Читать книгу Blaze - Stephen King B. - Страница 11
ROZDZIAŁ 1
ОглавлениеGdzieś w tych ciemnościach był George. Blaze nie widział go, ale słyszał dobrze i wyraźnie jego głos, szorstki i odrobinę zachrypnięty. Ten głos zawsze brzmiał tak, jakby George był akurat przeziębiony. Pamiątka po wypadku z dzieciństwa. George nigdy nie mówił, co się stało, ale na grdyce miał fenomenalną bliznę.
— Nie ten, matole, chyba widzisz, że cały jest oblepiony naklejkami. Bierz chevroleta albo forda. Granatowego albo zielonego. Ma mieć dwa lata. Dokładnie dwa, ani więcej, ani mniej. Taki samochód nikomu nie wpadnie w oko. I żeby nie miał żadnych naklejek.
Blaze minął nieduże auto ze zderzakiem oklejonym nalepkami i poszedł dalej. Nawet tutaj, na samym końcu parkingu, słychać było stłumione, dudniące basy dobiegające z piwiarni. W sobotnie wieczory, takie jak ten, knajpa pękała w szwach. Na dworze było diablo zimno. Blaze podjechał do miasta autostopem, ale już od czterdziestu minut wałęsał się po dworze i uszy zmarzły mu tak, że przestał je czuć. Zapomniał czapki. Bez przerwy o czymś zapominał. Chciał wyjąć ręce z kieszeni, żeby zasłonić uszy, ale George mu nie pozwolił. Możesz je sobie odmrozić, powiedział, ale rąk nie możesz. Nie potrzebujesz uszu, żeby odpalić samochód na krótko. Na dworze było minus szesnaście.
— Ten — wskazał George. — Po prawej.
Blaze odwrócił głowę i zobaczył saaba. Z naklejką. Nie nadawał się zupełnie do wzięcia.
— To jest lewa — objechał go George. — Mówiłem: po prawej, matołku. Prawa ręka to ta, którą dłubiesz w nosie.
— Przepraszam, George.
Tak jest, znów zrobił z siebie matoła. Dłubać w nosie potrafił obiema rękami, ale wiedział dobrze, że prawa to ta, którą się pisze. Pomyślał o tej ręce i spojrzał w tamtą stronę. Ciemnozielony ford.
Blaze podszedł do niego, stąpając ze starannie udawaną swobodą. Obejrzał się przez ramię. Ta piwiarnia, do której należał parking, to był bar studencki. Nazywał się Worek. Głupio, bo przecież worek się ma z jajami. Knajpa mieściła się w suterenie. W piątki i soboty grała tam kapela. W środku na pewno było tłoczno i ciepło, a na parkiecie skakało mnóstwo dziewczynek w krótkich spódniczkach. Gdyby tak tam zajrzeć, tylko rzucić okiem…
— Co ty mi tu odstawiasz? — parsknął George. — Niedzielny spacerek z rodziną? Mojej ślepej babci byś nie nabrał. Rób, co masz robić, tak?
— Dobrze, ja tylko…
— Jasne. Wiem. Ty tylko. Skup się na robocie.
— Dobra.
— Kto ty jesteś, Blaze?
Zwiesił głowę i pociągnął nosem, połykając gila.
— Matoł.
George zawsze mówił, że matolstwa nie ma się co wstydzić, ale fakt jest faktem i trzeba się z nim pogodzić. Matoł nie nabierze nikogo, że ma nie wiadomo ile oleju we łbie. Wystarczy spojrzeć i wiadomo: światło się pali, ale w domu pusto. Matoł zawsze ma tylko zrobić swoje i spadać. A jak go złapią — od razu przyznać się do wszystkiego, byle nie sypał tych, co z nim byli. Bo całą resztę i tak w końcu z niego wycisną. George mówił, że matoły kłamią jak pierdoły.
Blaze wyjął ręce z kieszeni i dwa razy rozprostował dłonie. Kostki strzeliły w mroźnym powietrzu.
— Jesteś gotowy, byku? — zapytał George.
— Tak.
— To idę na piwo. Bierz się do roboty.
Blaze poczuł, jak panika ściska go za gardło.
— Ej, no nie, przecież ja tego nigdy nie robiłem. Zawsze tylko się przyglądałem, jak ty robisz.
— No to dziś koniec tego przyglądania. Działaj.
— Ale…
Urwał. Gdyby chciał mówić dalej, musiałby krzyczeć, więc nie miało to sensu. Śnieg skrzypiał twardo, kiedy George szedł w stronę piwiarni. Po chwili miarowy puls basu zagłuszył odgłos jego kroków.
— Jezu… — jęknął Blaze. — O Jezu Chryste.
I jeszcze do tego zaczęły marznąć mu palce. Przy takiej temperaturze będą sprawne tylko przez pięć minut. Góra pięć. Podszedł do drzwi od strony kierowcy, pewien, że będą zamknięte. Gdyby się tak okazało, to samochód jest spalony, bo Blaze nie miał wytrycha. To George zawsze nosił wytrych. Tylko że drzwi były otwarte. Pociągnął za klamkę, pogmerał chwilę w środku, znalazł rączkę do otwierania maski i lekko szarpnął. Potem przeszedł na przód samochodu, wsadził palce pod maskę i podniósł ją, namacawszy drugi zamek.
Wyciągnął kieszonkową latarkę, którą miał przy sobie, włączył i skierował promień na silnik.
Znajdź przewód od zapłonu.
Ale to wyglądało zupełnie jak micha z makaronem. Kable od akumulatora, jakieś wężyki, przewody od świecy zapłonowej, przewód paliwowy…
Stał tak i zlewał się potem, który zamarzał mu na policzkach. Wiedział, że nie da rady. W życiu nie da sobie z tym rady. I nagle wpadł na pewien pomysł. Może nieszczególnie błyskotliwy, ale pomysły miewał tak rzadko, że kiedy już jakiś się trafił, to trzeba się było go trzymać. Wrócił do drzwi kierowcy i otworzył je z powrotem. Zapaliło się światło, ale na to już nie mógł nic poradzić. Ktoś, kto by go teraz zobaczył, pewnie pomyślałby, że nie może odpalić silnika i chyba nic dziwnego: wieczorem, w taki ziąb… Nawet George nie mógłby się przyczepić do takiego rozumowania. Gdyby nie chciał.
Blaze opuścił daszek przeciwsłoneczny nad kierownicą, mając wariacką nadzieję, że spadnie mu do ręki zapasowy kluczyk; niektórzy chowali je w tym miejscu. Ale właściciel tego samochodu trzymał tam tylko starą skrobaczkę do lodu i to ona spadła zamiast kluczyka. Blaze poszperał z kolei w schowku na rękawiczki. Było w nim pełno jakichś papierzysk. Wywalił wszystkie na podłogę, klękając na siedzeniu kierowcy i dysząc obłoczkami pary. Oprócz papierów znalazł pudełko Junior Mints, miętówek w czekoladzie, ale kluczyków nie było.
No i masz, cholerny matole, usłyszał w myśli głos George’a. Jesteś zadowolony? To teraz może chociaż spróbujesz odpalić na krótko?
Mogę spróbować, pomyślał Blaze. Przynajmniej wyrwę parę drutów i zetknę je razem, tak jak robił George. Zobaczymy, co się stanie. Zamknął drzwi i zgarbiony ruszył z powrotem na przód forda, ale nagle stanął w miejscu. Przyszedł mu do głowy jeszcze jeden pomysł. Wrócił, otworzył drzwi, pochylił się, uniósł dywanik. I znalazł. Na kluczyku nie było napisane FORD ani w ogóle nic, bo był dorobiony, ale miał kwadratowy uchwyt i wszystko, co potrzeba.
Blaze podniósł go z podłogi i ucałował zimny metal.
Otwarty samochód, pomyślał, a potem: Otwarty samochód i klucz pod dywanikiem. A potem jeszcze: Są tu dzisiaj głupsi ode mnie, George.
Usiadł za kierownicą, zatrzasnął drzwi, wsunął klucz do stacyjki — wszedł jak w masło — i zauważył, że nie widać parkingu, bo nie opuścił maski. Rzucił szybko okiem w lewo, a potem w prawo, żeby sprawdzić, czy przypadkiem George nie postanowił wrócić, by mu pomóc. Ciosałby Blaze’owi kołki na głowie do sądnego dnia, gdyby tak zobaczył tę maskę. Ale George’a nigdzie nie było widać. Na całym parkingu nic, tylko samochody, gęsto jak drzewa w tundrze.
Blaze wysiadł i zatrzasnął maskę. Potem wrócił do drzwi i nagle zamarł z dłonią wyciągniętą w stronę klamki. A George? Czy nie trzeba teraz iść po niego do tej knajpy? Przysiadł bokiem na siedzeniu, spuścił głowę i zmarszczył brwi. Lampka pod sufitem żółciła mdłym światłem jego wielkie dłonie.
Wiesz co, pomyślał wreszcie, prostując się z powrotem. Kij mu w ryj.
— Kij ci w ryj, George — powiedział na głos. George kazał mu przyjechać tutaj stopem. Umówił się z nim, a teraz znów sobie poszedł i zostawił go, żeby sam odwalił całą brudną robotę. Udało się, bo jakimś głupim fartem Blaze znalazł zapasowy klucz, więc George’owi teraz kij w ryj. Niech sobie połapie stopa, kiedy jest minus szesnaście.
Blaze zamknął drzwi, włączył bieg i wyjechał z parkingu, a gdy już wyprowadził forda na jezdnię, wcisnął gaz do dechy. Samochód szarpnął, zarzucając tyłem po twardo ubitym śniegu, a Blaze nadepnął z całej siły na hamulec, porażony nagłym atakiem paniki. Co ja wyprawiam, zapytał siebie. Co ja sobie myślę? Jechać bez George’a? Złapią mnie, zanim ujadę pięć kilometrów. Albo nawet jeszcze szybciej, na najbliższych światłach. Nie mogę jechać bez George’a.
Ale przecież George nie żyje.
Pieprzenie! Przed chwilą z nim gadałem. Poszedł do knajpy na piwo.
Nie żyje.
— O rany, George — jęknął Blaze, garbiąc się nad kierownicą. — Ja nie chcę, żebyś nie żył. Żyj, proszę cię.
Przez chwilę siedział nieruchomo. Silnik pracował bez zarzutu, nie stukał ani nic, chociaż był zimny. Strzałka paliwa pokazywała trzy czwarte baku. We wstecznym lusterku kłębił się dym z rury wydechowej, biały i lodowaty.
George nie wyszedł z piwiarni. Nie mógł wyjść, bo nie wszedł. George nie żyje. Od trzech miesięcy. Blaze poczuł, że zaczyna dygotać.
Po jakimś czasie wziął się w garść, wdepnął gaz i ruszył. Na najbliższych światłach nikt go nie zatrzymał, na następnych też nie. Wyjechał z miasta i też go nikt nie zatrzymał. Kiedy mijał rogatki Apex, robił już osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Od czasu do czasu samochód trafiał kołem na zamarzniętą kałużę i ślizgał się lekko, ale Blaze’owi to nie przeszkadzało. Pozwalał się nieść poślizgowi. Jeździł po oblodzonych drogach już jako nastolatek.
Poza miastem dodał gazu do dziewięćdziesięciu pięciu i dopiero zaczęła się jazda. Reflektory obmacywały drogę jasnymi palcami długich świateł, a zaspy po obu stronach odpowiadały roziskrzonymi odblaskami. Kurde, ale się student zdziwi, jak przyprowadzi swoją studentkę do samochodu, a tam tylko puste miejsce. I co od niej wtedy usłyszy? Ty matole. Ostatni raz gdzieś z tobą poszłam. Ostatni raz.
— Poszedłam — powiedział głośno Blaze. — Jak studentka, to powie: poszedłam.
Uśmiechnął się na tę myśl, a uśmiech odmienił jego twarz nie do poznania. Włączył radio. Było ustawione na jakąś rockową stację. Zaczął kręcić gałką, aż znalazł country. Zanim dojechał do chałupy, zdążył się już rozśpiewać na cały głos i kompletnie zapomnieć o George’u.