Читать книгу Jest krew… - Stephen King - Страница 5

Оглавление

Moją rodzinną miejscowością była wieś licząca zaledwie sześciuset mieszkańców (tylu jest tam również dziś, chociaż ja się stamtąd wyniosłem), ale mieliśmy dostęp do internetu jak w wielkich miastach, więc dostawaliśmy z ojcem coraz mniej poczty papierowej. Pan Nedeau zazwyczaj przynosił tylko cotygodniowy numer „Time’a”, ulotki przeznaczone dla Głównego Lokatora lub Naszych Miłych Sąsiadów i comiesięczne rachunki. Poczynając jednak od dwa tysiące czwartego roku, kiedy to skończyłem dziewięć lat i zacząłem pracować u pana Harrigana w domu na wzgórzu, każdego roku mogłem liczyć na co najmniej cztery koperty zaadresowane do mnie ręcznie. W lutym przychodziła kartka walentynkowa, we wrześniu życzenia urodzinowe, w listopadzie kartka na Święto Dziękczynienia, a tuż przed albo po Bożym Narodzeniu świąteczna. Wewnątrz każdej kartki tkwiła kosztująca dolara zdrapka z loterii stanowej, a podpis zawsze był ten sam: „Z najlepszymi życzeniami od pana Harrigana”. Prosta, grzecznościowa formułka.

Reakcja mojego ojca też była zawsze taka sama: śmiech i żartobliwe przewrócenie oczami.

– Sknera z niego – powiedział tata któregoś dnia. Miałem wtedy może jedenaście lat, to było parę lat po tym, kiedy kartki zaczęły przychodzić. – Płaci ci nędzne grosze i daje nędzną premię: kupony Lucky Devil ze sklepu Howiego.

Zwróciłem mu wtedy uwagę, że wśród tych czterech kuponów zwykle trafiał się jeden z kilkudolarową wygraną. Tata odbierał za mnie te pieniądze u Howiego, bo nieletnim nie wolno było grać na loterii, nawet jeśli dostawali losy za darmo. Raz, gdy dopisało mi wyjątkowe szczęście i wygrałem całe pięć dolarów, poprosiłem go, żeby kupił za to następne pięć zdrapek za dolara. Odmówił, wyjaśniając, że gdyby zaspokoił mój głód hazardu, moja matka przewróciłaby się w grobie.

– Wystarczy, że Harrigan sprowadza cię na złą drogę – powiedział tata. – Swoją drogą, powinien ci płacić siedem dolarów za godzinę. Może nawet osiem. Stać go, każdy to wie. Pięć za godzinę to może i dopuszczalna stawka, bo jesteś jeszcze dzieckiem, ale niektórzy nazwaliby to wykorzystywaniem nieletniego.

– Lubię u niego pracować – odparłem. – I lubię go, tato.

– Ja to rozumiem – powiedział. – I nie twierdzę, że czytanie mu i pielenie jego ogródka kwiatowego czyni z ciebie Olivera Twista dwudziestego pierwszego wieku, ale tak czy owak facet to kutwa. Aż dziw, że chce mu się płacić za znaczki i wysyłać te kartki pocztą, skoro jego skrzynkę dzieli od naszej może czterysta metrów.

Prowadziliśmy tę rozmowę na ganku, sącząc sprite’a ze szklanek, i tata wskazał kciukiem w głąb naszej ulicy (gruntowej, jak większość w Harlow), na dom pana Harrigana. Tak naprawdę to była posiadłość, z krytym basenem, oranżerią, przeszkloną windą, którą uwielbiałem jeździć, i szklarnią na tyłach, w miejscu, gdzie dawniej stała obora (mnie wtedy na świecie nie było, ale tata dobrze ją pamiętał).

– Wiesz, jak bardzo mu dokucza artretyzm – odparłem. – Ostatnio czasem używa dwóch lasek, nie jednej. Chybaby umarł, gdyby przyszedł tu pieszo.

– To mógłby po prostu dawać ci te cholerne kartki – stwierdził tata. W jego słowach nie było zgryźliwości; właściwie tylko się droczył. Dobrze się z panem Harriganem dogadywali. Mój tata dobrze się dogadywał z każdym w Harlow. Pewnie to dzięki temu był świetnym sprzedawcą. – Tyle czasu tam u niego spędzasz.

– To nie byłoby to samo – zauważyłem.

– Nie? Dlaczego?

Nie potrafiłem tego wytłumaczyć. Słownictwo miałem bogate, bo dużo czytałem, ale brakowało mi doświadczenia życiowego. Wiedziałem tylko, że lubiłem dostawać te kartki, niecierpliwie czekałem na nie, na kupon loterii, który zawsze zdrapywałem moją szczęśliwą dziesięciocentówką, i na skreś­lony staroświecką kursywą podpis: „Z najlepszymi życzeniami od pana Harrigana”. Patrząc wstecz, myślę, że to był taki ceremoniał. Podobnie jak to, że kiedy jeździliśmy razem do miasta, pan Harrigan zawsze nosił jeden z tych swoich cieniuchnych krawatów, choć przeważnie nie wysiadał ze swojego praktycznego sedana marki Ford; siedział za kółkiem i czytał „Financial Times”, a ja szedłem do sklepu IGA po rzeczy z jego listy zakupów. Na liście zawsze była zapiekanka z peklowanej wołowiny i tuzin jaj. Pan Harrigan czasem oświadczał, że kiedy człowiek osiągnie pewien wiek, jaja i peklowana wołowina wystarczą mu do życia. Na moje pytanie, co to znaczy „pewien wiek”, odrzekł, że sześćdziesiąt osiem lat.

– Kiedy człowiek skończy sześćdziesiąt osiem lat – powiedział – witaminy już mu niepotrzebne.

– Naprawdę?

– Nie – odparł. – Mówię tak tylko po to, żeby usprawiedliwić swoją niezdrową dietę. Zamówiłeś radio satelitarne do tego auta czy nie, Craig?

– Tak. – Na domowym komputerze taty, bo pan Harrigan włas­nego nie miał.

– To gdzie ono jest? Łapię tylko tego cholernego gadułę Limbaugha.

Pokazałem mu, jak włączyć radio XM. Kręcił gałką, przebiegając chyba ze sto stacji, dopóki nie znalazł takiej, która nadawała country. Właśnie leciało Stand By Your Man.

Ta piosenka do dziś przyprawia mnie o zimny dreszcz i chyba zawsze będzie.

Tego dnia jedenastego roku mojego życia, kiedy siedzieliśmy z tatą, popijając sprite’a i patrząc na to wielkie pudło (tak nazywało się we wsi dom pana Harrigana; jakby to było, nie przymierzając, więzienie w Shawshank), powiedziałem:

– Fajnie jest dostawać przesyłki pocztą ślimaczą.

Tata znowu przewrócił oczami.

– Fajnie to jest mieć mail. I telefon komórkowy. Dla mnie jedno i drugie to cud. Za młody jesteś, żeby to zrozumieć. Gdybyś, dorastając, miał tylko telefon towarzyski, który musiałbyś dzielić z czterema innymi rodzinami, w tym panią Edelson, której gęba się nie zamykała, może patrzyłbyś na to inaczej.

– Kiedy będę mógł mieć komórkę? – To było pytanie, które często zadawałem w tamtym roku, zwłaszcza od czasu, gdy w sprzedaży pojawiły się pierwsze iPhone’y.

– Kiedy uznam, że do tego dorosłeś.

– Oj tam, tato. – Teraz to ja przewróciłem oczami, ku jego rozbawieniu. Potem spoważniał.

– Zdajesz sobie sprawę, jak bogaty jest John Harrigan?

Wzruszyłem ramionami.

– Wiem, że kiedyś miał fabryki.

– I nie tylko fabryki. Zanim przeszedł na emeryturę, był wielkim bossem firmy o nazwie Oak Enterprises. Należały do niej linia żeglugowa, centra handlowe, sieć kin, spółka telekomunikacyjna i nie wiem, co jeszcze. Niewiele było większych na parkiecie.

– Parkiecie?

– Giełdzie papierów wartościowych. To taki rodzaj hazardu dla bogatych. Kiedy Harrigan sprzedał swoje udziały, pisali o tym nie tylko w dziale biznesowym „New York Timesa”, ale i na pierwszej stronie. Ten facet, który jeździ sześcioletnim fordem, mieszka na końcu gruntowej drogi, płaci ci pięć dolców za godzinę i cztery razy w roku przysyła ci zdrapkę za dolara, siedzi na więcej niż miliardzie dolarów. – Tata uśmiechnął się szeroko. – A mój najgorszy garnitur, ten, który twoja matka, gdyby jeszcze żyła, kazałaby mi oddać dla biednych, jest lepszy od tego, w którym on chodzi do kościoła.

Wszystko to mnie zaciekawiło, szczególnie fakt, że pan Harrigan, który nie miał laptopa ani nawet telewizora, kiedyś był właścicielem kin. Mógłbym się założyć, że do żadnego z nich nie zajrzał. Był, jak nazywał go mój tata, luddystą, co oznacza (między innymi) człowieka, który nie przepada za gadżetami. Dla radia satelitarnego uczynił wyjątek, ponieważ lubił muzykę country, a nie znosił reklam na WOXO, jedynej rozgłośni nadającej country & western, którą łapało jego radio samochodowe.

– Wiesz, Craig, ile to jest miliard?

– Sto milionów, zgadza się?

– Nie sto, tylko tysiąc milionów.

– O rany – powiedziałem, ale tylko dlatego, że poczułem, iż sytuacja tego wymaga. Rozumiałem, ile to jest pięć dolców, rozumiałem, ile to pięć stów, bo tyle kosztował używany skuter do sprzedania na Deep Cut Road, o którym marzyłem (powodzenia), potrafiłem też wyobrazić sobie pięć tysięcy, ponieważ mniej więcej tyle mój tata zarabiał miesięcznie jako sprzedawca traktorów i maszyn ciężkich w salonie Parmeleau w Gates Falls. Regularnie wybierali go na sprzedawcę miesiąca i z tej okazji wieszali jego zdjęcie na ścianie. Twierdził, że to nic takiego, nie ma o czym mówić, ale ja wiedziałem swoje. Kiedy zostawał sprzedawcą miesiąca, jedliśmy kolację w Marcel’s, eleganckiej francuskiej restauracji w Castle Rock.

– No właśnie, o rany – powiedział tata, wznosząc szklankę w toaście do wielkiego domu na wzgórzu z tymi wszystkimi prawie nieużywanymi pokojami i windą, której pan Harrigan nie znosił, ale z której musiał korzystać, bo cierpiał na artretyzm i rwę kulszową. – Nic dodać, nic, kurde, ująć.

Zanim wam opowiem o wielkiej wygranej na loterii, śmierci pana Harrigana i moich przejściach z Kennym Yanko w ósmej klasie gimnazjum w Gates Falls, wypadałoby, abym wyjaśnił, jak doszło do tego, że pan Harrigan mnie zatrudnił. Zawdzięczałem to kościołowi. Chodziliśmy z tatą do Pierwszego (a zarazem jedynego) Kościoła Metodystycznego w Harlow. Dawniej we wsi był jeszcze jeden dom modlitwy, uczęszczany przez baptystów, ale spalił się w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku.

– Niektórzy odpalają fajerwerki, żeby uczcić narodziny dziecka – powiedział raz tata. Nie miałem wtedy chyba jeszcze czterech lat, ale to zapamiętałem, pewnie dlatego, że interesowałem się fajerwerkami. – My z mamą pomyśleliśmy, że do licha z tym, i puściliśmy z dymem kościół, żeby cię, Craigsterze, powitać, pięknie się fajczył, mówię ci.

– Nie mów tak – odparła moja mama. – Jeszcze ci uwierzy i podpali kościół, kiedy dorobi się własnego dziecka.

Często ze sobą żartowali i śmiałem się nawet wtedy, gdy nie rozumiałem dowcipu.

Chodziliśmy do kościoła we trójkę, zimą w ciężkich butach chrzęszczących na ubitym śniegu, latem w lżejszych, eleganckich pantoflach wzbijających kurz (który mama wycierała z nich chusteczką, zanim wchodziliśmy do środka), ja zawsze między rodzicami, lewą ręką trzymając dłoń taty, a prawą dłoń mamy.

Była dobrą mamą. W dwa tysiące czwartym roku, kiedy zacząłem pracować u pana Harrigana, wciąż dotkliwie mi jej brakowało, choć nie żyła od trzech lat. Tęsknię za nią nawet dziś, szesnaście lat później, choć jej twarz zatarła mi się w pamięci, a zdjęcia tylko trochę odświeżają wspomnienia. Prawdą jest to, co mówi ta piosenka o dzieciach bez matki: ciężka ich dola. Kochałem tatę i zawsze dobrze nam było ze sobą, ale że przytoczę kolejny trafny cytat z owej piosenki: tatuś wielu rzeczy nie zrozumie. Choćby plecenia wianka ze stokrotek zerwanych na dużej łące za domem i nakładania ci go na głowę ze słowami, że dzisiaj nie jesteś zwyczajnym chłopczykiem, tylko królem Craigiem. Zadowolenia, ale okazywanego powściągliwie – bez przechwałek ani niczego takiego – kiedy w wieku trzech lat zaczynasz czytać komiksy z Supermanem i Spider-Manem. Kładzenia się z tobą do łóżka, gdy budzisz się w środku nocy z koszmaru, w którym gonił cię doktor Octopus. Czy wreszcie przytulania cię i mówienia ci, że już wszystko dobrze, kiedy większy od ciebie chłopak – na przykład Kenny Yanko – spierze cię na kwaśne jabłko za to, że nie chciałeś skurwielowi wyczyścić butów.

Przydałby mi się taki uścisk tamtego dnia. Matczyny uścisk tamtego dnia mógłby wiele zmienić.

Nigdy nie chełpiłem się tym, że umiałem czytać od małego; nie czułem takiej potrzeby dzięki rodzicom, którzy wcześnie przekazali mi ten dar, jakim jest świadomość, że posiadanie krztyny talentu nie czyni cię lepszym od bliźnich. Wieść jednak się rozeszła, jak to na wsi, i kiedy miałem osiem lat, wielebny Mooney zapytał, czy chciałbym odczytać fragment z Biblii na niedzielnej mszy dla rodzin. Może podkusiła go myśl, że to byłoby coś nowego; dotychczas tego zaszczytu dostępowali zwykle uczniowie szkoły średniej. Tej niedzieli czytanie było z Ewangelii według Świętego Marka i po mszy wielebny pochwalił mnie i powiedział, że jak chcę, mogę to robić co tydzień.

– Mówił, że małe dziecię całą trzódkę poprowadzi czy coś – wyjaśniłem tacie. – To podobno z Księgi Izajasza.

Mój ojciec burknął pod nosem, jakby to go niespecjalnie obchodziło. Potem skinął głową.

– Dobrze, bylebyś pamiętał, że jesteś środkiem przekazu, nie przekazem.

– Hę?

– Biblia to Słowo Boga, nie Słowo Craiga, więc niech ci się od tego w głowie nie przewróci.

Zapewniłem, że to mi nie grozi, i przez następne dziesięć lat – aż poszedłem na studia, gdzie nauczyłem się palić trawę, pić piwo i uganiać za spódniczkami – co niedziela czytałem z Biblii na mszy. Robiłem to nawet wtedy, gdy sytuacja była tak zła, że gorzej być nie mogło. Wielebny podawał mi wybrane cytaty z tygodniowym wyprzedzeniem – rozdział i wers, odtąd dotąd, jak to się mówi. Potem, na spotkaniach koła młodych metodystów w czwartkowe wieczory, przychodziłem do niego z listą słów, których nie umiałem poprawnie przeczytać. Dzięki temu jestem być może jedynym człowiekiem w stanie Maine, potrafiącym nie tylko wymówić imię Nabuchodonozor, ale także je przeliterować.

Jeden z najbogatszych ludzi w Ameryce sprowadził się do Harlow mniej więcej trzy lata przed tym, zanim zacząłem co niedziela odczytywać Słowo Boże starszym ode mnie. Ściśle, na przełomie wieków, wkrótce po tym, jak sprzedał swoje spółki i przeszedł na emeryturę, a jeszcze zanim jego wielki dom był całkowicie gotowy (basen, winda i utwardzony podjazd pojawiły się później). Pan Harrigan przychodził na każdą niedzielną mszę wystrojony w rdzawo-czarny garnitur z obwisłym siedzeniem i jeden z tych jego niemodnych wąskich czarnych krawatów, swoje rzedniejące, siwe włosy miał starannie uczesane. Te same włosy przez resztę tygodnia sterczały na wszystkie strony jak strzecha Einsteina po pracowitym dniu spędzonym na rozszyfrowywaniu kosmosu.

Wtedy jeszcze używał tylko jednej laski, wspierał się na niej, kiedy wstawaliśmy, by śpiewać hymny, które zapewne pamiętał będę do końca życia… i ten wers Starego, szorstkiego krzyża o krwi i wodzie wypływających z przebitego boku Jezusa zawsze będzie przyprawiał mnie o dreszcze, podobnie jak końcówka Stand By Your Man, kiedy Tammy Wynette idzie na całość. W każdym razie, pan Harrigan tak naprawdę nie śpiewał i dobrze, bo miał skrzypiący, piskliwy głos, poruszał tylko ustami. To jedyne, co mieli wspólnego z moim tatą.

Pewnej niedzieli jesienią dwa tysiące czwartego roku (gdy wszystkie drzewa w naszej części świata płonęły barwami) odczytałem fragment z Drugiej Księgi Samuela, jak zawsze przekazując wiernym przesłanie, z którego sam niewiele rozumiałem, ale wiedziałem, że wielebny Mooney wytłumaczy je w swoim kazaniu: „O Izraelu, twa chwała na wyżynach zabita. Jakże padli bohaterowie? W Gat tego nie ogłaszajcie! Nie podawajcie na ulicach Aszkelonu, aby się nie cieszyły córki filistyńskie ani radowały córki nieobrzezanych”1.

Kiedy usiadłem w naszej ławie, tata poklepał mnie po ramieniu i szepnął mi na ucho: „Dobrze, że nie połamałeś sobie języka”. Musiałem zasłonić usta, żeby ukryć uśmiech.

Następnego wieczoru, gdy kończyliśmy zmywać po kolacji (to znaczy zmywał tata, ja wycierałem naczynia i odkładałem na miejsce), przed dom zajechał ford pana Harrigana. Laska zastukała na schodkach od podwórka, a tata otworzył drzwi, zanim niespodziewany gość zdążył zapukać. Pan Harrigan nie chciał wejść do salonu, usiadł przy stole kuchennym, jak to było w miejscowym zwyczaju. Przyjął sprite’a, którym poczęstował go tata, ale za szklankę podziękował.

– Piję z butelki, jak kiedyś mój tato – powiedział.

Jak na człowieka interesu przystało, od razu przeszedł do rzeczy. Jeśli mój ojciec wyrazi zgodę, wyjaśnił, chciałby mnie zatrudnić do czytania mu przez dwie, może trzy godziny tygodniowo. Płaciłby mi pięć dolarów za godzinę. Mógł też zaproponować trzy dodatkowe godziny pracy, powiedział, w czasie których pielęgnowałbym jego ogródek i wykonywał inne obowiązki, na przykład zimą odśnieżałbym schody frontowe i przez cały rok ścierałbym kurze ze wszystkiego, co się zakurzy.

Dwadzieścia pięć, może nawet trzydzieści dolarów tygodniowo, z czego aż połowa za czytanie, coś, co byłbym gotów robić za darmo! Nie wierzyłem własnemu szczęściu. Natychmiast wpadłem na pomysł, że zacznę odkładać na skuter, i nie miało znaczenia, że wedle prawa będę mógł nim jeździć dopiero za siedem lat.

To było zbyt piękne, aby było prawdziwe, i bałem się, że ojciec odmówi, ale tego nie zrobił.

– Tylko proszę mu nie dawać do czytania kontrowersyjnych tekstów – zastrzegł. – Żadnych politycznych bredni, żadnej drastycznej przemocy. Czyta jak dorosły, ale ma dopiero dziewięć lat, i to od niedawna.

Pan Harrigan obiecał mu to, napił się sprite’a i mlasnął mięsistymi wargami.

– Czyta dobrze, fakt, ale nie to jest głównym powodem, dla którego chcę go zatrudnić. Chodzi o to, że nie klepie monotonnie tekstu, nawet kiedy czegoś nie rozumie. To, jak dla mnie, niezwykłe. Nie nadzwyczajne, ale niezwykłe.

Odstawił butelkę i wychylił się naprzód, wpijając we mnie przenikliwy wzrok. Często widziałem w tych oczach rozbawienie, czasem okrucieństwo, rzadko jednak biło z nich ciepło, a już na pewno nie tego wieczoru w dwa tysiące czwartym roku.

– Wracając do twojego wczorajszego czytania, Craig. Czy wiesz, co to znaczy „córki nieobrzezanych”?

– Nie bardzo – przyznałem.

– Tak też sądziłem, a mimo to, czytając te słowa, przybrałeś właściwy ton, po trosze gniewny, po trosze lamentujący. Nawiasem mówiąc, wiesz, co to jest lament?

– Płacz i takie tam.

Kiwnął głową.

– Ale nie popadłeś w przesadę. Nie szarżowałeś. To dobrze. Lektor jest odtwórcą, nie twórcą. Wielebny Mooney uczy cię wymowy słów, których nie znasz?

– Tak, proszę pana, czasami.

Pan Harrigan napił się jeszcze sprite’a i wstał, podpierając się laską.

– Powiedz mu, że mówi się „Aszkelon”, nie „A-sik-elon”. Wydało mi się to niezamierzenie śmieszne, no ale ja mam mało wyrafinowane poczucie humoru. To co, spotkamy się na próbę w środę o trzeciej? Skończysz już wtedy lekcje?

Wychodziłem z podstawówki w Harlow o wpół do trzeciej.

– Tak, proszę pana. Trzecia mi pasuje.

– I zostaniesz, powiedzmy, do czwartej? Chyba że to za późna pora?

– Może być – powiedział tata, chyba nieco zdumiony sytuacją. – Jemy dopiero o piątej. Lubię oglądać lokalne wiadomości.

– Nie szkodzą panu na trawienie?

Tata zaśmiał się, choć sądzę, że pan Harrigan nie żartował.

– Czasem tak. Nie jestem wielbicielem pana Busha.

– Jest trochę głupawy – przyznał pan Harrigan. – Ale przynajmniej otoczył się ludźmi, którzy mają pojęcie o biznesie. O trzeciej w środę, Craig, i się nie spóźnij. Nie toleruję niepunktualności.

– I żadnych sprośnych książek – zastrzegł tata. – Będzie miał na nie aż nadto czasu, kiedy podrośnie.

Pan Harrigan obiecał się zastosować także do tego życzenia, ale przypuszczam, że ludzie, którzy mają pojęcie o biznesie, rozumieją, że z obietnic łatwo się wycofać, bo przecież składanie ich nic nie kosztuje. Z całą pewnością nic sprośnego nie było w Jądrze ciemności, pierwszej książce, którą mu przeczytałem. Kiedy skończyliśmy, pan Harrigan zapytał, czy coś z niej zrozumiałem. Chyba nie chciał udzielić mi lekcji; był po prostu ciekawy.

– Nie bardzo – przyznałem. – Tylko tyle, że ten Kurtz był mocno szurnięty.

W następnej książce też żadnych sprośności nie było – Silas Marner to czyste nudziarstwo, moim skromnym zdaniem. Za to trzecia, Kochanek lady Chatterley, naprawdę otworzyła mi oczy. Był rok dwa tysiące szósty, kiedy zapoznałem się z Konstancją Chatterley i jej jurnym gajowym. Miałem dziesięć lat. Dziś, choć tyle czasu upłynęło, wciąż pamiętam tekst Starego, szorstkiego krzyża, ale równie wyraziście przypominam sobie scenę, w której Mellors pieści damę, szepcząc „Ładnaś”. To, jak ją traktował, jest dobrą lekcją dla każdego chłopca, lekcją, którą powinno zapamiętać się na zawsze.

– Rozumiesz, co właśnie przeczytałeś? – zapytał mnie pan Harrigan po jednym szczególnie pikantnym fragmencie. Znów z czystej ciekawości.

– Nie – odparłem nie całkiem szczerze. Dużo lepiej rozumiałem to, co Ollie Mellors i Konstancja Chatterley robili ze sobą w lesie, niż to, co zaszło między Marlowem a Kurtzem w Kongu Belgijskim. Seks jest trudną zagadką, o czym przekonałem się jeszcze przed studiami, ale szaleństwo jeszcze trudniejszą.

– To dobrze – skwitował pan Harrigan. – Ale gdyby twój ojciec pytał, co czytamy, radzę, żebyś mu powiedział, że Dombeya i syna. Zresztą, tę książkę przeczytamy w następnej kolejności.

Tata nie zapytał – przynajmniej nie wtedy – i ulżyło mi, kiedy przeszliśmy do Dombeya, pierwszej powieści dla dorosłych, która, jak pamiętam, autentycznie mi się spodobała. Nie chciałem okłamywać taty, czułbym się z tym podle, choć, jak sądzę, pan Harrigan nie podzielał moich skrupułów.

Pan Harrigan lubił, kiedy mu czytałem, bo jego oczy szybko się męczyły. Z pieleniem kwiatów zapewne poradziłby sobie beze mnie; pan Davis, który kosił jego półhektarowy trawnik, chętnie zająłby się także i nimi, jak sądzę. A Edna Grogan, gosposia, na pewno nie miałaby nic przeciwko temu, by odkurzać jego imponującą kolekcję starych kul śnieżnych i szklanych przycisków do papieru, to jednak również należało do moich obowiązków. Po prostu lubił moje towarzystwo. Wyznał mi to dopiero tuż przed śmiercią, ale nie musiał, czułem to. Nie wiedziałem tylko, z czego to się brało, i chyba do tej pory nie wiem.

Raz, kiedy wracaliśmy z kolacji w Marcel’s w Castle Rock, tata nagle wyskoczył z pytaniem:

– Czy Harrigan dotyka cię tak, jak tego sobie nie życzysz?

Miało upłynąć jeszcze wiele lat, zanim pod moim nosem pojawił się choćby cień wąsa, ale i tak wiedziałem, o co chodzi; uczyli nas o zagrożeniu ze strony nieznajomych i „złym dotyku” w trzeciej klasie, na litość boską.

– To znaczy, czy mnie obmacuje? Nie! Rany, tato, nie jest gejem.

– W porządku. Nie wściekaj się, Craigsterze. Musiałem zapytać. Bo często u niego siedzisz.

– Gdyby mnie obłapiał, może choć przysyłałby mi zdrapki za dwa dolary – powiedziałem, a tatę to rozśmieszyło.

Zarabiałem około trzydziestu dolarów tygodniowo i tata nalegał, abym co najmniej dwadzieścia odkładał na studia. Tak robiłem, choć uważałem, że to głupie; kiedy masz wrażenie, że lata świetlne dzielą cię od wieku nastoletniego, studia to niewyobrażalnie odleg­ła przyszłość. Mimo wszystko dziesięć dolców tygodniowo było istną fortuną. Część wydawałem na hamburgery i shaki w sklepie Howiego, większość na stare książki w antykwariacie Dahliego w Gates Falls. Te, które kupowałem, nie były trudnymi lekturami jak powieści, które czytałem panu Harriganowi (nawet Lady Chatterley robiła się ciężkawa, kiedy Konstancja i Mellors nie tonęli w oparach namiętności). Lubiłem kryminały i westerny jak Shoot-Out at Gila Bend i Hot Lead Trail. Czytanie panu Harriganowi było pracą. Może nie wykonywaną w pocie czoła, ale mimo wszystko pracą. Książka jak One Monday We Killed Them All Johna D. MacDonalda była czystą przyjemnością. Mówiłem sobie, że pieniądze, które nie pójdą na moje przyszłe studia, powinienem odkładać na jeden z tych nowych telefonów Apple’a, dostępnych od lata dwa tysiące siódmego roku, ale były drogie, kosztowały sześćset dolców, więc oszczędzając dziesięć dolarów tygodniowo, pełną sumę uzbierałbym w ponad rok. A kiedy nie masz jeszcze dwunastu lat, rok to szmat czasu.

Poza tym zew tych starych książek z kolorowymi okładkami był zbyt silny.

Rankiem Bożego Narodzenia dwa tysiące siódmego roku, trzy lata po tym, kiedy zacząłem pracować u pana Harrigana i dwa lata przed jego śmiercią, pod choinką była tylko jedna paczka dla mnie i tata kazał mi zachować ją na sam koniec, bo najpierw chciał nacieszyć oczy kamizelką w tureckie wzory, kapciami i fajką z korzenia wrzośca, które mu podarowałem. Gdy już mieliśmy to z głowy, zerwałem papier z mojego jedynego prezentu i pisnąłem z radości, widząc, że dostałem to, czego pragnąłem nade wszystko: iPhone’a, który potrafił robić tyle różnych rzeczy, że telefon samochodowy mojego ojca był w porównaniu z nim zabytkiem.

Dużo się od tamtego czasu zmieniło. Dziś to iPhone, który ojciec dał mi na Boże Narodzenie dwa tysiące siódmego roku, jest zabytkiem jak wspólny dla kilku rodzin telefon towarzyski, o którym mi opowiadał, z lat jego dzieciństwa. Tak wiele zmian, tak wielki postęp, wszystko w tak krótkim czasie. Na moim bożonarodzeniowym iPhonie było tylko szesnaście aplikacji, zainstalowanych fabrycznie. Jedną z nich był YouTube, jako że Apple i YouTube wtedy jeszcze dobrze ze sobą żyły (to też się zmieniło). Inna, SMS, służyła do wysyłania prymitywnych wiadomości tekstowych (bez emoji – tego słowa jeszcze nie wymyślono – chyba że tworzyłeś je sam). Była aplikacja z prognozą pogody, która zwykle się nie sprawdzała. Mogłeś jednak dzwonić do ludzi z urządzenia tak małego, że mieściło ci się w kieszeni spodni, a co jeszcze lepsze, miałeś na nim przeglądarkę Safari, łączącą cię ze światem zewnętrznym. Kiedy dorastasz w zapadłej dziurze jak Harlow, gdzie drogi są gruntowe, a na skrzyżowaniach świateł nie uświadczysz, świat zewnętrzny jest obcym, kuszącym miejscem, którego pragniesz dotknąć w sposób, jakiego telewizja ci nie zapewni. Tak przynajmniej było ze mną. I oto nagle miałem to wszystko na wyciągnięcie ręki, dzięki AT&T i Steve’owi Jobsowi.

Była jeszcze jedna aplikacja, za której sprawą pomyślałem o panu Harriganie już w ten pierwszy, radosny poranek. Coś znacznie fajniejszego od radia satelitarnego w jego aucie. Przynajmniej dla takich ludzi jak on.

– Dzięki, tato – powiedziałem i uściskałem go. – Bardzo, bardzo dziękuję!

– Tylko nie używaj go za często. Koszty połączeń są niebotyczne, będę pilnował, żebyś nie nabijał za wysokich rachunków.

– Stanieją – zapewniłem.

Miałem rację i tata nigdy się o rachunki nie czepiał. Zresztą, ludzi, do których chciałem dzwonić, nie było aż tak wielu, lubiłem za to filmiki na YouTubie (tata też) i zachwycało mnie, że w każdej chwili mogę wejść, jak się wtedy mówiło, na wu-wu-wu. Czasem przeglądałem artykuły na stronie „Prawdy”, nie dlatego, że znałem rosyjski, tylko po prostu dlatego, że mogłem.

Niecałe dwa miesiące później po powrocie ze szkoły otworzyłem skrzynkę pocztową i w środku znalazłem kopertę zaadresowaną do mnie staroświecką kursywą pana Harrigana. To była kartka walentynkowa. Wszedłem do domu, rzuciłem podręczniki na stół i otworzyłem ją. Kartka nie była kwiecista ani przesłodzona, to nie byłoby w stylu pana Harrigana. Przedstawiała mężczyznę w smokingu, kłaniającego się cylindrem na ukwieconej łące. Wewnątrz wydrukowany był tekst „Oby ten rok przyniósł Ci dużo miłości i przyjaźni”. A pod nim widniał odręczny dopisek: „Z najlepszymi życzeniami od pana Harrigana”. Zgięty w ukłonie mężczyzna z kapeluszem w ręku, miłe życzenia, zero lukru. Cały pan Harrigan. Patrząc wstecz, dziwię się, że uważał walentynki za okazję godną wysłania kartki.

W dwa tysiące ósmym roku zdrapki Lucky Devil za dolara zastąpione zostały innymi, o nazwie Pine Tree Cash. Na małym kuponie było sześć sosen. Zdrapywałeś je i jeśli pod trzema znajdowałeś tę samą kwotę, taką kwotę wygrywałeś. Zeskrobałem drzewa i wbiłem wzrok w to, co się spod nich wyłoniło. W pierwszej chwili pomyślałem, że to pomyłka albo głupi żart, chociaż pan Harrigan do dowcipnisiów nie należał. Spojrzałem raz jeszcze, wodząc palcami po odsłoniętych liczbach i odgarniając, jak nazywał je mój tata (zawsze przewracając oczami), „zeskrobki”. Liczby pozostały takie same. Możliwe, że się zaśmiałem, tego akurat nie pamiętam, na pewno jednak zacząłem krzyczeć. Z radości.

Wyszarpnąłem z kieszeni mój nowy telefon (nigdy się z nim nie rozstawałem) i zadzwoniłem do salonu traktorów Parmeleau. Odebrała Denise, recepcjonistka, i kiedy usłyszała, jaki jestem zdyszany, zapytała z niepokojem, co się stało.

– Nic, nic – powiedziałem – ale muszę natychmiast porozmawiać z tatą.

– Dobrze, poczekaj chwilkę. – A potem: – Słychać cię, jakbyś dzwonił z drugiej strony Księżyca, Craig.

– Dzwonię z telefonu komórkowego. – Boże, jak ja uwielbiałem to mówić.

Denise się żachnęła.

– Uch. Strasznie promieniują. Za nic nie chciałabym takiego mieć. Poczekaj.

Tata też zapytał, co się stało, bo nigdy przedtem nie dzwoniłem do niego do pracy, nawet w dniu, kiedy szkolny autobus odjechał beze mnie.

– Tato, dostałem na walentynki zdrapkę od pana Harrigana…

– Jeśli dzwonisz, żeby mi powiedzieć, że wygrałeś dziesięć dolarów, mogłeś z tym poczekać, aż…

– Nie, tato, to główna nagroda! – I rzeczywiście, wtedy nie można było na zdrapkach wygrać więcej. – Trzy tysiące dolarów!

Cisza na drugim końcu linii. Pomyślałem, że może zerwało połączenie. W tamtych czasach często się to zdarzało, kiedy rozmawiałeś przez komórkę, nawet nową. Telefonia nie zawsze zapewniała fonię.

– Tato? Jesteś tam jeszcze?

– Mhm. Jesteś pewien?

– Tak! Mam ten kupon przed sobą! Trzy razy trzy tysiące! Jedno w górnym rzędzie, dwa w dolnym!

Kolejna długa pauza, po czym usłyszałem, jak ojciec mówi do kogoś: „Syn chyba wygrał trochę pieniędzy”. Po chwili znów odezwał się do mnie.

– Schowaj go w bezpiecznym miejscu, dopóki nie wrócę.

– To znaczy gdzie?

– Może w spiżarce, w pojemniku na cukier?

– Mhm – powiedziałem. – Dobrze.

– Craig, jesteś absolutnie pewien? Nie chcę, żebyś potem był zawiedziony, więc sprawdź jeszcze raz.

Tak zrobiłem, z jakiegoś powodu przekonany, że wątpliwości taty zmienią to, co zobaczyłem; że co najmniej jedna z odsłoniętych liczb stanie się inną. Wszystkie trzy wyglądały jednak tak samo jak poprzednio.

Powiedziałem mu to, zaśmiał się.

– Cóż, w takim razie gratuluję. Wieczorem idziemy do Marcel’s i dzisiaj ty stawiasz.

Teraz to ja się roześmiałem. Chyba nigdy nie czułem tak czystej radości, jak wtedy. Pragnąłem podzielić się nią z kimś jeszcze, zadzwoniłem więc do pana Harrigana. Odebrał swój luddycki telefon stacjonarny.

– Panie Harrigan, dziękuję za kartkę! I za kupon! Właśnie…

– Dzwonisz z tego swojego gadżetu? – zapytał. – Domyślam się, że tak, bo ledwo cię słyszę. Jakbyś był po drugiej stronie Księżyca.

– Panie Harrigan, wygrałem główną nagrodę! Trzy tysiące dolarów! Z całego serca panu dziękuję!

Nastąpiła pauza, ale nie tak długa, jak podczas rozmowy z ojcem, i kiedy pan Harrigan wreszcie przerwał milczenie, nie zapytał, czy jestem pewien. Wyświadczył mi tę uprzejmość.

– Dopisało ci szczęście – powiedział. – Gratuluję.

– Dziękuję!

– Proszę bardzo, ale podziękowania naprawdę są zbędne. Kupuję całe rolki tych losów. Rozsyłam je znajomym i partnerom biznesowym jako swoisty… hmmm… bilet wizytowy, można powiedzieć. Od lat. Na jeden prędzej czy później musiała paść większa wygrana.

– Tata na pewno każe mi większość wpłacić do banku. I chyba słusznie. Będę miał więcej pieniędzy na studia.

– Chcesz, to powierz tę wygraną mnie – powiedział pan Harrigan. – Zainwestuję ją w twoim imieniu. Sądzę, że mogę zagwarantować wyższą stopę zwrotu niż bank. – Potem dodał bardziej do siebie niż do mnie: – Trzeba wybrać coś bardzo bezpiecznego. To nie będzie dobry rok dla giełdy. Ciemne chmury gromadzą się na horyzoncie.

– Jasne! – Zreflektowałem się. – To znaczy, chyba. Najpierw muszę porozmawiać z tatą.

– Oczywiście. Słusznie. Powiedz mu, że jestem też gotów zagwarantować kwotę bazową. Czy mimo wszystko dziś przyjdziesz mi poczytać? A może dasz sobie z tym spokój, skoro teraz już jesteś człowiekiem zamożnym?

– Pewnie, że panu poczytam, tylko będę musiał wrócić do domu, zanim tata przyjdzie z pracy. Idziemy na kolację. – Zawiesiłem głos. – Może zje pan z nami?

– Nie dzisiaj – odparł bez wahania. – Wiesz, mogłeś mi to wszystko powiedzieć osobiście, nie przez telefon, skoro i tak u mnie będziesz. No, ale lubisz ten swój gadżet, co? – Nie czekał na moją odpowiedź; nie musiał. – Co ty na to, żebym zainwestował twoją małą, niespodziewaną fortunę w akcje Apple? Sądzę, że ta firma świetnie rokuje na przyszłość. Z tego, co słyszałem, iPhone dokopie BlackBerry w cztery litery. Przepraszam za rym. W każdym razie, nie musisz odpowiadać już teraz; najpierw omów to z ojcem.

– Tak zrobię – powiedziałem. – I zaraz przyjdę. Biegiem.

– Młodość to cudowna rzecz – westchnął pan Harrigan. – Jaka szkoda, że marnuje się ją na bycie dzieckiem.

– Hę?

– Wielu tak mówiło, ale Shaw ujął to najlepiej. Nieważne. Biegnij więc, proszę cię bardzo. Pędź jak wicher, bo Dickens czeka.

Przebiegłem kilkaset metrów dzielących mnie od domu pana Harrigana, ale z powrotem szedłem spacerkiem i w drodze wpadłem na pomysł. Już wiedziałem, jak mu podziękuję, choć sam zapewnił, że podziękowania nie są konieczne. Wieczorem, na uroczystej kolacji w Marcel’s, powiedziałem tacie o propozycji pana Harrigana, że zainwestuje moją wygraną, przedstawiłem też swój pomysł na prezent, jakim mu się za to odwdzięczę. Przewidywałem, że tata nie wykaże entuzjazmu, i miałem rację.

– Niech zainwestuje te pieniądze, proszę bardzo. Co do twojego pomysłu… sam wiesz, jak on się zapatruje na takie rzeczy. Jest nie tylko najbogatszym człowiekiem w Harlow, a nawet w całym stanie Maine, ale i jedynym, który nie ma telewizora.

– Ma windę – zauważyłem. – I z niej korzysta.

– Bo musi. – Tata obdarzył mnie szerokim uśmiechem. – Ale to twoje pieniądze i jeśli tak chcesz spożytkować dwadzieścia procent wygranej, nie będę ci bronił. Kiedy odmówi, będziesz mógł ten prezent dać mnie.

– Naprawdę myślisz, że go nie przyjmie?

– Tak.

– Tato, po co on tu w ogóle przyjechał? Przecież to mała miejscowość. Wiocha.

– Dobre pytanie. Zadaj mu je kiedyś. A teraz może zamówisz deser, rozrzutniku?

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 Wszystkie cytaty z Pisma Świętego za Biblią Tysiąclecia. Wydawnictwo Pallotinum, Poznań–Warszawa 1988.

Jest krew…

Подняться наверх