedzieć – odparł poważnie i Polly znów dostrzegła, jak głębokie, jak dziwnie piękne są jego oczy. – Wolę jednak inne określenie: wartość rzeczy oceniana jest przez to, jak bardzo ktoś jej pragnie.

– Rozumiem.

– Doprawdy?

– No… tak mi się przynajmniej wydaje. Wyjaśnia to nazwę sklepu.

Uśmiechnął się.

– Rzeczywiście. Ach, tak… rzeczywiście.

– No tak, życzę panu miłego dnia, panie Gaunt…

– Leland. Albo po prostu Lee.

– Więc miłego dnia, Leland. I nie martw się o klientów. Moim zdaniem, w piątek będziesz musiał zatrudnić strażnika, by pomagał ci ich wyrzucić pod koniec dnia.

– Doprawdy? Byłoby świetnie.

– Do widzenia.

– Ciao! – rzucił i zamknął za nią drzwi.

Stał przy nich przez chwilę i patrzył, jak Polly idzie ulicą, wygładzając rękawiczki na dłoniach, tak zniekształconych i tak różnych od niej samej, zgrabnej i ładnej, choć może nie olśniewająco pięknej. Uśmiechał się coraz szerzej, wargi podwinęły mu się, ukazując nierówne zęby; w jego uśmiechu było coś nieprzyjemnego, drapieżnego.

– Nadasz się – powiedział cicho czterem ścianom sklepu. – O tak, nadasz się doskonale.

5

Przepowiednia Polly sprawdziła się całkowicie. W ciągu dnia niemal wszystkie mieszkanki Castle Rock – w każdym razie wszystkie te, które się liczyły – oraz niemało mieszkańców wpadło do Sklepiku z Marzeniami przyjrzeć się jego skarbom. Niemal wszyscy goście zapewniali właściciela, że mają do dyspozycji „zaledwie chwileczkę” i bardzo spieszą się gdzie indziej.

Stephanie Bonsaint, Cynthia Rose Martin, Barbara Miller i Francine Pelletier zjawiły się jako pierwsze; Steffie, Cyndi Rose, Babs i Francine pojawiły się w ciasnym defensywnym szyku niespełna dziesięć minut po wyjściu Polly (zaobserwowano, że wychodzi, i wiadomość o tym rozeszła się równie błyskawicznie co szeroko dzięki liniom telefonicznym oraz telegrafowi ustnemu biegnącemu przez wszystkie podwórka domów w Nowej Anglii).

Steffi wraz z przyjaciółkami rozejrzały się po sklepie. Ochały i achały. Zapewniły pana Gaunta, że nie mogą zostać dłużej, bowiem tego właśnie dnia zawsze grają w brydża (nie informując go jednak, że cotygodniowe roberki nie zaczynały się nigdy przed drugą). Francie zapytała go, skąd pochodzi. Z Akron w Ohio – odparł Gaunt. Steffie zapytała go, czy od dawna handluje antykami. Odparł, że nie handluje antykami… no, w każdym razie nie tylko. Cyndi pragnęła wiedzieć, kiedy przyjechał do Nowej Anglii. Jakiś czas temu – usłyszała odpowiedź.

Wszystkie cztery panie zgodziły się co do tego, że sklep jest interesujący – tyle dziwnych rzeczy! – za to odpowiedzi na pytania okazały się wyjątkowo niesatysfakcjonujące. Pan Gaunt krył swe sekrety równie dobrze jak Polly Chalmers, a może nawet i lepiej. Babs wskazała na coś, o czym wiedziały wszystkie (a w każdym razie wydawało im się, że wiedziały) – otóż Polly była w sklepie pierwsza i przyniosła ciasto! Być może, zastanawiała się Babs, zna ona tego Gaunta z „przedtem”, które spędziła „gdzieś tam”.

Cyndi Rose wyraziła zainteresowanie wazą lalique i spytała pana Gaunta (który był w pobliżu, lecz nie narzucał się klientkom), ile kosztuje.

– A jak pani sądzi? – spytał z uśmiechem.

Odpowiedziała mu uśmiechem… raczej kokieteryjnym.

– Och! Więc w ten sposób prowadzi pan interes?

– W ten sposób prowadzę interes – zgodził się Gaunt.

– No, to więcej pan straci, niż zyska. Targować się z Jankesami!

Przyjaciółki śledziły tę wymianę zdań z zainteresowaniem widzów finału w Wimbledonie.

– A… zobaczymy – głos Gaunta nadal brzmiał przyjacielsko, lecz pojawiła się w nim także nuta wyzwania.

Cyndi dokładnie przyjrzała się wazie. Stephanie szepnęła jej coś do ucha. Cyndi skinęła głową.

– Siedemnaście dolarów – zaproponowała. W rzeczywistości waza wyglądała nawet na pięćdziesiąt. W sklepie z antykami w Bostonie, jak przypuszczała, wyceniono by ją na sto osiemdziesiąt dolarów.

Gaunt podparł głowę na palcach wyprostowanej dłoni; ten gest Brian Rusk rozpoznałby bez problemu.

– Obawiam się, że warta jest co najmniej czterdzieści pięć dolarów – powiedział z czymś w rodzaju żalu.

Oczy Cyndi Rose rozbłysły – a jednak kryły się tu pewne możliwości. Na początku waza nie zafascynowała jej, miała służyć wyłącznie jako punkt wyjścia do wydobycia informacji od tajemniczego pana Gaunta, teraz jednak przyjrzała się jej bliżej i stwierdziła, że jest naprawdę śliczna i pięknie wyglądałaby w jej gościnnym pokoju. Wzór kwiatów otaczających szyjkę idealnie pasuje do tapety. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo jej pragnie, dopóki Gaunt nie zaproponował ceny, którą niemal mogła zapłacić.

Skonsultowała się z przyjaciółkami.

Gaunt obserwował je z łagodnym uśmiechem na ustach.

Dzwonek nad wejściem zadzwonił – pojawiły się dwie kolejne panie.

W Sklepiku z Marzeniami zaczął się pierwszy handlowy dzień.

6

Kiedy Klub Brydżowy z Ash Street w dziesięć minut później opuszczał Sklepik z Marzeniami, Cyndi Rose Martin niosła za rączki torbę-reklamówkę. W torbie tej miała wazę lalique, owiniętą ligniną. Kupiła ją za trzydzieści jeden dolarów plus podatek – niemal cały swój osobisty majątek w gotówce – mimo to była tak szczęśliwa, że aż prawie mruczała jak kot.

Zazwyczaj cierpiała napady zwątpienia i wstydziła się okropnie po niezaplanowanych zakupach, pewna, że co najmniej naciągnięto ją, a najprawdopodobniej po prostu bezczelnie okantowano. Ale dziś – nie. Nie! Tym razem to ona zwyciężyła, bez wątpienia. Pan Gaunt poprosił nawet, żeby znów do niego wpadła; powiedział, że w nowym transporcie, jeszcze w tym tygodniu, może nawet jutro, będzie miał drugą, identyczną wazę. Ta jedna z pewnością dobrze będzie wyglądała na niskim stoliczku w pokoju gościnnym, ale gdyby miała dwie, postawiłaby je na półce nad kominkiem, a to już byłoby wspaniałe!

Trzy przyjaciółki podzielały przekonanie, że poradziła sobie doskonale i choć nieco frustrowało je, że tak niewiele dowiedziały się o panu Gauncie, nabrały jednak o nim bardzo dobrej opinii.

– Ma takie piękne zielone oczy – powiedziała marząco Francie Pelletier.

– Zielone? – Cyndi nagle poczuła się niepewnie. Przysięgłaby, że raczej szare. – Nie zauważyłam.

7

Nieco później w Sklepiku z Marzeniami pojawiła się Rosalie Drake z Same Szyjemy, wykorzystując przerwę na kawę. Była z nią gospodyni Polly, Nettie Cobb. Kilka kobiet przechadzało się po sklepie, a przy ścianie naprzeciw drzwi wejściowych dwaj chłopcy z miejscowej szkoły przeglądali leżące w kartonowym pudle komiksy, szepcząc coś do siebie z podnieceniem. Obaj musieli pogodzić się z doprawdy zdumiewającym zjawiskiem: tyle było tu egzemplarzy uzupełniających ich kolekcje. Mieli tylko nadzieję, że komiksy nie okażą się za drogie na ich kieszeń – na plastykowych okładkach nie było ceny.

Rosalie i Nettie przywitały się z panem Gauntem. Pan Gaunt poprosił Rosalie, by jeszcze raz podziękowała Polly za ciasto. Nie spuszczał oka z Nettie, która odeszła zaraz po przedstawieniu się właścicielowi i z pewnym żalem obserwowała kolekcję kryształów. Przy pierwszej okazji pozostawił Rosalie przy gablotce ze zdjęciem Elvisa Presleya i skamieniałym drewienkiem z Ziemi Świętej i podszedł do Nettie.

– Lubi pani kryształy, panno Cobb? – spytał.

Nettie podskoczyła. Z jej twarzy, z jej aż boleśnie wstydliwego zaskoczenia łatwo było odgadnąć, że podskakuje, gdy tylko głos, choćby najcichszy i najłagodniejszy, rozlegnie się za jej plecami czy nawet obok – i uśmiechnęła się nerwowo.

– Pani Cobb, panie Gaunt. Mój mąż nie żyje.

– Przykro mi to słyszeć.

– Proszę się nie krępować. Zmarł czternaście lat temu. Minęło wiele czasu. Mam małą kolekcję kryształów. – Niemal drżała, tak zapewne drży mysz w obecności kota. – Ale na coś takiego z pewnością nie byłoby mnie stać. Są takie piękne. Pewnie tak pięknie jest w niebie.

– Cóż… coś pani powiem. Wraz z tymi kupiłem mnóstwo innych kryształów. Nie są wcale takie drogie, jak można by przypuszczać, i są znacznie ładniejsze. Nie zechciałaby pani przyjść jutro i dokładnie je sobie obejrzeć?

Nettie znów podskoczyła i odsunęła się o krok, jakby pan Gaunt poprosił, żeby przyszła jutro po to, by kilka razy szczypnąć ją w tyłek… tak mocno, aż zacznie krzyczeć.

– Och, nie sądzę… w czwartki jestem taka zajęta… u Polly… trzeba będzie wszystko wysprzątać… właśnie w czwartek, wie pan…

– Jest pani pewna, że nie wpadnie pani do mnie choćby na chwilę? – kusił Gaunt. – Polly powiedziała mi, że to pani zrobiła ciasto, którym mnie poczęstowała…

– Smakowało panu? – spytała nerwowo Nettie, jakby spodziewała się, że powie: „Nie, nie smakowało, Nettie, bolał mnie po nim brzuch, dostałem sraczki, więc dam ci nauczkę, Nettie, zabiorę cię do pokoju na zapleczu i zacznę ci wykręcać cycki, aż będziesz wrzeszczeć…”.

– Było wspaniałe – uspokoił ją Gaunt. – Przypominało ciasta, które robiła moja matka… a to było bardzo dawno temu.

Właśnie w ten sposób należało się zwracać do Nettie, która bardzo kochała własną matkę, choć ta biła ją bez litości rankami po nocach spędzanych na zabawach i w barach.

– No, to świetnie – powiedziała. – Strasznie się cieszę, że było takie dobre. Oczywiście to Polly wpadła na pomysł, żeby je panu przynieść. Jest najsłodszą kobietą pod słońcem.

– Z pewnością. Teraz, kiedy już ją spotkałem, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. – Gaunt zerknął na Rosalie Drake, ale Rosalie nadal rozglądała się po sklepie. – Czuję, że mam wobec pani pewien dług…

– Och nie, nie! – Nettie znów strasznie się zdenerwowała. – Niczego nie jest mi pan winien. Niczego, ale to niczego, panie Gaunt.

– Proszę, niech pani do mnie zajrzy. Widzę przecież, że ma pani oko do kryształów… i mógłbym oddać pani blachę…

– No… może mogłabym wpaść podczas przerwy… – po oczach Nettie łatwo było poznać, że sama nie wierzy w słowa, które właśnie się jej wyrwały.

– Doskonale. – Gaunt odszedł szybko, nie dając jej okazji, by zmieniła zdanie. Podszedł do chłopców i spytał, jak sobie radzą. Chłopcy z wahaniem pokazali mu kilka starych egzemplarzy Incredible Hulk i X-Mana. Pięć minut później wychodzili ze Sklepiku z Marzeniami, w rękach nieśli większość wymarzonych komiksów, na twarzach zaś mieli wyraz tępego zachwytu.

Drzwi nie zdążyły się jeszcze za nimi zamknąć, kiedy znów się otworzyły. Weszły Myra Evans i Cora Rusk. Obie rozejrzały się natychmiast błyszczącymi, głodnymi oczami wiewiórek, kiedy przychodzi czas zbierania orzechów. Natychmiast podeszły do gablotki ze zdjęciem Elvisa. Pochyliły się nad nim, gruchając radośnie i wypinając tyłki szerokości co najmniej dwóch obosiecznych toporów.

Gaunt przyglądał się im z uśmiechem.

Dzwonek nad drzwiami zadźwięczał po raz kolejny. Nowa klientka była co najmniej równie wielka jak Cora, Cora jednak była gruba, ta kobieta zaś wydawała się silna – tak, jak silny wydaje się drwal z wielkim brzuchem. Do bluzki przypięty miała znaczek z napisem: „Casino Nite – dobra zabawa”. Jej twarz miała urodę łopaty do odgarniania śniegu. Włosy, blade, martwe, mysiobrązowe, przykrywała ciasno zawiązana pod brodą chustka.

Kobieta rozglądała się po sklepie przez kilka chwil; jej małe, głęboko osadzone oczka biegały tu i tam jak oczka rewolwerowca stojącego w wahadłowych drzwiach saloonu i oceniającego sytuację przed wejściem do środka i rozpętaniem prawdziwego piekła. Potem zrobiła kilka kroków w głąb.

Kilka kobiet zatrzymało na niej wzrok dłużej niż przez chwilę, Nettie Cobb zaś spojrzała na przybyłą dziwnie, z nienawiścią i wyzwaniem jednocześnie. Szybko odsunęła się od ukochanych kryształów. Ten ruch zwrócił na nią uwagę. Kobieta spojrzała na Nettie z miażdżącą pogardą i przestała się nią interesować.

Nad drzwiami zabrzęczał dzwonek – to Nettie uciekła ze sklepu.

Pan Gaunt przyglądał się temu wszystkiemu z wielkim zainteresowaniem. Podszedł do Rosalie i powiedział:

– Obawiam się, że pani Cobb zostawiła panią samą.

Rosalie drgnęła, jakby obudziła się ze snu.

– Dlaczego… – powiedziała i nagle dostrzegła kobietę ze znaczkiem Casino Nite wiszącym złowrogo na piersi. Kobieta przyglądała się tureckiemu dywanikowi na ścianie z napięciem studenta historii sztuki na zajęciach w jakimś wielkim muzeum. Ręce oparła na gigantycznych biodrach.

– Aha! No, chyba muszę lecieć – stwierdziła Rosalie.

– Zgaduję, że te dwie panie nie bardzo za sobą przepadają?

Rosalie uśmiechnęła się z roztargnieniem.

Gaunt jeszcze raz spojrzał na kobietę w chustce.

– Kto to? – spytał.

Rosalie zmarszczyła nos.

– Wilma Jerzyck – odparła. – Proszę mi wybaczyć, ale naprawdę muszę złapać Nettie. Jest bardzo nerwowa.

– Oczywiście, oczywiście – powiedział Gaunt. Do siebie zaś dodał: „Jak my wszyscy”.

Cora Rusk poklepała go po ramieniu.

– Ile kosztuje to zdjęcie Króla? – spytała.

Leland Gaunt uśmiechnął się do niej swym porażającym uśmiechem.

– Cóż, porozmawiajmy – zaproponował. – Jak pani myśli, ile jest warte?

Sklepik z marzeniami. Cykl Castle Rock

Подняться наверх