Читать книгу Poparzone dziecko - Stig Dagerman - Страница 8
ОглавлениеROZDZIAŁ PIERWSZY
Zdmuchnąć świecę
O drugiej będą chowali żonę, o wpół do dwunastej mąż stoi w kuchni przed pękniętym lustrem nad zlewem. Nie płakał wiele, ale długo leżał bez snu i teraz ma czerwone oczy. Koszula jest biała, błyszcząca, a spodnie lekko parują po prasowaniu. Podczas gdy młodsza siostra zapina na haftkę sztywny kołnierzyk, a potem przeciąga po szyi białą kokardę, delikatnie, jakby go głaskała, wdowiec nachyla się nad zlewem i z bliska przygląda swoim oczom. Dotyka ich, jakby ocierał łzę, ale wierzch dłoni pozostaje suchy. Młodsza siostra, która jest tą ładniejszą siostrą, przytrzymuje rękę pod jego gardłem. Kokarda błyszczy bielą jak śnieg na czerwonej skórze. On ukradkiem głaszcze ją po ręce. Ładna siostra to ta, którą kocha. Tę ładną kocha. Żona była brzydka i chora. Dlatego nie płakał.
Brzydka siostra stoi przy kuchence. Gaz szumi. Podskakuje pokrywka na błyszczącym dzbanku z kawą. Czerwonymi palcami szuka odpowiedniego kurka, żeby wyłączyć. Jest w mieście od dwunastu lat, a wciąż nie nauczyła się obsługiwać kurków od gazu. Nosi okulary z czarnymi oprawkami, a kiedy chce spojrzeć komuś w oczy, nachyla się i gapi w niestosowny sposób. Wreszcie znajduje odpowiedni kurek i go przekręca.
— Na pewno biała kokarda na pogrzeb?
To ładna siostra się zastanawia. Wdowiec gładzi guziki przy mankietach. Ma długie czarne buty i gdy nagle staje na palcach, buty skrzypią. Ale brzydka siostra odwraca się szybko, jakby ją ktoś zaatakował.
— Na pogrzeb biała! Wiem to od czasów u konsula.
Zaciska usta. Oczy błyszczą za okularami, jakby się bały. Być może tak jest. Wie wszystko na temat pogrzebów. Ale prawie nic o weselach. Ładna siostra się uśmiecha, dalej przymierza i głaszcze. Brzydka przestawia wazon z białym bukietem ze stołu na blat kuchenny. Wdowiec znów spogląda w lustro i nagle widzi, że się uśmiecha. Zamyka oczy, wdycha zapach kuchni. Od kiedy sięga pamięcią, pogrzeby mają zapach kawy i spoconych sióstr.
Ale teraz też będą matkę chowali, syn ma dwadzieścia lat, jest nikim. Stoi samotnie pod lampą na środku pokoju, gdzie jest pełno ludzi. Ma trochę opuchnięte oczy. Zwilżył je zimną wodą po nocnym płaczu, wydaje mu się, że nic nie widać. Ale tak naprawdę widać wszystko, to dlatego pogrzebowi goście zostawili go samego. Nie z szacunku, ale ze strachu, bo świat boi się tego, co płacze.
Przez dłuższą chwilę stoi bez ruchu, nawet nie gładzi palcami mankietów, nawet nie ciągnie za krepę. Złote wahadło zegara, prezentu z okazji pięćdziesiątych urodzin, tyka cichutko. Goście rozmawiają przy oknie. Ich głosy przykrywa żałobny welon, ale ktoś z rodziny ojca wystukuje kłykciami marsza na parapecie. To twarde kłykcie, chciałby, żeby zamilkli. Ale oni nie milkną. Teraz ktoś ze wsi kręci gałką radia, choć jeszcze nie wybiła dwunasta. Warczy, ale jeszcze nikt nie wpadł na to, żeby wyłączyć.
Styczniowe światło wlatuje bezgłośnie do pokoju i odbija się we wszystkich połyskujących, skrzypiących butach. Na środku pokoju, pod lampą, znajduje się nowa, wielka, pusta przestrzeń, to tam samotnie stoi syn, widzi i słyszy wszystko, chociaż tak naprawdę jest gdzie indziej. Zanim umarła matka, a on został sam, stał tu długi dębowy stół, teraz przesunęli go pod okno. Jest przykryty białym obrusem, na nim kieliszki, karafki z ciemnym winem oraz piętnaście delikatnych, białych filiżanek i wielki brązowy tort, słodki, ale będzie miał gorzki smak. Za karafkami, pod oknem, ustawiono portret matki, dziś włożony w ciężką czarną ramkę. Jest okręcony zielonym, to kosztowna styczniowa zieleń. Podczas gdy parzy się żałobna kawa, pastor goli się w domu parafialnym, a tanki samochodów pogrzebowych napełniają się w garażu, jedenaścioro gości zbiera się wokół stołu i zdjęcia zmarłej. To portret z młodości, włosy jeszcze bujne, ciemne, ciężko opadające na gładkie czoło. Zęby widoczne spomiędzy krągłych warg są białe, zdrowe.
— Miała tu dwadzieścia pięć lat — odzywa się ktoś.
— Dwadzieścia sześć — poprawia ktoś inny.
— Alma była piękna w młodości.
— Tak, Alma była piękna.
— Tak, w młodości była piękna.
— Więc nie dziwota, że Knut, że Knut… eee…
Wtedy przypominają sobie o synu stojącym na środku podłogi, że ich słucha.
— Miała piękne włosy — wtrąca ktoś, zbyt pospiesznie.
— Wtedy nosiła już dziewczynkę.
— To ona miała dziewczynkę?
— Miała mieć. Ale umarła.
— Jako niemowlę?
— Miała roczek. Potem urodził im się chłopiec. Jak byli już po ślubie.
Wtedy sobie o nim przypominają i tym razem milkną. Ktoś wyciąga dużą, białą chusteczkę i wydmuchuje nos. Wyłączają radio. Skrzypiącymi krokami przesuwają się na bok, bo nadchodzi kawa. To ta dobra ciotka, ta, którą lubi, bo płakała za okularami, niesie dzbanek. Niesie go wysoko i godnie niczym świecę, poci się przy tym w ciasnej czarnej sukience. Za nią nadchodzi młoda ciotka. Ma na sobie czarne, jedwabne pończochy, mężczyźni w pomieszczeniu na moment się zapominają, bo zauważyli, że ma piękne nogi. Przez chwilę do kogoś się uśmiecha. Ona nie płakała.
Na końcu idzie ojciec. Podchodzi do syna powoli ze spuszczonym wzrokiem. Teraz wszyscy zamilkli i się odwrócili. Także ten, który wystukiwał marsza. Nawet ojciec milczy. Milczący i samotni, spotykają się na środku podłogi. Spotykają się ich dłonie, ich ramiona. Potem ich piersi. Na końcu spotykają się ich oczy. Nie na długo, ale wystarczy, by obaj dostrzegli, kto płakał, a kto ma suche oczy.
— Nie płacz, chłopcze — odzywa się ojciec.
Powiedział to po cichu, ale wszyscy i tak usłyszeli. Ktoś z gości pociąga nosem, króciutko, ale jednak. Skrzypią buty, kilka sukienek szeleści, jakby się szło po liściach. Ramię ojca jest twarde jak kamień.
— Nie płacz, chłopcze — powtarza.
Wtedy syn ostrożnie uwalnia się od tego, który nie płakał. Samotnie pokonuje długą drogę między miejscem pod lampą a stołem, gdzie parują filiżanki, a kieliszki napełniono po brzegi. Ktoś stojący na drodze odsuwa się wystraszony. Bez drżenia dłoni syn podnosi filiżankę, a potem kieliszek i powoli się odwraca.
Ojciec stoi w miejscu. Twarde ramię z prawej strony zwisa mu jak postrzelone. Pochyla głowę i zagina czerwone ucho do policzka. Ale dopiero gdy promień słońca wpada przez okno, syn widzi, że oczy ojca nagle błyszczą. Wylewa kilka kropel ciemnego, gorzkiego wina na podłogę między buty.
Zanim przyjadą auta, stoją grupkami w różnych częściach pokoju. Czworo stoi z kieliszkami w dłoniach pod tykającym zegarem. Popijają, gdy nikt nie patrzy. To ludzie ze wsi, krewni wdowca, ludzie, których widuje się tylko na weselach i pogrzebach. Od ich ubrań zalatuje molami. Patrzą na drogi zegar. Potem na siebie. Patrzą na drogą encyklopedię, której skórzane grzbiety lśnią za szkłem. Potem patrzą na siebie i popijają małymi łykami. Szepczą, ich wargi są miękkie od kawy i wina. Nigdy nie lubili nieboszczki.
Siostry stoją pod lampą razem z czwórką przyjaciół ojca, którzy zwolnili się z pracy w poniedziałek przed południem, żeby pójść na pogrzeb. Spodziewano się więcej gości, ale nawet ci, co przyszli, nie lubili zmarłej. A jednak przez chwilę rozmawiają o niej zniżonym, strapionym głosem. Potem mówią o czymś innym, tym samym tonem.
Przy jednym oknie stoi wdowiec i syn oraz trójka najbliższych sąsiadów. To dwie kobiety, które cieszą się z urozmaicenia codzienności, i mężczyzna na chorobowym. Najbliżej okna stoi syn. Odstawił kieliszek i filiżankę między dwiema doniczkami na parapecie. Wie, że sąsiedzi nie lubili matki. Dlatego nie chce ich słuchać. Mężczyzna na chorobowym mówi jednak o swoich dolegliwościach. Dwie sąsiadki mówią o innych chorobach. Wdowiec o chorobie nieboszczki. Miała słabe serce, była opuchnięta z nadmiaru wody. Zniżonymi głosami rozmawiają o słabych sercach i wodzie.
W tym czasie syn wygląda przez okno. Wie, że niebawem wszyscy będą wyglądać przez okno, dlatego spieszy się, by zobaczyć jak najwięcej. Widzi błękitne tory tramwajowe, na zakręcie białe od lodu i soli. Widzi maleńkie zamarzające płatki opadające na ulicę. Widzi błękitny dym unoszący się z komina przytułku. Kilku robotników, którzy rozbili ulicę za pomocą wierteł i kilofów, odkłada narzędzia, chuchają białym dymem w dłonie i idą na przerwę. Jakiś kot przemyka po śniegu, naprzeciwko koń na szeroko rozstawionych nogach sika na żółto do rynsztoka.
Ale cały czas słońce odbija się w pozłacanym łbie byka nad sklepem mięsnym. W sklepie wszystko odbywa się jak zwykle. Ludzie z dymem w ustach otwierają i zamykają drzwi. W witrynie leży mięso na białych półmiskach, a za marmurową ladą sprzedawcy unoszą ostre siekiery. Jak wiele razy wcześniej, syn przywiera do okna tak blisko, że szyba zachodzi mgłą od oddechu. Jak wiele razy wcześniej, choć nie tak, jak w pierwsze dni. Bo w pierwsze dni było najgorzej. Wtedy w krótkim czasie cała szyba zachodziła mgłą. Musiał wówczas chwycić swą dłoń i ściągnąć ją do kieszeni, żeby się nie wyrwała i nie stłukła szyby. Musiał zagryźć wargi, żeby nie krzyknąć: Dlaczego nie zamkniecie? Hej, tam na dole! Jak można! Dlaczego nie zasłonicie witryny? Dlaczego nie zamkniecie drzwi? Jak można dopuścić, żeby furgonetki woziły mięso, mimo że wiecie, co tam się stało? Rzeźnicy! Okrutni mordercy! Jak możecie pozwolić na to, żeby wszystko było jak zawsze, chociaż wszystko się zmieniło?
Teraz jest spokojniejszy, pochyla się i patrzy. Po prostu się pochyla, oddycha. Po prostu kieruje wzrok niczym lornetkę na pozłacaną głowę byka i wysokie okna witrynowe z ciężkimi górami mięsa. Przyciska uda do parapetu, aż boli. Myśli: tam w środku umarła mama. Tam w środku umarła mama, gdy ojciec golił się w kuchni, a ja, jej syn, grałem w pokoju w pokera sam ze sobą. Tam w środku spadła z krzesła i nie było przy niej żadnego z nas, żeby ją złapać. Tam w środku leżała w brei na podłodze, gdy rzeźnik stał odwrócony do niej plecami i sztukował baraninę.
A może wcale nie jest taki spokojny. Może musiał jednak coś powiedzieć. Może musiał przynajmniej się wzdrygnąć. W każdym razie czuje na ramieniu czyjąś rękę z kamienia. W każdym razie widzi, jak ręka z kamienia przeciera zaparowane okno. Nie, to wielkie, zimne oko. Dotyka go opuszkami palców, marznie. Ręka z kamienia dalej pociera, a gdy skończyła, oko jest zimne i wyraźne, lecz wierzch dłoni mokry od łez. Wyciera ją o rękaw, a potem opuszcza.
— Nie płacz, chłopcze — słyszy szept ojca.
I tak płacze. Ktoś wciska mu w dłoń chusteczkę i gdy wyciera oczy do czysta, po ciszy w pokoju poznaje, że wszyscy słuchają jego szlochu. Wtedy milczy zawstydzony. Wtedy przywołuje oczy do porządku, zwija żółtą chusteczkę, ta pachnie perfumami, w kulkę i podaje ją najbliżej stojącej kobiecie. To wtedy ojciec mówi:
— Zachowaj ją. Mam jeszcze jedną.
Kulka ciąży mu w dłoni. Przywiera do szyby, ale teraz ta nie zachodzi mgłą. Ojciec przybliża policzek do jego policzka. Jest z kamienia.
— Zobacz — szepcze ojciec.
I syn widzi. Widzi, jak zza rogu wyjeżdża długi ciąg aut. Pięć czarnych aut w opadającym na błękitno śniegu. Pięć czarnych aut, które niewzruszone suną ku ich bramie i zatrzymują się ze śniegiem na dachach.
— Pewnie starczyłyby trzy — szepcze ciotka w okularach tak, żeby nikt nie usłyszał, i tak, że usłyszeli wszyscy.
I pewnie starczyłyby trzy, ale dopiero pięć czarnych aut wygląda jak należy. A ojciec uwielbia, gdy coś wygląda jak należy. Ojciec uwielbia to, co piękne. Dlatego zamówił pięć.
To cztery piętra w dół. Pokonują je bardzo powoli, jakby szli tędy po raz ostatni. Najpierw idzie ojciec, za nim syn, a potem trzynaścioro pozostałych. Przez okna klatki schodowej widzą, że śnieg pada coraz gęściej, tworzy na trzepakach szare chmury. Jeśli się nie przejaśni, nie będzie widać aut. Cała piętnastka milczy, nie, szesnastka, bo na trzecim piętrze dołącza do nich narzeczona syna. Jest chuda i blada, z trudem dostała wolne w sklepie z pasmanterią. Na połach czarnego płaszcza ma śnieg, na czarnych rękawiczkach ma śnieg i ma śnieg na woalce kapelusza, widać jej tylko oczy. Widać, że płakała. Ale kto wie, z jakiego powodu?
Czarny, milczący pochód sunie w dół. Sąsiedzi otwierają drzwi, patrzą z powagą i w milczeniu. To piękne przedstawienie z dobrymi rolami. Jakieś dziecko wybucha płaczem, przywiera do ściany, jakby zobaczyło samą śmierć. A gdy już przeszli, drzwi zamykają się litościwie i cicho. Najpierw kroczy syn, za nim narzeczona, potem kroczy ojciec i trzynaścioro pozostałych. Kamień schodów jest twardy, potworny jest stukot twardych obcasów i szelest czarnych ubiorów. Potworny jest śnieg, pada cicho i ciężko, chowając wszystkich żywych i umarłych. Potworna jest także długość tych schodów. Idą i idą, nie docierają na sam dół. Syn chwyta dłoń narzeczonej, ale to tylko jej mokra rękawiczka. Ściska ją mocno, tylko po to, by poczuć, jak zmarzła. Spogląda w dół, idzie i idzie. Głębokie pęknięcia w tych żałobnych schodach, pełno w nich soli i piachu.