Читать книгу Wyspa smutku - Tadeusz Konczyński - Страница 4

Оглавление

WYSPA SMUTKU.

Działo się w siedzibie uczonych, w Atenach, w wieku dwudziestym piątym po Chrystusie, a w wieku trzecim nowej epoki, po zaprowadzeniu stałej wymiany myśli między mieszkańcami ziemi i planety Marsa.

I.

Donald Ellis kochał swoją żonę, jak kocha się kogoś, z kim stale się przebywa, rozmawia, wymienia myśli, i komu nieraz zwierza się ze swoich strapień. Romantycznym nie był. Niegdyś, przed laty, kiedy był młodzieńcem, marzył o ogromnej miłości, która go pochłonie i w której znajdzie czar życia niewysłowiony. Wówczas lubił się rozczytywać w romantykach, którzy w zamierzchłej epoce XIX wieku widzieli w miłości najpiękniejsze źródło natchnień i znajdowali w kobiecie oś świata, dokoła której kręcił się duch ludzki, jak ptak, zaczarowany wzrokiem węża...

To było tak dawniej. Wówczas panstwa prowadziły z sobą wojny krwawe, a poeta, który opiewał mord na polu bitwy i wpadał w ekstazę wzniosłości, patrząc na trupy nieprzyjaciół — na widok kochanki stawał się czułym, jak kwiat na blaski słońca i ciepłe krople deszczu. Jaka to była dziwna epoka! I może dlatego Donald Ellis, pochłonięty studyami nad dawną Europą z czasów Napoleona i wojny rosyjsko-japońskiej, coraz chłodniej patrzył na kobietę, bo nie mógł odłączyć jej widoku od tych kart historycznych... pełnych bitew zwierzęcych, na każdej stronicy płynących krwią biednych żołnierzy. Pochłonięty nauką, nie widział, jak w Stanach Zjednoczonych Europy romantyzm stawał się modnym... i jak jego współobywatele podobni byli coraz częściej płączącym wierzbom nad brzegami stawów...

To też niezrozumiałem wydawało mu się postępowanie jego żony. Od dłuższego czasu lubiła chodzić po parku ateńskim o wieczornej godzinie, kiedy czerwone słońce zalewało Akropolis i kładło purpurę na wody jońskie, lub siadała do łódki powietrznej i w potokach srebrnych światła księżycowego płynęła w górę, w głębie ciemnego błękitu — aż ginęła z oczu. Czasem, kiedy niespodziewanie wszedł do jej komnaty, widział, jak łzy padały jej z oczu bez wyraźnej przyczyny. Kiedy raz zapytał ją łagodnie o to, dlaczego jest taka smutna, Helena, zamiast odpowiedzieć, zerwała prześliczny narcyz, podała mu i rzekła cichym głosem:

— Wkrótce zwiędnie, bo nie będzie mógł żyć.

Odtąd niepokój go trapił. Pytał się sam siebie, czy nie zawinił w jaki sposób względem żony, czy nie zamykał się zbyt długo w swojej pracowni, lub czy ona nie tęskni za dziećmi, których niestety nie miała. Ale wszystko wydawało mu się zbyt błahą przyczyną.

Coraz częściej między starymi foliałami, przysłanymi mu z British Museum, a jego wzrokiem stawał cień Heleny i widmo więdnącego narcyza... Coraz częściej porzucał pracę i samotny wędrował do gaju oliwnego na Akropolis, skąd biegł wzrokiem daleko — daleko za słońcem, chylącem się na zachodzie poza fale gór...

. . . . . . . . . . . . . . . .

Pewnego wieczora siedział pod olbrzymim rododendronem—w noc piękną majową. Niepokój ogarnął go wielki, bo nie widział żony od kilku godzin. Wyjechała, jak zwykle, łódką powietrzną i do północy jeszcze nie wróciła. Niezmącona cisza stała nad Atenami, ulubioną wówczas siedzibą uczonych, którzy chętnie szli w ślady natury i po pracowitym dniu kładli się wcześnie na spoczynek. Błękitne światło księżyca wędrowało po niebie i zalewało fantastycznymi blaskami ogrody, pachnące kwieciem, kopuły bibliotek i lekkie dachy willi.

Donald Ellis po raz pierwszy w życiu odczuł, że jest sam na świecie i że ta jedyna istota, do której przywiązał się, oddalała się od niego coraz bardziej uczuciem. Smutne myśli sunęły po jego wyobraźni, jak cienie palm, chwianych wiatrem północnym. Zastanawiał się gorzko nad tem, jak najpiękniejsze zapały uczonego bledną wobec wewnętrznego bólu. Nie przypuszczał nigdy, aby cokolwiek w życiu miało wytrącić go z równowagi psychicznej. Dotychczas studya nad zamierzchłą epoką i zagłębianie się w tych barwach kontrastu, jaki bił w oczy każdego, kto porównywał życie ludzkości z przed pięciu wieków, z czasów dziwacznego Zoli, Maupassanta, Sienkiewicza, Ibsena i D’Annunzia z nową epoką — wypełniały mu wszystkie potrzeby duchowe i zdawały się być stalowym pancerzem przeciw pociskom sentymentalizmu.

A jednak zmieniło się wszystko. Oczy jego straciły blask energii, a myśli płynęły po niespokojnych falach zbudzonego uczucia, jak łódki rybaków po morzu, po którem hula wicher. Jakieś nieznane łzy cisnęły się mu do oczu i nieznane skargi zrywały się w piersiach. Ziemia ateńska, osłonięta niebieską melancholią księżycowej nocy, zdała się mu być bolesną wyspą wygnania.

— Dlaczego Helena nie wraca? — szeptał sam do siebie — dlaczego unika mego wzroku i tak często przepada w przestworzach nieba?

— A może straciła przywiązanie do mnie?

— A może nie miała nigdy przywiązania do mnie?

— Jaka ta cisza okropna... jaki ten park zimny... wszystko nabrało barwy fioletu od tych chłodnych promieni księżycowych... jestem jak w kaplicy umarłych, do której światło dzienne wdziera się przez granatowe szyby...

— Cisza... ani szeptu nie słychać żadnego... cisza, jakby już ziemia wystygła i zamarło na niej wszelkie życie... Helena zginęła w błękicie nieba i będzie może krążyć odtąd jak ciemna gwiazda nade mną...

— A może jakie nieszczęście ją spotkało? — podszepnęła mu wystraszona wyobraźnia.

Instynktownie zerwał się z pięknie rzeźbionej ławki i wpił oczy w ogrom fioletowego powietrza, które stało nad nim jak sklepienie zaczarowanego gmachu... Sklepienie nieruchome było i milczące, tylko srebrne gwoździe gwiazd migotały się, ździwione jego ciekawością...

Lecz nagle pochwycił natężonym słuchem świst, znany dobrze. Potem w głębinach nieba zamajaczyła ciemna plama, która coraz bardziej rosła. Nakoniec po ogromnym łuku błysnęły jedwabne skrzydła — bajeczny ptak zachwiał się i przypadł do ziemi. Z łódki wysiadła Helena.

Donald Ellis wyszeptał cicho z uczuciem ulgi:

— Jesteś.

Ona zadrżała, a spostrzegłszy męża opuściła głowę i niespokojnie oparła się o brzeg łódki.

— Heleno! — odezwał się Donald — taki byłem o ciebie niespokojny... dlaczego jesteś dla mnie nielitościwa... dlaczego tak często mnie opuszczasz?...

Nie odezwała się ani jednem słowem.

— Heleno! — mówił dalej — nie wiem, co stanęło między nami, ale czuję, że nie jesteś dla mnie taką, jaką byłaś dawniej. To mnie boli. Byłem zawsze szczery dla ciebie. Znałem tylko swoją bibliotekę i ciebie, moja dobra. Zdawałaś mi się być zawsze szczęśliwą i zadowoloną, skąd więc teraz ta zmiana dziwna?

— Donald, Donald...—odezwała się miękkim, stłumionym głosem—bądź dobrym i nie pytaj mnie o nic. Nie wiem, czybym mogła cokolwiek odpowiedzieć na twoje pytania.

— Nie pytałem cię długo, — na to odparł — choć dawno powinienem był spytać. Myślałem, moja dobra Heleno, że ta melancholia, jaka cię opanowała, minie, że może wiosna, idąca od brzegów Azyi Mniejszej, rozbudziła w tobie nieokreśloną tęsknotę, jak bywa wśród nas. Ale widzę, że ten stan trwa zbyt długo u ciebie, że już nietylko nie jesteś smutna, ale mnie nawet zaczynasz się bać. Czy wiesz, że czasem płaczesz po nocach i że muszę uciszać ciebie?

Zadrżała, chciała coś odpowiedzieć, lecz nie mogła wydać głosu.

— Heleno... — mówił dalej, biorąc ją za rękę, — chodź, usiądź przy mnie na ławce i pogwarz ze mną tak, jak to było wtenczas, kiedy poznaliśmy się na Polach Elizejskich. Byłaś samotna, jak i ja, i dlatego podaliśmy sobie ręce na dalsze, wspólne życie. Czyżbyś żałowała tego?

— Czyż kto z nas może przewidzieć, co jutro będzie?—zapytała go smutnie.

Donald popatrzył jej w oczy i dostrzegł łzy, mieniące się w jej oczach, jak drobne kryształy szafiru.

Żal niewymowny zdławił mu gardło i długo nie mógł przyjść do słowa. Czuł, że jakaś niewidzialna tajemnica położyła swe lodowate ręce na jego sercu i że mu krew ścieka powoli w głąb jestestwa strasznemi kroplami męki.

— Heleno, nie kochasz mnie?

Wyspa smutku

Подняться наверх