Читать книгу Paraliż - Steve Liebich - Страница 6

Оглавление

Rozdział VII


Massachusetts Avenue obok Pennsylvania Avenue to najważniejsza ulica w Waszyngtonie, na której znajduje się większość ambasad i siedzib dyplomatycznych. Swoją nazwę zawdzięcza udziałowi w wojnie o niepodległość. 19 kwietnia 1775 brytyjscy żołnierze mieli przejąć milicyjne zapasy w Concord. Tak rozpoczęły się bitwy pod Concord i Lexington – symbol glorii powstającego demokratycznego państwa.

2520 Massachusetts Avenue stanowiło adres ambasady Japonii. Był to mały budynek z niedużym trawnikiem, ogrodzony żelaznym płotem z bramą wjazdową. Niczym się nie wyróżniał. Praca przebiegała tu zawsze spokojnie, z podziałem obowiązków i ustalonymi godzinami. Najlepiej urządzonym gabinetem był ten należący do Isoroku Tiankaii, ambasadora. Siedział on teraz na skórzanym fotelu i patrzył na zdjęcie czwórki swoich dzieci oraz żony, którą poznał w wieku piętnastu lat. Zakochali się w sobie bez pamięci. Uronił kilka łez na myśl, że już nigdy ich nie spotka. Honor nie pozwalał pokazać się pracownikom w takim stanie, sięgnął więc po chusteczkę i otarł nią oczy. Poprawił wiązanie krawata, odszedł od biurka i wyszedł z gabinetu.

Sekretarka schowana była za monitorem komputera i wpisywała dane przedsiębiorstwa, z którym ambasada nawiązała kontakt. Gdy Tiankaia zamknął za sobą drzwi, sekretarka przerwała pracę i spojrzała na szefa. Ten zastanawiał się, jak przekazać wiadomość. Dwie minuty temu skończył rozmowę z oficerem armii Stanów Zjednoczonych, który nakazał ewakuację budynku z powodu rychłego zagrożenia bombowego. Cóż za ironia – pomyślał wtedy Tiankaia, słuchając oficera. – Najpierw Hiroszima i Nagasaki, teraz to. Potwierdził ewakuację i odłożył słuchawkę telefonu. Nie powiedział rozmówcy, że przed jego telefonem rozmawiał z niejakim Rowanem. Rowan poinformował ambasadora o podłożonych ładunkach, reagujących na obciążenie, rozstawionych wokół wszystkich wyjść i wejść ambasady. Tajemniczy mężczyzna zapewnił, że o pierwszej dezaktywuje ładunki. Amerykański oficer rozwiał wszelkie wątpliwości. Ambasada padła atakiem terrorysty, który od samego początku planował jej zniszczenie. Aktualnie na swoich stanowiskach znajdowały się sześćdziesiąt dwie osoby. Sześćdziesiąt dwie osoby miały zginąć tego dnia na obcej ziemi, za nieswoją sprawę.

– Jestem panu potrzebna, ambasadorze? – zapytała sekretarka, pani w średnim wieku, pracowita i powściągliwa pracownica.

– Nie, dziękuję – Tiankaia odszedł na parę kroków i zatrzymał się. – Właściwie tak. Chciałbym przemówić do wszystkich pracowników. Proszę zwołać ich do mojego gabinetu. Prędko.

Wrócił na swoje stanowisko. Wyłączył komputer i zgasił światło. Było wystarczająco jasno, dzień był naprawdę słoneczny i pogodny. Usiadł w fotelu i czekał, aż wszyscy się zgromadzą. Zajęło to pięć minut. Drzwi do gabinetu otworzyły się, mężczyźni i kobiety w różnym wieku zaczęli ustawiać się przy ścianie, siadać na kanapach i fotelach. Rozmawiali ze sobą. Tylko raz ambasador wezwał wszystkich, pięć lat temu, żeby omówić sprawę przyjęcia honorowych gości z Kapitolu. Zastanawiali się, czego się dowiedzą, jakie wieści ich szef ma im do przekazania.

Tiankaia wstał i uśmiechnął się. Spojrzał na mosiężny zegarek stojący na biurku. Wskazywał godzinę dwunastą pięćdziesiąt.

– Dziękuję wam, że przyszliście. Będę mówił krótko a treściwie. Kraj wdzięczny jest wam za waszą ofiarność i poświęcenie. Ja jestem wdzięczny. Przekazano mi informację, że o trzynastej po południu ma dzisiaj na terenie ambasady nastąpić wybuch. – Przerwał, widząc poruszenie i niedowierzanie ludzi. Musiał powstrzymywać się z całych sił, żeby nie zapłakać. – Jesteśmy ludźmi honoru. Nie wolno nam okazać strachu. Proszę was, żebyście zostali ze mną. I czekali.

Skończył.

Nikt nie okazał słabości. Żaden mężczyzna, żadna kobieta nie zapłakali. Uśmiechnęli się do ambasadora, podali sobie ręce i wymienili kilka ciepłych słów. To był najcichszy dzień w japońskiej ambasadzie.

*


DWUNASTA PIĘĆDZIESIĄT cztery.

Helikoptery latały nad ambasadą, wywołując ciekawość wśród przechodniów. Wojskowe ciężarówki otoczyły budynek. Samochody Hughesa i Willisa zatrzymały się ulicę dalej. William, Sophie i pozostali biegli w kierunku ambasady. Gdy dotarli na miejsce, znaleźli tylko wojskowych. Nigdzie nie zauważyli jakiegokolwiek Japończyka.

– Co się dzieje?! – krzyknął Hughes do majora, który mówił coś przez krótkofalówkę. Major wyprostował się, zasalutował i przekazał wiadomość.

– Nie mogą opuścić ambasady.

– Co to znaczy nie mogą?! – Hughes wybuchnął. – Każcie im się wynosić! To rozkaz!

– Nie. Pan Tiankaia przed chwilą zadzwonił do szefostwa FBI. Powiedział, że skontaktował się z nimi Rowan. Wszędzie są miny. Wystarczy, że staną na jednej z nich i wylecą w powietrze.

– Komandosi, marines, musimy coś zrobić.

– Nie ma takiej możliwości. Nic nie możemy zrobić.

Sophie wyskoczyła do przodu. W jej oczach palił się bojowy ogień.

– Czyli co?! Mamy stać i patrzeć, jak ci ludzie giną? Na naszych oczach?

Nikt jej nie odpowiedział. William podbiegł do bramy, ale jeden z wojskowych zagrodził mu drogę. Przez jedno z okien widział małą grupę ludzi. Może mu się wydawało, ale chyba patrzyli na niego. Jeszcze nigdy nie czuł czegoś takiego. Bezradność. Wszechogarniająca bezradność. Rowan postawił na swoim. On nie pozwoli im uratować nikogo. Rozpoczęła się rzeź. William był jej świadkiem. Ogniwem. Nie może zapomnieć, że się zgodził. Czuł brzemię odpowiedzialności. Jeżeli nie bezpośredniej, to częściowej na pewno. Wiedział, że to niedorzeczne. Odwrócił wzrok. Nie mógł spoglądać w tamtą stronę. Nagle ciężarówki zaczęły odjeżdżać. Ulica opustoszała. Cywile zostali zabrani, Sophie biegła do niego. Coś mówiła, szarpała za ramiona. Kazała mu biec, więc biegł. Kilkoro ludzi otoczyło Hughesa i innych VIP-ów. Ostatni ludzie uciekali z pobliskich mieszkań, wojsko wycofywało się. Świat dokoła Wiliama kręcił się. Mężczyzna miał mdłości. Biegł przed siebie, skręcił w drugą ulicę i zatrzymał się. Helikoptery odleciały na bezpieczną odległość.

Dwunasta pięćdziesiąt dziewięć.

*


FLAGI JAPONII I STANÓW Zjednoczonych łopotały na wietrze. Massachusetts Avenue ucichła. Wszystko ucichło. Ambasador po raz ostatni uśmiechnął się do swoich krajanów. Chwycił zdjęcie rodziny, pocałował i przyłożył do piersi. Skierował wzrok na punkt w dali. Zobaczył wysokiego mężczyznę w kasztanowych włosach. Zobaczył w jego oczach troskę. Cieszyło to go. Jedno serce więcej bije dla tej sprawy. Nie wiedział, kim jest ów człowiek. Patrzył na niego, nic o nim nie wiedząc. Najdziwniejsze doznanie w jego życiu. Ścisnął mocniej zdjęcie.

Wybiła trzynasta.

*


BYŁ TO WYBUCH O NIESPOTYKANEJ sile. Nie poczuli bólu. Ogień strawił ich ciała w jednej milisekundzie. Rozsadził budynek od środka. Wielka kula ognia połknęła ambasadę w całości. Miliardy rozprysków pognało we wszystkie strony z niewiarygodną szybkością. Popękały szyby, kawałki ziemi i drzew uderzyły o zaparkowane samochody i upadły na ulicę. Czerwono-pomarańczowe płomienie tryumfowały w centrum Waszyngtonu. Siła eksplozji dotarła do sąsiednich ulic, wyrzucając wszystko w powietrze. William najpierw poczuł gorąco, a w następnej sekundzie odrzuciło go do tyłu. Uderzył w karoserię wojskowego jeepa. Stracił przytomność. Sophie schowała się za inną ciężarówką. Na szczęście utrzymała się na ziemi, inaczej przygniótłby ją kilkusetkilogramowy ciężar. Hughes zawył z bólu jak niemal wszyscy – każdy słyszał tylko pisk w głowie. Kilku żołnierzom z uszu popłynęła krew. Budynek ambasady można było porównać do otwartego basenu pełnego ognia. Paliło się wszystko. Z mebli nie zostały nawet skrawki. Metry kwadratowe trawy i asfaltu leżały kilkadziesiąt metrów od miejsca wybuchu. Wiadomo było, że mieszkańcy pobliskich zabudowań nieprędko wrócą do domów. Większość z nich wyglądała jak po zrzucie bomb zapalających. Dachy zapadły się i zasypały mieszkania na najwyższych piętrach. Wszystko było spalone i osmolone. Dokonało się. Zginęli wszyscy, którzy mieli zginąć.

Trzynasta cztery.

Paraliż

Подняться наверх