Читать книгу Moje bardzo włoskie wakacje - Sue Roberts - Страница 7
Rozdział 1
ОглавлениеJest piękne popołudnie. Zatrzymuję się i siadam na mojej ulubionej zielonej ławeczce, aby podziwiać stąd wspaniałe, urokliwe jezioro Ullswater. Blisko brzegu wśród traw pysznią się kępy macierzanki, która zastąpiła żonkile kwitnące tutaj obficie wiosną.
Dzisiaj wody jeziora są wyjątkowo spokojne. Wpatrując się wystarczająco długo w lśniącą taflę, można poczuć jej hipnotyzującą moc. Słońce prześwieca przez liście drzew, których gałęzie sięgają aż nad lustro wody, tworząc na jej powierzchni tajemnicze, migotliwe cętki. Przyglądam się jaskółce, która zwinnie nurkuje w dół i leci tuż nad wodą, zostawiając za sobą zmarszczki drobnych fal. Często spacerowaliśmy tędy wieczorami z Adamem. O tej porze jedynym źródłem sztucznego światła były reflektory rzadko w tej okolicy przejeżdżających samochodów, sunących wolno po wiejskich drogach. Wciąż brakuje mi tych wspólnych wieczorów i za każdym razem, gdy wspomnienia wracają, odczuwam dojmujący smutek.
Lato to czas, kiedy tu, w parku narodowym Lake District, naszej Krainie Jezior, mamy najwięcej pracy, a panujące ostatnio nieprzerwanie upały spowodowały dodatkowy wzrost liczby turystów. Do parowych statków wycieczkowych pływających po naszym jeziorze stoją niekończące się kolejki. W Windermere, gdzie znajduje się główna przystań, restauracje i bary pękają w szwach. Dorośli rozkoszują się posiłkami i zimnymi napojami w ogródkach piwnych, a dzieci z niegasnącym radosnym podnieceniem dokarmiają kaczki przy brzegu jeziora. Turyści stoją w ogonkach po lody sprzedawane w małych budkach z pasiastymi markizami przy drodze prowadzącej w dół do jeziora. Mój pensjonat tu, w Glenridding, nie jest wyjątkiem – mamy dom pełen gości aż po czubek dachu. Urodziłam się i wychowałam nad naszym jeziorem i jestem bardzo szczęśliwa, że udało mi się spędzić dzieciństwo w tak urokliwej okolicy.
Zostało mi kilka minut odpoczynku przed powrotem do pracy. Wtedy zauważam przechodzącą nieopodal mojej ławeczki czteroosobową rodzinę. Dziewczynka – oceniam ją na dziesięć lat – wlecze się z tyłu. Jest przemoczona do suchej nitki, ręce skrzyżowała ciasno na piersiach, na twarzyczce marsowa mina wyglądająca zabawnie u tak młodej osóbki. Jasnowłosy chłopak, ewidentnie kilka lat od niej starszy, idzie na przedzie i co chwila się odwraca, rzucając siostrze ironiczne uśmieszki.
– Dzień dobry! – Uśmiecham się. – Piękny dzień, prawda?
– Niech pani to powie tym dwojgu – mówi mama, wskazując na dzieci, i wznosi oczy ku niebu. – Poszliśmy popływać kajakiem po jeziorze i córka wpadła do wody. Zupełnie się tego nie spodziewała – dodaje szeptem.
– Ech, dzieciaki! – wzdycham i nie po raz pierwszy zaczynam się zastanawiać, czy kiedykolwiek sama zostanę matką.
Spoglądam na zegarek. Czas wracać, wstaję więc z zielonej ławeczki i podążam za oddalającą się rodzinką.
– On wepchnął mnie do wody! – krzyczy pucołowate dziewczę z obfitą blond grzywką i pokazuje palcem na chłopaka.
– Ja?! A skąd! Stanęłaś za blisko burty! – śmieje się z niej chłopak.
– Mamusiu! Powiedz mu coś! On się ze mnie nabija! – jęczy dziewczynka i tupie nogą.
Brat zaczyna ją przedrzeźniać, a potem biegnie schować się za ojcem, który idzie kilka kroków przed resztą rodziny, niosąc kajak.
– Tato, powiedz mu! – drze się dziewczynka.
Ojciec zatrzymuje się dopiero przed sześciopokojowym pensjonatem Helvellyn House o oknach wychodzących na jezioro i otwiera brązową drewnianą furtkę, podobną do mojej, tylko moja pomalowana jest na kolor bladoróżowy. Spogląda na dzieci i wzdycha.
– Mówię do was obojga: albo w tej chwili się uspokoicie, albo nie pojedziemy dzisiaj wieczorem do kina w Ambleside.
Oboje natychmiast milkną, a chłopak na zakończenie pokazuje siostrze język.
Kupuję w naszym miejscowym sklepie należącym do Val kolorowe pismo do przeczytania później i po chwili jestem z powrotem w Lake View, moim pensjonacie, w którym oferuję gościom noclegi ze śniadaniem. To, co kiedyś było szarym, lekko podniszczonym budynkiem, jest teraz elegancką kremową wiktoriańską rezydencją z wykuszowymi oknami o ciemnych drewnianych ramach. Ogród od frontu, kiedyś zarośnięty pokrzywami i polnymi kwiatami, teraz jest równo przystrzyżonym trawnikiem ze śliczną wisienką pośrodku.
Obrywam uschnięte kwiaty kilku odmian peonii z dwóch koszy, które wiszą po obu stronach pomalowanych na czerwono drzwi wejściowych. Chwilę, kiedy szukam w torebce kluczy, poświęcam na podziwianie mosiężnej kołatki, którą udało mi się upolować na bazarku ze starociami w Keswick, pobliskim miasteczku targowym. W oknie pensjonatu wisi tabliczka: „Brak wolnych miejsc” i widok ten napełnia mnie szczęściem. Jak dobrze jest mieszkać w tak wyjątkowym miejscu! Cieszy mnie, jak dobrze wszystko się układa. Jeszcze kilka lat temu nawet przez myśl by mi nie przeszło, że będę prowadzić własny pensjonat w Krainie Jezior, a pomagać mi w tym będzie moja młodsza siostra Hannah.
Kiedy nareszcie udaje mi się znaleźć klucze, zauważam w oddali zbliżającą się szybko Hannah w czarno-różowym stroju treningowym. Jej nienaganna krótka fryzurka platynowych włosów nie zwichrzyła się ani odrobinę podczas biegu. Zasapana siostra zatrzymuje się dopiero koło mnie i robi skłon, wspierając dłonie na kolanach ugiętych nóg.
– Jezu! Chyba powinnam pozostać przy wędrówkach po górach. Takie przebieżki szkodzą mojemu zdrowiu. – Ledwo łapie oddech.
– Może powinnaś zostawić bieganie na chłodniejsze dni. W tym upale nie podbiegłabym nawet do autobusu, o rundzie dookoła jeziora nie wspominając.
– Bo nie jesteś tak wysportowana jak ja. W każdym biegu pobiłabym cię na głowę – drażni się ze mną.
– Widocznie masz lepszą budowę ciała ode mnie do uprawiania lekkiej atletyki – mówię półżartem, przesuwając równocześnie dłonią w dół po moim kształtnym biodrze.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, że mam figurę chłopaka?
– Dajcie spokój, dziewczyny! – pokrzykuje na nas Paul Barlow i puszcza oko, kiedy się z nami zrównuje.
Według Paula dla każdej kobiety byłby on co najmniej darem niebios. Dzisiaj ubrał się w dżinsy i biały T-shirt z krótkimi rękawami, które odsłaniają jego muskularne, wytatuowane ramiona.
– Mógłbym ci pomóc nieźle się spocić, Hannah – rzuca chłopak, pożerając wzrokiem jej szczupłą postać.
– Pewnie byś mógł, lecz ja jestem bardzo wybredna względem tych, z którymi ćwiczę w pozycji horyzontalnej.
– Och! Ale z ciebie świntuszka. Miałem na myśli trening na siłowni w hotelu po drugiej stronie ulicy. Pokazałbym ci kilka ćwiczeń obciążeniowych.
– Dzięki, ale nie potrzebuję wyrabiać mięśni. Jeden Sylvester Stallone w okolicy wystarczy.
– Hej, to staruszek, a nie trzydziestodwuletni okaz w pierwszym gatunku jak ja. Uznam to jednak za komplement. – Paul się śmieje i odgarnia do tyłu grzywę czarnych włosów.
Paul wrócił ostatnio do Glenridding po dłuższej nieobecności. Matka zmarła mu w zeszłym roku, więc sądzę, że jego ojciec, Thomas, bardzo się ucieszył z powrotu syna. Paul to naprawdę miły gość. Miękki niczym masło tam w środku, a poza tym za każdego dałby się pokroić. Prezentuje tylko wizerunek mięśniaka w całej okolicy, co, niestety, przyciąga do niego niewłaściwe dziewczyny.
– Do zobaczenia później, piękna! – mruczy zalotnie i rusza w stronę pubu.
– Na pewno nie, jeśli tylko zobaczę cię pierwsza – mówi Hannah po cichu.
Obie wybuchamy śmiechem. Już mam wejść do środka, kiedy moją uwagę zwracają rozpaczliwe okrzyki.
– Gina! Poczekaj chwilę! – krzyczy Rob, ogrodnik z dużego hotelu naprzeciwko.
Razem z moją przyjaciółką Katy, recepcjonistką w tym samym hotelu, idą w moją stronę, prowadząc pod ręce dziewczynę o długich ciemnych włosach, z głową bezwładnie opadającą na pierś.
– Gina! – Katy zwraca się do mnie bez tchu. – Musimy zawieźć Ellie do szpitala.
– O mój Boże! Co się dzieje? – pytam, rozpoznając w półprzytomnej dziewczynie piętnastolatkę, która mieszka kilka ulic stąd.
– No cóż, wypiła to na początek – mówi Katy, machając pustą butelką po wódce. – Zauważyłam ją, jak szła, zataczając się, brzegiem jeziora przy naszym hotelu, kiedy akurat wyskoczyłam na papierosa. Zadzwoniłam po karetkę, ale poinformowali mnie, że mogą być najwcześniej za czterdzieści pięć minut. Dojechanie do szpitala zajmuje tylko dwadzieścia minut, ale nie mogę zostawić pustej recepcji.
Otwieram drzwi mojego samochodu zanim kończy mówić i razem z Robem sadzają Ellie na tylnym siedzeniu.
– Żaden problem. – Wskakuję na miejsce kierowcy i włączam silnik.
– Ja zajmę się wszystkim w Lake View i poinformuję mamę Ellie – uspokaja mnie Hannah.
– Och! I nie mam pewności również co do tego – dodaje Katy. Podchodzi do okna samochodu i podaje mi puste opakowanie po paracetamolu. – Pytałam ją, czy brała te proszki, ale tylko bełkocze coś bez sensu. Gada bez przerwy o jakimś Marku, bez którego dłużej nie wytrzyma. Brzmi jak jakieś sercowe problemy z chłopakiem. Biedna dziewczyna.
Podczas jazdy po krętych górskich drogach do Carlisle próbuję pilnować zarówno drogi, jak i Ellie. A co, jeśli zwymiotuje? Zastanawiam się, co robić, a potem wyciągam spod fotela pasażera plastikową reklamówkę i rzucam na siedzenie do tyłu, mając nadzieję, że dziewczynie zostało na tyle świadomości, aby zrozumieć, po co to robię. Panikuję i mocniej przyciskam gaz. Modlę się, żeby z Ellie wszystko było w porządku.
Dwadzieścia pięć minut później docieramy do szpitala w Carlisle. Podjeżdżam pod wejście i próbuję zwrócić uwagę kogokolwiek, kto by mnie usłyszał. Miła dziewczyna w wieku około dwudziestu lat, która stoi przed budynkiem, wpatrując się w swój telefon, przychodzi mi z pomocą.
– Czy możesz przytrzymać otwarte drzwi, a potem uniesiemy ją, weźmiemy pod pachy i wprowadzimy do środka?
Ellie przelewa się przez ręce, ale jest przytomna. Zaraz za drzwiami na oddział ratunkowy wita nas tablica wyświetlająca na czerwono orientacyjny czas oczekiwania: dwie godziny. No świetnie!
– Przepraszam… Wiem, jesteście zajęci, ale mamy tu problem… – piszczę do recepcjonistki, lecz zanim udaje mi się skończyć zdanie, Ellie zostaje przetransportowana na wolne łóżko do sali przyjęć, gdzie prawie natychmiast pojawia się pielęgniarka w średnim wieku, ubrana w granatowy uniform. Zadaje Ellie pytania, lecz dziewczyna wciąż mamrocze niezrozumiale pod nosem.
– Może się pani orientuje, czy piła jedynie alkohol? – pyta pielęgniarka.
– Pojęcia nie mam. Koleżanka znalazła ją przy brzegu jeziora, zataczającą się, z pustą butelką po wódce w dłoni. To znalazła na ziemi obok – odpowiadam i podaję jej opakowanie po paracetamolu.
Pielęgniarka owija ramię Ellie rękawem aparatu do mierzenia ciśnienia, rozpoczynając w ten sposób ocenę stanu zdrowia dziewczyny. Ellie mruczy coś pod nosem.
– Mark, dlaczego nie mogę cię widywać latem? – bełkocze w miarę zrozumiale i znów popada w milczące otępienie.
– Ellie, kto to jest Mark? – pyta z anielską cierpliwością pielęgniarka.
W tej samej chwili na oddział ratunkowy wpada rozdygotana kobieta w domowych bamboszach.
– Gdzie jest Ellie?! – krzyczy.
– Tu jesteśmy! – Macham do niej, rozpoznając w przemierzającej szpitalny korytarz trąbie powietrznej mamę Ellie, Lynn.
– Och, córeczko! Co się stało?!
Ellie unosi głowę i odwraca w stronę matki twarz ubrudzoną rozmazanym tuszem do rzęs.
– On powiedział, że nie będzie się mógł ze mną widywać przez całe lato. Sześć okrągłych tygodni! Nie zniosę tego! – jęczy, przekręca się gwałtownie na bok na brzeg łóżka i zwraca całą zawartość żołądka na podłogę.
– To dobry objaw – ocenia chłodno pielęgniarka, odrywa długi kawał papierowego ręcznika z rolki na ścianie i przykrywa nim wymiociny.
Kiedy zyskujemy pewność, że zdrowiu Ellie nie zagraża niebezpieczeństwo, zostawiamy ją z pielęgniarką. Prowadzę półprzytomną ze zdenerwowania Lynn do kawiarni.
– Tak mi przykro, ale naprawdę pojęcia nie mam, co się z nią ostatnio dzieje. Nie wiem nawet, kim jest ten Mark. Zaproponowałam jej, aby zaprosiła go na herbatę, ale tylko przewróciła oczami i kazała mi się tak bardzo wszystkim nie przejmować. Nie opowiadała mi zbyt wiele o sobie ostatnimi czasy – zwierza mi się z błędnym spojrzeniem.
– Czy to ktoś ze szkoły? – pytam.
– Tak. A przynajmniej tak sądzę – mówi Lynn, szlochając nad kawą.
Jest już prawie siódma wieczorem. Siedzimy obie z Hannah przy butelce wina na niewielkim, wyłożonym kamiennymi płytami tarasie przy naszym aneksie mieszkalnym, dobudowanym do pensjonatu. Wieczór jest kojący, różowawo zabarwione niebo stanowi zapowiedź kolejnego słonecznego dnia.
– Biedna Ellie! Nie mogę uwierzyć, że znalazł się ktoś, dla kogo chciała ze sobą skończyć.
– Wiesz, co jest w tym wszystkim dziwne? Lynn nie wie, kto jest chłopakiem Ellie.
– Naprawdę? Faktycznie dziwne. Jedyny Mark w naszym miasteczku, którego znam, to nauczyciel historii – mówi Hannah i bierze pełną garść orzeszków z miseczki.
– No nie! To przecież niemożliwe… A może jednak? – Wzdycham i upijam solidny łyk wina.
– Czy on jest żonaty? – pyta siostra.
– Tak, więc to chyba nie może być ten Mark, prawda?
– Aczkolwiek to właśnie on wybiera się do Francji na wakacje, a to by wyjaśniało, dlaczego Ellie nie będzie mogła się z nim spotykać…
– Tak czy inaczej, Ellie jest ewidentnie nieszczęśliwa. A może mogłaby mi pomagać w pensjonacie? Kiedy człowiek jest zajęty, nie ma czasu na myślenie o głupotach. Przydałby mi się ktoś do pomocy rano przy śniadaniach. W tej chwili mam tylko ciebie. – Daję siostrze lekkiego kuksańca w bok i obie wybuchamy śmiechem.
– Niezły pomysł. Warto by też było coś napomknąć na ten temat mamie Ellie. Mam na myśli tego Marka. O ile nie ma chłopaka o takim imieniu w jej klasie, może faktycznie chodzić o pana Spencera.
– Myślę, że trzeba to sprawdzić. Jeśli on nie ma nic do ukrycia, chyba wszystko jest w porządku? Jak sądzisz?
– Masz rację. To może być zwykłe zauroczenie nastolatki nauczycielem, ale i tak Lynn powinna o wszystkim wiedzieć – mówi z przekonaniem Hannah.
Wszystkie pokoje mamy zajęte, a to oznacza, że jutrzejszy dzień musimy rozpocząć bardzo wcześnie, dopijamy więc wino i wracamy do środka. Chyba powinnam zostawić otwarte okna, bo w takim upale nie da się spać. Myślami wracam do Ellie. Mam nadzieję, że prześpi dzisiaj spokojnie całą noc.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.