Читать книгу Ostatni intruz - Тана Френч - Страница 9

1

Оглавление

Sprawa wpływa, w każdym razie wpływa do nas, o świcie pewnego mroźnego styczniowego dnia, w szczytowej, najgorszej, fazie zimy, kiedy ma się wrażenie, że słońce już nigdy nie wypełznie nad horyzont. Kończę ze swoim partnerem kolejną nocną zmianę, jedną z tych, których w życiu nie spodziewałam się po wydziale zabójstw: wielka porcja nudy i jeszcze większa głupot, a na dokładkę lawina papierów. Dwóch bydlaków postanowiło zakończyć upojny sobotni wieczór, używając głowy innego bydlaka jako maty tanecznej, z powodów bliżej nieznanych nikomu, łącznie z nimi. Znaleźliśmy sześciu świadków, wszystkich co do jednego zalanych w sztok; każdy z nich opowiadał zupełnie inną wersję niż pięciu pozostałych i każdy chciał, żebyśmy zapomnieli o sprawie zabójstwa i przeprowadzili dochodzenie, dlaczego zostali wyrzuceni z pubu lub sprzedano im kiepską trawkę, lub rzuciła go dziewczyna. Kiedy świadek numer sześć kazał mi ustalić, dlaczego przestali mu wypłacać zasiłek, miałam ochotę odpowiedzieć, że pewnie jest za głupi, by w oczach prawa kwalifikować się jako istota ludzka, i wywalić wszystkich na zbity pysk na ulicę, ale mój partner ma więcej cierpliwości ode mnie i między innymi dlatego trzymam go przy sobie. W końcu udało się zgrać zeznania czterech świadków nie tylko ze sobą nawzajem, ale i z dowodami, co oznacza, że możemy postawić jednemu z tych bydlaków zarzut zabójstwa, a drugiemu napaści, co z kolei prawdopodobnie oznacza, że w jakiś sposób uratowaliśmy świat przed złem, ale za cholerę nie chce mi się tego analizować.

Przekazaliśmy bydlaków do aresztu i właśnie piszemy raporty, żeby czekały przygotowane na biurku starego, kiedy rano przyjdzie do pracy. Siedzący naprzeciw mnie Steve pogwizduje, co w przypadku większości ludzi wywołuje we mnie mordercze instynkty, ale on potrafi to robić: to jakaś klasyczna stara melodia, którą przypominam sobie jak przez tuman mgły ze wspólnych śpiewów w dzieciństwie; gwiżdże ją cicho i w roztargnieniu, przerywając, gdy musi się skupić, i z wyraźną przyjemnością wracając do treli i dźwięcznych ozdobników, kiedy raport znowu zaczyna się układać.

Steve, szmer pracujących komputerów i zimowy wiatr igrający w szparach okien – tylko to i cisza. Wydział zabójstw ma siedzibę na terenie Zamku Dublińskiego, w samym sercu miasta, ale nasz budynek jest trochę z boku, w pewnej odległości od superatrakcji, dla której ciągną tu turyści, poza tym mamy grube mury; nawet hałas porannego ruchu na Dame Street dochodzi tu jako niezbyt absorbujący szum. Rozrzucone na biurkach dokumenty, zdjęcia i notatki wyglądają, jak gdyby ładowały się energią i brzęczały z niecierpliwości przed nadchodzącą akcją. Mrok za wysokimi oknami wolno się przerzedza i przechodzi w zimną szarość; w pomieszczeniu unosi się zapach kawy i gorących kaloryferów. O tej godzinie, gdybym mogła przymknąć oko na wszystkie uroki i kaprysy nocnej zmiany, byłabym zachwycona biurem wydziału.

Znamy ze Steve’em wszystkie oficjalne powody, dla których obciążają nas tyloma nocnymi dyżurami. Oboje jesteśmy samotni, w domu nie czekają na nas żony, mężowie ani dzieci; jesteśmy najmłodsi w zabójstwach, znosimy zmęczenie lepiej niż ludzie tuż przed emeryturą; ciągle jesteśmy żółtodziobami – nawet ja, od dwóch lat w wydziale – no to uszy po sobie i do roboty, gówniarzerio. Jesteśmy posłuszni. To nie jest służba w patrolu, gdzie szef jest wrednym draniem, u którego zawsze możesz złożyć prośbę o zmianę przydziału. Nie ma innego wydziału zabójstw, do którego można się przenieść; to ten jeden jedyny. Jeżeli chcesz w nim być, a oboje chcemy, bierzesz każdy ochłap.

Niektórzy pracują w takim wydziale zabójstw, na jaki dawno, dawno temu ostrzyłam sobie zęby; w miejscu, gdzie na co dzień prowadzi się ryzykowne gry psychologiczne z psychopatycznymi geniuszami zbrodni, mając świadomość, że jeden niewłaściwy gest i spojrzenie mogą przesądzić o zwycięstwie albo kosztować życie kolejną ofiarę. Ja i Steve wyciągamy szyje, żeby popatrzeć na tych podstępnych psychopatów, kiedy chłopaki prowadzą ich obok pokoju przesłuchań, gdzie właśnie męczymy się z następnym kandydatem do tytułu Małżonka Roku w naszej nieustającej serii burd domowych, które stary ciągle nam podrzuca, bo wie, że doprowadzają mnie do szału. Idioci tańczący na głowie kumpla byli przynajmniej jakąś odmianą.

Steve wciska przycisk DRUKUJ i stojąca w kącie drukarka zaczyna rzęzić i klekotać.

– Skończyłaś? – pyta.

– Prawie. – Przebiegam wzrokiem raport, szukając literówek, bo nie chcę dawać staremu pretekstu, żeby się do czegoś przyczepił.

Steve splata ręce na głowie i przeciąga się, aż trzeszczy krzesło.

– Piwko? Powinni już otwierać pierwsze puby.

– Chyba żartujesz.

– Trzeba to uczcić.

Boże drogi, Steve jest też lepszy ode mnie w pozytywnym podejściu do życia. Posyłam mu spojrzenie, które powinno zdusić w zarodku ten powiew optymizmu.

– Co uczcić? – pytam.

Wyszczerza zęby w uśmiechu. Ma trzydzieści trzy lata, rok więcej ode mnie, ale wygląda na młodszego: może przez chłopięcą budowę ciała, patykowate nogi i chuderlawe barki; może przez ogniście rude włosy, które sterczą we wszystkie strony; może przez tę okropną, nieuleczalną pogodę ducha.

– Złapaliśmy ich, nie zauważyłaś?

– Tych dwóch złapałaby nawet twoja babcia.

– Pewnie tak. A potem poszłaby na piwo.

– Była alkoholiczką, tak?

– Skończonym moczymordą. Próbuję być wierny jej zasadom. – Podchodzi do drukarki i zaczyna sortować kartki. – Chodź, skoczymy na jedno.

– Innym razem. – Nie mam nastroju. Chcę jechać do domu, pójść pobiegać, wrzucić coś do mikrofalówki, odmóżdżyć się jakąś głupotą w telewizji, a potem się przespać, zanim znowu będzie trzeba robić to samo.

Drzwi otwierają się z hukiem i do pokoju zagląda O’Kelly, nasz naczelnik, który jak zawsze pojawia się wcześnie, żeby sprawdzić, czy przyłapie kogoś na spaniu. Zwykle przychodzi różowy i wypucowany, pachnąc porannym prysznicem i smażonym śniadaniem, z równiutko zaczesaną łysiną – nie mogę udowodnić, że chce w ten sposób kłuć w oczy zmęczonych frajerów cuchnących całonocną pracą i czerstwymi drożdżówkami z supermarketu, ale to by do niego pasowało. Tego ranka przynajmniej wygląda trochę nieświeżo – worki pod oczami, na koszuli plama po herbacie – i to chyba mój jedyny powód do satysfakcji na ten dzień, wykorzystany już na samym początku.

– Moran, Conway – mówi, przyglądając się nam podejrzliwie. – Coś ciekawego?

– Burda na ulicy – odpowiadam. – Jedna ofiara.

Pomijając życie towarzyskie, które cierpi przez nocne dyżury, prawdziwym powodem, dla którego nikt ich nie znosi, jest fakt, że w nocy nie trafia się nic dobrego. Zdarza się, że ktoś dokona godnego uwagi zabójstwa na skomplikowanym tle i z intrygującym motywem, ale dowiadujemy się o nim dopiero rano. W nocy nadchodzą tylko wiadomości o zabójstwach popełnianych przez pijanych dupków, którzy nie mają żadnego innego motywu prócz tego, że są pijanymi dupkami.

– Zaraz dostanie pan raporty.

– W każdym razie mieliście jakieś zajęcie. Wyjaśniliście?

– Mniej więcej. Szczegóły dopracujemy wieczorem.

– To dobrze. Wobec tego możecie popracować nad tym. – I pokazuje formularz ze zgłoszeniem.

Przez sekundę jak głupia robię sobie nadzieję. Jeżeli sprawa trafia do nas przez starego, zamiast przyjść do biura wydziału bezpośrednio od naszej administracyjnej, to oznacza, że chodzi o coś szczególnego. O coś, co okaże się tak niezwykłe, trudne albo delikatne, że nie można tego dać byle komu, jak akurat wypada w grafiku; tu trzeba odpowiednich ludzi. Sprawa prosto od starego wywołuje szum w biurze wydziału, wyrywa chłopaków z letargu i każe im się zainteresować. Sprawa prosto od starego oznaczałaby, że ja i Steve w końcu – w końcu! – wychodzimy z kąta dla patałachów, że możemy się włączyć do gry.

Muszę zacisnąć dłoń w pięść, żeby się powstrzymać przed wyciągnięciem ręki po formularz.

– Co to?

– Lepiej nie patrz takim łakomym wzrokiem, Conway – prycha O’Kelly. – Wziąłem po drodze, powiedziałem, że zaniosę na górę, żeby nie zawracać głowy Bernadette. Patrol na miejscu twierdzi, że to wygląda na wynik zwykłej domowej bijatyki, sprawa prosta jak drut. – Rzuca formularz ze zgłoszeniem na moje biurko. – Powiedziałem, że zobaczycie, jak to wygląda. Nigdy nie wiadomo, może będziecie mieli szczęście, może to seryjny zabójca.

Nie zawracać głowy administracyjnej, akurat! O’Kelly sam przyniósł zgłoszenie, żeby zobaczyć moją minę. Nie dotykam formularza.

– Zaraz przyjdzie pierwsza zmiana – mówię.

– A wy już jesteście. Jeżeli chcesz zdążyć na jakąś namiętną randkę, lepiej się pospiesz i wyjaśnij sprawę.

– Pracujemy nad raportami.

– Jezu, Conway, to nie ma być żadne cholerne dzieło na miarę Jamesa Joyce’a. Dajcie mi to, co macie. Lepiej się pospieszcie; sprawa jest w Stoneybatter, a znowu rozkopali bulwary przy rzece.

Sekundę później wciskam DRUKUJ. Steve, wredny lizus, okręca już szyję szalikiem.

Stary podchodzi do tablicy z harmonogramem dyżurów i przygląda się grafikowi.

– Będziecie potrzebowali wsparcia – informuje nas.

Czuję, że Steve próbuje mnie zmusić siłą woli, żebym zachowała zimną krew.

– Sami damy sobie radę z prostą domową bijatyką – mówię. – Pracowaliśmy nad mnóstwem takich spraw.

– I ktoś z odrobiną doświadczenia mógłby was nauczyć, jak należy nad nimi pracować. Jak długo wyjaśnialiście sprawę tej młodej Rumunki? Pięć tygodni? Mimo że dwóch świadków widziało, jak zadźgał ją jej chłopak, a potem prasa, ten równościowy wrzask o rasizmie i że gdyby to była Irlandka, już dawno aresztowalibyśmy…

– Świadek nie chciał z nami rozmawiać. – Wzrok Steve’a błaga, zamknij się, Antoinette, ale już za późno. Połknęłam haczyk, tak jak O’Kelly przypuszczał.

– Otóż to! Dlatego, gdyby świadkowie dzisiaj też nie chcieli z wami rozmawiać, chcę mieć na miejscu starego fachowca, który ich zmusi. – O’Kelly stuka palcem w tablicę. – Zaraz przychodzi Breslin. Weźcie go. Nieźle sobie radzi ze świadkami.

– Breslin jest zapracowany – odpowiadam. – Wydaje mi się, że powinien poświęcić swój cenny czas na ważniejsze rzeczy niż prowadzenie za rączkę takich jak my.

– Jasne, że powinien, ale jest skazany na was. Lepiej więc nie marnujcie jego cennego czasu.

Steve z zapałem kiwa głową, krzycząc do mnie w duchu na całe gardło: „Zamknij się, mogło być o wiele gorzej!”. Mogło. Gryzę się w język, żeby nie dołożyć następnego argumentu.

– Zadzwonię do niego w drodze. – Biorę formularz zgłoszenia i wpycham do kieszeni kurtki. – Umówimy się na miejscu.

– Nie zapomnij o tym. Bernadette zawiadomi techników i patologa. Powiem jej, żeby podesłała wam parę mrówek z ogólnego… nie będziecie do tego potrzebowali armii ludzi. – O’Kelly rusza do drzwi, zgarniając po drodze nasze wydruki. – Jeżeli nie chcecie robić z siebie widowiska przed Breslinem, wlejcie w siebie trochę kawy. Oboje wyglądacie jak kupa nieszczęścia.

* * *

Latarnie w pobliżu zamku jeszcze się palą, ale miasto niemrawo rozjaśnia coś w rodzaju poranka. Nie pada deszcz – to dobrze, gdzieś po drugiej stronie rzeki być może czekają na nas odciski butów albo niedopałki papierosów ze śladami DNA – ale jest przeraźliwie zimno i wilgotno, wokół lamp wiszą mgliste aureole; wilgoć osiada na skórze i wsiąka głęboko do wewnątrz, aż zaczynasz mieć wrażenie, że twoje kości są zimniejsze od powietrza. Otwierają się pierwsze kawiarnie; czuć zapach smażonych kiełbasek i spalin autobusów.

– Chcesz gdzieś wstąpić na kawę? – pytam Steve’a.

Otula się szczelniej szalikiem.

– Jezu, nie. Im szybciej tam dojedziemy…

Nie kończy, bo nie musi. Im szybciej dojedziemy na miejsce zdarzenia, tym więcej będziemy mieli czasu, zanim pojawi się pupilek pana profesora, żeby pokazać nam, biednym idiotom, jak to się robi. Nie wiem nawet, dlaczego w ogóle w tej chwili mnie to obchodzi, ale miło jest wiedzieć, że Steve’owi też na tym zależy. Oboje mamy długie nogi, oboje idziemy w szybkim tempie i koncentrujemy się na marszu.

Kierujemy się w stronę parkingu dla służbowych samochodów. Łatwiej i szybciej byłoby wziąć mój wóz albo Steve’a, tego jednak nigdy się nie robi. W niektórych dzielnicach nie lubią glin, a każdy, kto rzuci butelką w moje audi TT, straci kończynę. Poza tym są sprawy – nigdy nie wiadomo które, w każdym razie nie można mieć pewności – kiedy przyjazd własnym samochodem byłby równoznaczny z podaniem swojego adresu jakiejś bandzie świrów. Zanim się zorientujesz, przywiążą twojemu kotu cegłę, podpalą go i wyrzucą przez okno.

Na ogół ja prowadzę. Jestem lepszym kierowcą niż Steve i o wiele gorszym pasażerem; ze mną za kierownicą docieramy do celu w znacznie weselszym nastroju. Na parkingu wybieram kluczyki do odrapanego białego opla kadetta. Stoneybatter to stary Dublin, dzielnica robotników i tych, co nie splamili się w życiu żadną robotą, plus garstka yuppie i artystów, którzy kupili tam nieruchomości w czasie boomu mieszkaniowego, bo to taka cudowna i oryginalna okolica, co oznaczało, że nie było ich stać na elegantszą lokalizację. Czasem wolisz samochód, na którego widok ludzie się oglądają. Nie tym razem.

– Niech to szlag – rzucam, wyjeżdżając z parkingu i włączając ogrzewanie. – Nie mogę zadzwonić do Breslina. Muszę prowadzić.

Wywołuję szeroki uśmiech Steve’a.

– Pech. A ja muszę przeczytać zgłoszenie. Nie ma sensu tam jechać zupełnie w ciemno.

Wciskam gaz, żeby śmignąć na żółtym świetle, wyjmuję z kieszeni formularz ze zgłoszeniem i rzucam mu.

– Masz, czytaj. Posłuchajmy dobrych wiadomości.

Przebiega go wzrokiem.

– Zgłoszenie przyjęli na komisariacie w Stoneybatter sześć minut po piątej. Dzwonił mężczyzna, nie chciał się przedstawić. Z prywatnego numeru. – Czyli amator, jeżeli sądzi, że coś mu to da. W ciągu paru godzin zdobędziemy ten numer. – Powiedział, że pod numerem dwadzieścia sześć na Viking Gardens została ranna kobieta. Kiedy dyżurny zapytał, jakie obrażenia odniosła, facet odpowiedział, że upadła i uderzyła się w głowę. Dyżurny spytał, czy kobieta oddycha; facet na to, że nie wie, ale źle to wygląda. Gliniarz zaczął go instruować, jak sprawdzić jej czynności życiowe, ale on odpowiedział: „Przyślijcie tu szybko karetkę” i odłożył słuchawkę.

– Nie mogę się doczekać, żeby go poznać – mówię. – Pewnie zanim ktokolwiek pojawił się na miejscu, już go nie było, co?

– Jasne. Kiedy przyjechała karetka, drzwi były zamknięte na klucz, nikt nie otwierał. Patrol je wyważył i znalazł w salonie kobietę. Urazy głowy. Ratownicy stwierdzili zgon. W domu nie było nikogo innego, żadnych śladów włamania ani kradzieży.

– Jeżeli gość chciał wezwać karetkę, dlaczego dzwonił na komisariat w Stoneybatter? Czemu nie pod dziewięć dziewięć dziewięć?

– Może przypuszczał, że dziewięć dziewięć dziewięć namierzy jego numer telefonu, a mały komisariat nie będzie miał możliwości technicznych.

– Czyli jest kompletnym idiotą – oceniam. – Super. – O’Kelly miał rację, mówiąc o bulwarach: Wydział Rozkopywania Gdzie Popadnie ryje młotem pneumatycznym w jednym pasie jezdni, a drugi zmienił w splątany labirynt, który budzi we mnie chęć posiadania szybkostrzelnej broni automatycznej. – Wystaw światła.

Steve wyjmuje spod siedzenia niebieskiego koguta, wychyla się przez okno i stawia go na dachu. Włączam syrenę. Niewiele się zmienia. Kierowcy usłużnie usuwają się o parę centymetrów na bok, bo tylko tyle mogą.

– Jezu Chryste! – syczę. Nie mam nastroju na coś takiego. – No więc, jak to się stało, że patrol podejrzewa domową burdę? Mieszka tam ktoś jeszcze? Mąż, partner?

Steve znowu pochyla się nad kartką.

– Nic nie napisali. – Zerka na mnie z nadzieją. – A może się pomylili, co? I to jednak coś większego.

– Nie, kurwa, niemożliwe. To następna pieprzona domowa burda, może nawet nie zabójstwo, tylko kobieta przewróciła się i kopnęła w kalendarz, tak jak powiedział ten facet przez telefon, bo gdyby był choćby cień szansy na coś w miarę porządnego, O’Kelly zaczekałby, aż przyjdzie pierwsza zmiana, i dał to Breslinowi i McCannowi albo innej parze wazeliniarzy… Jezu! – Wciskam pięścią klakson. – Naprawdę będę musiała wysiąść i kogoś aresztować? – Jakiś kretyn na początku korka nagle się zorientował, że siedzi za kierownicą, i rusza; reszta zjeżdża na bok, więc wciskam gaz do dechy, a potem skręcam na most i jesteśmy już na północnym brzegu Liffey.

Nagle, z dala od rozkopów i robotników, zapada prawie zupełna cisza, która wydaje się bezdenna. Długie ciągi wysokich budynków z czerwonej cegły i szyldów sklepów kurczą się i dzielą na małe skupiska domów, wpuszczając światło, które rozlewa się szerzej po niebie i maluje niską warstwę chmur na szaro i jasnożółto. Wyłączam syrenę; Steve sięga za okno i ściąga z dachu koguta. Trzyma go, zdrapuje ze szklanego klosza kropkę brudu i przechyla, sprawdzając, czy jest czysty. Nie wraca do czytania.

Znamy się ze Steve’em od ośmiu miesięcy, partnerami jesteśmy od czterech. Poznaliśmy się przy okazji innej sprawy, kiedy pracował jeszcze w wydziale spraw niewyjaśnionych. Z początku mi się nie spodobał – wszyscy go lubili, a ja nie ufam ludziom, których wszyscy lubią, poza tym za często się uśmiechał – ale to się szybko zmieniło. Kiedy wyjaśniliśmy sprawę, spodobał mi się już na tyle, że wykorzystałam pięć minut swoich niezłych notowań u O’Kelly’ego, żeby mu szepnąć słówko w sprawie Steve’a. Moment był dobry – z własnej inicjatywy nigdy nie szukałabym partnera, lubiłam pracować solo, ale O’Kelly coraz głośniej mówił, że w jego wydziale żółtodzioby, które nie mają o niczym pojęcia, nie działają w pojedynkę – nie żałuję jednak, nawet jeśli ze Steve’a jest taki radosny kutafon. Dobrze jest, kiedy podnoszę wzrok i widzę go naprzeciwko siebie w biurze wydziału, kiedy ramię w ramię pracujemy na miejscu zdarzenia, kiedy siedzimy obok siebie przy stole w pokoju przesłuchań. Bez względu na to, co mówi O’Kelly, mamy wysoki wskaźnik wykrywalności i zwykle chodzimy na piwo, żeby uczcić wyjaśnienie sprawy. Mam wrażenie, jakby Steve był przyjacielem albo prawie przyjacielem. Ciągle jednak uczymy się siebie nawzajem; ciągle nie mamy żadnych gwarancji.

W każdym razie nauczyłam się już go na tyle, by wiedzieć, kiedy ma zamiar coś powiedzieć.

– Co? – pytam.

– Nie daj się prowokować staremu.

Zerkam na niego: Steve przygląda mi się nieruchomym wzrokiem.

– Chcesz mi powiedzieć, że jestem nadwrażliwa? Serio?

– To nie koniec świata, jeżeli myśli, że powinniśmy poprawić pracę ze świadkami.

Pędzę boczną uliczką, dwukrotnie przekraczając dozwoloną prędkość, ale Steve na tyle dobrze zna mój sposób jazdy, że w ogóle się nie denerwuje. To ja zgrzytam zębami.

– Właśnie że jest. Byłabym nadwrażliwa, gdybym się przejmowała, co Breslin albo ktoś inny myśli o naszej technice przesłuchiwania, a to guzik mnie obchodzi. Ale jeżeli O’Kelly myśli, że sami nie damy rady, to będziemy dostawać wyłącznie takie gówniane sprawy i jakiś półgłówek wciąż będzie nam patrzył na ręce. Tobie to w ogóle nie przeszkadza?

Steve wzrusza ramionami.

– Breslin ma nam tylko pomóc. To jest ciągle nasza sprawa.

– Niepotrzebna nam żadna pomoc. Niech się odpieprzą i pozwolą nam robić swoje.

– Odpieprzą się. Prędzej czy później.

– Tak? A kiedy?

Steve oczywiście nie odpowiada. Zwalniam – kadetta prowadzi się jak wózek w supermarkecie. W Stoneybutter trwa niedzielny poranek: po chodnikach biegają amatorzy joggingu, wkurzone nastolatki ciągną psy na smyczach, rozmyślając ponuro nad niesprawiedliwością tego świata, do domu wraca dziewczyna w klubowej kreacji, z gęsią skórką na nogach i butami w ręce.

– Dłużej tego nie zniosę – informuję Steve’a.

Zdarza się, że ludzie się wypalają. Częściej w wydziałach takich jak obyczajówka i narkotykowy, gdzie codziennie masz do czynienia z tym samym obrzydlistwem i nie możesz zrobić nic, żeby to zmienić: wypruwasz sobie żyły, a po mieście ciągle kręcą się te same dziewczyny, tyle że wysyłane przez innego alfonsa; ci sami ćpuni kupują ten sam towar, tyle że od dilerów innego bonzy. Zatykasz jedną dziurę, a gówno tryska w nowym miejscu i wylewa się dalej. To rozstraja ludzi. W zabójstwach, jeżeli kogoś przymkniesz, ocalisz życie komuś, kogo ta kanalia mogłaby zabić. Toczysz pojedynek z jednym mordercą, nie walczysz z całą najgorszą stroną ludzkiej natury, możesz więc pokonać jednego mordercę. W zabójstwach ludzie wytrzymują. Do końca kariery.

W każdym wydziale ludzie wytrzymują znacznie dłużej niż dwa lata.

Moje dwa lata to szczególny czas. Z pracą nie mam problemu – potrafiłabym dzień po dniu spotykać kanibali i dzieciobójców i spokojnie przesypiać każdą noc. Jak powiedziałam, jednego mordercę można pokonać. Walka z własnym wydziałem to coś zupełnie innego.

Steve nauczył się mnie na tyle, by wiedzieć, kiedy wściekam się bez powodu, a kiedy nie.

– I co byś zrobiła? – pyta po chwili. – Przeniosła się z powrotem do wydziału zaginionych?

– Nie. Pieprzyć to. – Nie będę się cofać. – Mam kolegę ze szkoły, jest wspólnikiem w agencji ochrony. Duża firma, pracują dla lepszych gości, jeżdżą za granicę; żadne tam łapanie złodziejaszków w Penney’s. Mówił, że gdybym szukała roboty…

Nie patrzę na Steve’a, ale czuję na sobie jego nieruchome spojrzenie. Nie wiem, co mu chodzi po głowie. Steve jest w porządku, ale za bardzo stara się przypodobać innym. Beze mnie, gdyby tylko chciał, łatwo odnalazłby się w wydziale. Zostałby jednym z nich, dostawałby porządne sprawy i dobrze by się czuł wśród chłopaków.

– Świetnie płacą – dodaję. – Poza tym kobiety nie mają u nich źle, to nawet atut. Wielu tych gości chce kobiet ochroniarzy dla swoich żon i córek. Dla siebie zresztą też. Mniej rzucają się w oczy.

– Masz zamiar do niego zadzwonić? – pyta Steve.

Zatrzymuję się na początku Viking Gardens. Chmura rozerwała się i wygląda zza niej promień światła, które oblewa łupkowe dachy i pochylone słupy latarni. W tym tygodniu jeszcze nie widzieliśmy tyle słońca.

– Nie wiem – odpowiadam.

* * *

Znam Viking Gardens. Mieszkam w odległości dziesięciu minut piechotą stąd – nie dlatego, że nie stać mnie na elegantszą lokalizację, ale Stoneybatter po prostu mi się podoba – i jedna z moich tras joggingu prowadzi obok wylotu tej ulicy. Wygląda mniej imponująco, niż sugeruje jej nazwa: zapuszczony ślepy zaułek wiktoriańskich szeregowców, których okna wychodzą wprost na połatane chodniki. Niskie dachy z łupków, firanki w oknach, drzwi pomalowane na jaskrawe kolory. Uliczka jest tak wąska, że samochody stoją zaparkowane dwoma kołami na krawężniku.

Nie możemy już dłużej odwlekać z dzwonieniem do Breslina, bo lada chwila może się pojawić w biurze i stary zacznie go wypytywać, co tam robi. Siedząc jeszcze w samochodzie, nagrywam się na jego poczcie głosowej – na czym być może zyskamy parę dodatkowych minut, być może nie, ale przynajmniej oszczędzę sobie drętwej gadki – i zostawiam mu wiadomość. Informuję go o sprawie jak o czymś śmiertelnie nudnym, co przychodzi mi z łatwością, chociaż wiem, że to go i tak nie powstrzyma. Breslin lubi myśleć, że jest Janem Niezbędnym; do gównianej burdy domowej przyjedzie tak szybko, jak gdyby chodziło o seryjnego mordercę obdzierającego ofiary ze skóry, bo wie, że biedny denat ma przekichane, dopóki on nie przybędzie na miejsce, żeby uratować sytuację.

– Idziemy – mówię i zarzucam torbę na ramię.

Numer dwadzieścia sześć jest na drugim końcu ulicy; tam gdzie rozpięto taśmę policyjną, stoi oznakowany radiowóz i biały van techników kryminalistyki. Grupka dzieci kręcących się przy taśmie rozbiega się na nasz widok („Aa, uciekajcie! Proszę pani, niech go pani łapie, on kradnie ze sklepu ciastka z czekoladą… Zamknij się, kurwa!”), ale i tak jesteśmy bacznie obserwowani podczas marszu przez całą ulicę. Za firankami w oknach jak w kotle z ukropem kipi od pytań.

– Chcę pomachać – mówi półgłosem Steve. – Mogę?

– Nie zachowuj się jak dzieciak. – Ale też czuję przypływ adrenaliny, chociaż bardzo staram się go opanować. Nawet gdy masz świadomość, że twoje zadanie mogłyby wykonać tresowane szympansy, droga na miejsce zdarzenia działa na ciebie: zmienia cię w gladiatora zmierzającego na arenę, kilka chwil przed walką, przy której imperatorowie skandują twoje imię. Potem rzucasz okiem na miejsce zdarzenia, arena i imperator ulatują jak dym, a ty czujesz się jeszcze gorzej niż zwykle.

Mundurowy przy drzwiach to jeszcze dzieciak o długiej, rozkołysanej szyi i wielkich uszach podtrzymujących za dużą czapkę.

– Detektywi! – wykrzykuje, wyprężając się na baczność i zastanawiając się, czy ma zasalutować. – Posterunkowy JP Dooley. – Czy coś w tym guście. Mówi z takim akcentem, że bez napisów na ekranie nie da się nic zrozumieć.

– Detektyw Conway – przedstawiam się, wyjmując z torby rękawiczki i ochraniacze na buty. – A to detektyw Moran. Kręcił się tu ktoś, kto nie powinien się kręcić?

– Znaczy się… tylko te dzieciaki. – Trzeba będzie pogadać z nimi i z ich rodzicami. Charakterystyczna cecha starych dzielnic: ludzie ciągle interesują się nawzajem swoimi sprawami. Nie wszystkim to pasuje, ale nam tak. – Nie rozmawialiśmy jeszcze z sąsiadami… znaczy się… pomyśleliśmy, że może będziecie chcieli zrobić to po swojemu.

– Słusznie – mówi Steve, wkładając rękawiczki. – Wyślemy kogoś do sąsiadów. Co było z drzwiami, kiedy przyjechaliście na miejsce? – Wskazuje drzwi domu pomalowane na niewinny jasnoniebieski kolor, rozłupane w miejscu, gdzie wyważył je patrol.

– Były zamknięte – melduje skwapliwie policjant.

– Hm, tego się akurat domyślam – odpowiada Steve, ale uśmiecha się, jak gdyby to był dowcip; w moich ustach zabrzmiałoby to jak bolesny cios. – Jak zamknięte? Na zasuwę, dwa zamki, zatrzask?

– A, tak, przepraszam, chciałem… – Mundurowy czerwienieje. – Jest zwykły zamek wpuszczany i jeden patentowy. Ale nie były zamknięte. Tylko na zatrzask.

Czyli jeżeli zabójca wyszedł tędy, pociągnął tylko drzwi i zatrzasnął za sobą; nie musiał mieć klucza.

– Włączył się alarm?

– Nie. Znaczy się… alarm jest – policjant wskazuje skrzynkę nad nami – ale nie był nastawiony. Nie włączył się, kiedy weszliśmy.

– Dzięki. – Steve znowu uśmiecha się do niego. – Świetnie.

Mundurowy oblewa się pąsem. Steve zyskał sobie fana.

Drzwi uchylają się i wyłania się zza nich głowa Sophie Miller. Sophie, która ma duże brązowe oczy i sylwetkę baleriny, nawet w białym kombinezonie z kapturem wygląda elegancko, więc wielu ludzi próbuje jej wstawiać kit, ale kończy się na jednej próbie. Jest jednym z naszych najlepszych techników kryminalistyki, a poza tym się lubimy. Jej widok przynosi mi niespodziewanie wielką ulgę.

– Hej – wita nas. – Najwyższa pora.

– Roboty drogowe – wyjaśniam. – Cześć. Co jest?

– Wygląda na typową sprzeczkę kochanków. Zaklepaliście sobie wszystkie takie sprawy czy co?

– Lepsze to niż porachunki gangsterów. – Czuję na sobie zaskoczony wzrok Steve’a i w odpowiedzi posyłam mu ostre spojrzenie; wie, że kumpluję się z Sophie, ale powinien też wiedzieć, że nie zamierzam wypłakiwać się w mankiet koleżance z powodu sytuacji w wydziale. – Przy domowych czasem trafia się świadek, który chce mówić. Chodźmy się przyjrzeć.

Domek jest mały; wchodzimy prosto do salonu i jadalni w jednym. W pokoju jest troje drzwi i od razu wiem, dokąd które prowadzą: sypialnia jest po lewej, prosto kuchnia, a po prawej łazienka z prysznicem – układ jest taki sam jak u mnie. Wystrój jednak zupełnie niepodobny. Na laminowanej podłodze fioletowy dywan, ciężkie fioletowe zasłony udające droższe, fioletowa narzuta artystycznie udrapowana na białej skórzanej kanapie, na ścianach niewarte uwagi reprodukcje na płótnie z fioletowymi kwiatami: pokój wygląda, jak gdyby kupiono go przez aplikację Udekoruj Dom, do której należy wprowadzić swój budżet i ulubiony kolor, a na drugi dzień wszystko przywożą vanem.

W środku panuje jeszcze noc. Zasłony są zasunięte; górne światła wyłączone, ale w kątach palą się lampy stojące. Technicy Sophie – jeden klęczy przed kanapą i zbiera taśmą klejącą włókna, drugi opyla proszkiem stolik, szukając odcisków palców, a kolejny rejestruje obraz wideo z miejsca zdarzenia, wolno poruszając kamerą – mają włączone latarki czołowe. W pokoju jest strasznie duszno, cuchnie gotowanym mięsem i świecą zapachową. Technik przy kanapie usiłuje się ochłodzić, szarpiąc przód kombinezonu.

W kominku gazowym pali się ogień, który rzuca rozedrgany blask pełgających płomieni na przegrzany pokój. Kominek jest wyłożony niby-rustykalnym ciosanym kamieniem, który ma pasować do uroczego domku w tradycyjnym stylu. W rogu paleniska spoczywa głowa kobiety.

Ofiara leży na wznak, ze skrzyżowanymi nogami, jak gdyby ktoś ją tam rzucił. Jedna ręka wzdłuż boku, druga nad głową, zgięta pod dziwnym kątem. Kobieta wzrostu może metr siedemdziesiąt, chuda, w szpilkach i obcisłej kobaltowej sukience, ze sztuczną opalenizną i masywnym naszyjnikiem z imitacji złota. Jej twarz przysłaniają blond włosy, wyprostowane i spryskane taką ilością lakieru, że nawet zabójstwo nie zdołało ich zburzyć. Wygląda jak martwa Barbie.

– Zidentyfikowana? – pytam.

Sophie wskazuje ruchem brody stolik przy drzwiach: kilka listów i niewielki plik rachunków.

– Prawdopodobnie Aislinn Gwendolyn Murray. Jest właścicielką domu… tam leży kwit podatku od nieruchomości.

Steve przegląda rachunki.

– Nie ma żadnych innych nazwisk – informuje mnie. – Zdaje się, że mieszkała tu sama.

Wystarcza jednak jeden rzut oka na pokój, bym zrozumiała, dlaczego wszyscy uważają, że pobił ją jej chłopak. Mały okrągły stolik w części jadalnianej jest przykryty fioletowym obrusem; stoją na nim dwa nakrycia z białymi płóciennymi serwetkami złożonymi w fantazyjne fałdy, na porcelanie i błyszczących srebrach migocze odblask płomieni z kominka. Otwarta butelka czerwonego wina, dwa kieliszki – czyste – wysoki świecznik. Świeca wypaliła się do cna, krople wosku zastygły w stalaktyty na świeczniku i twarde plamy na obrusie.

Na obramowaniu kominka widać sporą plamę ciemnej i lepkiej krwi, która rozlała się z głowy kobiety. Nie dostrzegam śladów krwi nigdzie indziej. Nikt nie próbował podnosić ofiary, kiedy upadła, ani nią potrząsać, żeby się ocknęła. Facet po prostu dał nogę.

Upadła i uderzyła się w głowę, powiedział mężczyzna, który zadzwonił na komisariat. Albo to prawda i Kochaś spanikował i zwiał – to się zdarza, porządni obywatele ze strachu przed wplątaniem się w kłopoty zachowują się czasami jak seryjni mordercy – albo pomógł jej upaść.

– Cooper już był? – Cooper to patolog. Lubi mnie bardziej niż innych, mimo to nie czekałby na mnie: jeżeli nie ma cię na miejscu zdarzenia, kiedy on przychodzi na wstępne oględziny, to twój problem, nie jego.

– Właśnie wyszedł – odpowiada Sophie. Jednym okiem czujnie przygląda się swoim technikom. – Powiedział, że ofiara nie żyje, na wypadek gdybyśmy nie zauważyli. Leży blisko ognia, ciepło zaburzyło tempo spadku temperatury ciała i początek stężenia, dlatego trudno określić czas zgonu… między szóstą a jedenastą wieczorem.

Steve ruchem głowy wskazuje stolik.

– Raczej przed wpół do ósmej albo dziewiątą. Gdyby to się stało później, zaczęliby już jeść.

– Chyba że któreś z nich pracuje na drugą zmianę – zauważam. Steve zapisuje to w notesie; informację sprawdzą przydzieleni nam ludzie z ogólnego, kiedy zidentyfikujemy już gościa zaproszonego na kolację. – W zgłoszeniu była mowa o obrażeniach w wyniku upadku. Cooper to potwierdził?

Sophie prycha.

– Jasne. To był wyjątkowy upadek. Ma wgniecioną potylicę, a kształt urazu pasuje do narożnika kominka. Cooper w zasadzie nie ma wątpliwości, że to była przyczyna śmierci, ale pewność będzie miał dopiero po sekcji, jeżeli nie znajdzie jadu żaby amazońskiej czy czegoś podobnego. Ma też otarcia i spory krwiak na szczęce z lewej strony, parę wybitych zębów, pewnie też pękniętą kość szczękową, ale Cooper nie chce się zarzekać, dopóki nie weźmie jej na stół. Nie mogła upaść na kominek pod dwoma kątami naraz.

– Ktoś ją uderzył w twarz – mówię. – Upadła tyłem i roztrzaskała sobie czaszkę o kominek.

– Wy jesteście detektywami, ale na moje oko tak to właśnie wygląda.

Kobieta ma długie paznokcie pomalowane kobaltowym lakierem, w takim samym kolorze jak sukienka; wyglądają nieskazitelnie, bez śladu zadrapania. Ładne albumy z fotografiami na stoliku wciąż leżą równo ułożone, nic się też nie stało ze szklanym bibelotem i wazonem fioletowych kwiatów na gzymsie kominka. Nie doszło tu do żadnej bijatyki. Kobieta nie miała nawet szansy się bronić.

– Cooper domyśla się, czym ją uderzył? – pytam.

– Sądząc po kształcie siniaków, pięścią – mówi Sophie. – Najwyraźniej jest praworęczny.

Czyli nie miał broni, co oznaczało, że nie ma z czego zdjąć odcisków palców ani czego powiązać z podejrzanym.

– Jeżeli zadał taki mocny cios, że wybił jej zęby – odzywa się Steve – to musiał sobie stłuc kostki. Nie będzie mógł tego ukryć. Może będziemy mieli szczęście i rozciął sobie skórę, zostawił na jej twarzy DNA.

– Tylko pod warunkiem, że uderzył gołą ręką – wtrącam. – W taki wieczór jak wczoraj pewnie miał rękawiczki.

– W domu?

Wskazuję stół.

– Nie zdążyła nawet nalać wina. Niedługo tu zabawił.

– Słuchaj – mówi Steve z udawaną wesołością. – Przynajmniej mamy zabójstwo. A martwiłaś się, że wyciągają nas z biura, bo czyjaś babcia potknęła się o kota.

– Super, taniec szczęścia odłożę sobie na później – odburkuję. – Cooper powiedział coś jeszcze?

– Nie ma obrażeń, które wskazywałyby na obronę – wylicza Sophie. – Wszystkie części garderoby na miejscu, żadnych śladów niedawnego stosunku, brak spermy w wymazach, możecie więc skreślić tło seksualne.

– Chyba że facet próbował – rzuca Steve. – Powiedziała nie, więc uderzył ją pięścią, żeby była posłuszna. A kiedy się zorientował, co się stało, wystraszył się i dał nogę.

– Wszystko jedno. W każdym razie możecie skreślić dokonaną napaść na tle seksualnym, tak lepiej? – Sophie widzi Steve’a pierwszy raz. Nie zdecydowała jeszcze, czy go lubi.

– Usiłowanie też mi nie pasuje – mówię. – Wchodzi i od razu pakuje jej rękę pod spódnicę? Nie czeka nawet, aż napiją się wina, żeby miał większe szanse?

Steve wzrusza ramionami.

– Dobra. Może i nie. – Nie stroi fochów, czego można by się spodziewać po wielu detektywach, gdyby sprzeciwił im się partner, zwłaszcza w obecności kogoś o wyglądzie Sophie; mówi serio. Nie chodzi o to, że Steve nie ma wysokiego ego – wszyscy detektywi je mają – ale u niego nie wiąże się ze zgrywaniem ważnego samca. Wiąże się tylko z tym, żeby robić swoje i żeby ludzie go lubili, co często się przydaje, a ja zachłannie to obserwuję.

– Znalazł się jej telefon? – pytam.

– Tak. Tam, na stoliku. – Sophie pokazuje długopisem. – Zdjęliśmy odciski. Jak chcesz się nim pobawić, proszę bardzo.

Zanim pójdziemy obejrzeć resztę domu, kucam przy zwłokach i ostrożnie, jednym palcem, odgarniam włosy z twarzy kobiety. Steve przysuwa się do mnie.

Robi to każdy znany mi detektyw z zabójstw; uważnie przygląda się twarzy ofiary. Cywile tego nie rozumieją. Gdybyśmy chcieli mieć w głowie obraz ofiary, żeby nam przypominał, dla kogo pracujemy, o wiele lepsze byłoby jakieś selfie zrobione telefonem. Gdybyśmy potrzebowali dawki złości, żeby pobudzić krew w żyłach, lepszy od twarzy byłby widok ran. Mimo to, nawet kiedy zwłoki są w strasznym stanie, spędziły tydzień pod gołym niebem w upale albo długo leżały w wodzie i nie ma już prawie na co spojrzeć, zawsze spoglądamy na twarz. Nawet najgorsze bydlaki w wydziale, faceci, którzy ocenialiby biust stygnącego ciała w skali od jednego do dziesięciu, z szacunku popatrzyliby na twarz ofiary.

Kobieta jest przed trzydziestką. Była ładna, dopóki ktoś nie postanowił zmienić jej szczęki w krwawosiny guz; może nie olśniewająco piękna, ale całkiem ładna, zresztą ciężko nad tym pracowała. Ma tonę makijażu, nałożyła na siebie wszystko, co się dało, ale zrobiła to świetnie; nos i podbródek wyglądałyby uroczo jak u małej dziewczynki, gdyby nie za bardzo sterczały z powodu długotrwałej lekkiej głodówki. Rozchylone usta, ukazujące drobne, wybielone zęby i zakrzepłą krew, są ładne, miękkie i pełne; dolna warga lekko opada, co teraz daje wrażenie bezmyślności, ale jeszcze wczoraj prawdopodobnie nadawało jej pociągający wygląd. Powieki, pociągnięte cieniami w trzech kolorach, nie do końca przysłaniają oczy utkwione w rogu sufitu.

– Gdzieś ją widziałam – mówię.

Steve gwałtownie unosi głowę.

– Tak? Gdzie?

– Nie wiem dokładnie. – Mam dobrą pamięć. Steve twierdzi, że fotograficzną; ja tak nie twierdzę, bo wyszłabym na półgłówka, ale poznaję ludzi, których już widziałam, a tę kobietę widziałam na pewno.

Wyglądała wtedy inaczej. Młodziej, ale może dlatego, że więcej ważyła – nie była gruba, po prostu bardziej krągła – i była dyskretniej umalowana: starannie nałożony podkład o ton ciemniejszy od cery, odrobina tuszu na rzęsach i to wszystko. Falujące ciemne włosy były splecione byle jak. Granatowy kostium ze spódnicą, trochę zbyt obcisły, wysokie obcasy, na których lekko się chwiała; oficjalny strój na jakąś specjalną okazję. Ale twarz, delikatnie zadarty nos i opadająca dolna warga były te same.

Stała w blasku słońca, wychylając się w moją stronę i unosząc ręce. Wysoki i drżący głos: Ale proszę, naprawdę muszę… I ja z obojętną miną, w zniecierpliwieniu podrygująca nogą i myśląca: Żałosne.

Czegoś ode mnie chciała. Pomocy, pieniędzy, podwiezienia, rady? Chciałam, żeby się odczepiła.

– W pracy? – dopytuje się dalej Steve.

– Możliwe. – Obojętna mina wymagała ode mnie silnej woli; gdybym nie była w pracy, poradziłabym jej, żeby spływała.

– Zaraz po powrocie do centrali sprawdzimy w systemie. Jeżeli przyszła zgłosić przypadek przemocy domowej…

– Nigdy nie pracowałam nad sprawami przemocy domowej. To musiałoby się zdarzyć w czasach, kiedy służyłam w patrolu. Poza tym nie… – Kręcę głową. W blasku latarek czołowych techników, przypominającym światła szperaczy, pokój staje się bezwymiarowy i groźny, a my zmieniamy się w przycupnięte cele. – Niczego takiego nie pamiętam.

Gdyby była bita, nie korciłoby mnie, żeby się jej pozbyć. Niedomknięte oczy nadają jej twarzy wyraz przebiegłości; wygląda jak dziecko podglądające podczas zabawy w chowanego.

Steve podnosi się, dając mi tyle czasu, ile będę potrzebowała. Zerka na Sophie, pytająco unosi brwi i pokazuje prostokąt światła padający zza drzwi kuchni.

– Mogę…

– Nie krępuj się. Zrobiliśmy zapis wideo, ale nie szukaliśmy jeszcze odcisków palców, więc niczego nie poleruj.

Steve ostrożnie omija techników i kieruje się w stronę kuchni. Drzwi są tak niskie, że w progu musi się pochylić.

– No i jak? – pyta Sophie, ruchem głowy wskazując drzwi, za którymi zniknął.

– W porządku. Z nim akurat mam najmniejszy problem. – Z powrotem zasłaniam włosami twarz ofiary i wstaję. Potrzebuję ruchu; gdybym pomaszerowała gdzieś daleko szybkim krokiem, mogłabym odnaleźć i dogonić to wspomnienie. Jeżeli zacznę chodzić w kółko po miejscu zdarzenia, Sophie wywali mnie za drzwi, mając gdzieś to, że prowadzę tę sprawę.

– Brzmi, jakby współpraca układała się wam obłędnie – stwierdza Sophie. – Dobra, zobaczyłaś już dom w takim stanie, w jakim go zastaliśmy, więc możemy zapalić światła i przestać pieprzyć się z robotą po ciemku?

– Jasne. – Jeden z techników włącza górne światło, w którym pokój wygląda jeszcze bardziej przygnębiająco: czołówki nadawały mu przynajmniej jakiś charakter, chociaż koszmarny, ale zawsze. Ostrożnie omijam żółte tabliczki z numerami, którymi zostały oznaczone dowody, i wchodzę do sypialni.

Jest mała i nieskazitelnie wysprzątana. Na toaletce – rzeźbionym biało-złotym cacku, osłoniętym falbankami, jakie mogłaby sobie wybrać ośmiolatka do swojego pokoiku księżniczki – nie ma żadnych kosmetyków do makijażu, stoi tylko świeczka zapachowa i dwa flakoniki perfum, najwyraźniej dla ozdoby, nie do użytku. Na łóżku nie walają się części garderoby, które kobieta przymierzyła i rzuciła; kołdra w stokrotki jest równo i symetrycznie ułożona, na niej starannie rozmieszczono cztery ozdobne poduszki, których przeznaczenia nigdy nie zrozumiem. Kiedy Aislinn wystroiła się i wymalowała, dokładnie posprzątała pokój: ukryła wszystkie ślady, aby Kochaś, nie daj Bóg, nie pomyślał sobie przypadkiem, że jej wygląd prosto z katalogu nie jest naturalny. Wprawdzie nie dotarł do sypialni, ale wyraźnie się go spodziewała.

Zaglądam do wbudowanej w ścianę szafy. Mnóstwo ubrań, przede wszystkim kostiumów ze spódnicą i wyjściowych sukienek, wszystkie w kontrastowych, choć nie jaskrawych kolorach, z jakimś połyskliwym detalem, w stylu, który lansuje się w telewizjach śniadaniowych razem z dietą opartą na grupie krwi i metodami odmładzania skóry. Rzucam okiem na stylowy biało-złoty regał: masa romansów, masa starych książek dla dzieci, masa okropnych bzdetów, których autorzy objaśniają sens życia, opowiadając historię dzieciaka ze slamsów uczącego się latać, parę książek o zbrodniach w Irlandii: zaginięciach, gangsterach i – o ironio – morderstwach; coś z gatunku urban fantasy, chyba nawet niezłego. Przeglądam książki; w bzdetach o zagadkach sensu życia i reportażach kryminalnych jest pełno podkreśleń, ale nie zauważam żadnej notatki z nazwiskiem sprawcy. Zaglądam do nocnej szafki: pudełko chusteczek ozdobione wzorkiem w stokrotki, laptop, ładowarki; nienapoczęte opakowanie z sześcioma prezerwatywami. Zerkam do kosza na śmieci: nic. Zerkam pod łóżko: ani odrobiny kurzu.

Dom ofiary to miejsce, gdzie próbujesz się zorientować, kim była osoba, której nigdy nie poznasz. Nawet wobec przyjaciół ludzie filtrują i pudrują rzeczywistość, którą ci filtrują potem jeszcze raz: nie chcą źle mówić o zmarłych albo rozklejają się, wzruszeni losem biednego kumpla, albo nie chcą, żebyś źle zrozumiał jakieś jego drobne dziwactwo. Ale za drzwiami domu wszystkie te filtry przestają działać. Wchodzisz do domu i szukasz tego, co nie jest na pokaz: co zostało uprzątnięte przed czyjąś wizytą, co dziwnie zalatuje i tkwi wciśnięte pod poduszki na kanapie. Niedoskonałości, których ofiara nigdy nie chciała nikomu pokazywać.

Ten dom nie zdradza niczego. Aislinn Murray jest obrazkiem z pisma ilustrowanego. Wszystko jest pod takim nadzorem, jak gdyby się spodziewała, że wpadną tu z ukrytą kamerą i wrzucą jej całe prywatne życie do internetu.

Miała paranoję? Obsesję na punkcie kontroli? Naprawdę była tak niewyobrażalnie nudna?

Bardzo panią proszę, nie rozumie pani, jak…

Tamta chwila ujawniła o niej więcej i odmalowała ją w żywszych barwach niż wszystkie drobiazgi w jej domu. Nie mogłam wtedy wiedzieć, nie miała przecież na szyi tabliczki z napisem ZOSTANĘ ZAMORDOWANA, mimo to ten jeden raz spojrzałam w oczy żywej ofierze zabójstwa i ją zlekceważyłam.

Gdy technicy skończą, przeprowadzimy gruntowne przeszukanie, które może przyniesie coś więcej, ale wygląda na to, że osobowość Aislinn – jeżeli w ogóle jakąś ma – zupełnie się nie liczy. Jeśli uda się nam zidentyfikować Kochasia i zebrać twarde dowody jego winy, w ogóle nie będziemy musieli przejmować się tym, kim była Aislinn. Mimo to irytuję się, słysząc zamiast ciszy tamten wysoki głos małej dziewczynki.

– Masz coś? – Steve staje w drzwiach.

– Gówno. Gdyby tam nie leżała, można by pomyśleć, że w ogóle nie istniała. A w kuchni?

– Parę ciekawostek. Chodź, zobacz.

– Dzięki Bogu – mówię, idąc za nim. Spodziewam się zobaczyć kuchnię w chromie i sztucznym granicie, tańszą wersję modnego stylu Celtyckiego Tygrysa; widzę jednak zbyt ozdobnie rzeźbione drewno sosnowe, ceratę w różową kratkę, na ścianach reprodukcje z kurczakami w fartuszkach w różową kratkę. Im więcej dowiaduję się o tej kobiecie, tym mniej się orientuję, kim była. Okno z tyłu wychodzi na takie samo otoczone murami patio jak u mnie, tyle że Aislinn postawiła u siebie rzeźbioną drewnianą ławeczkę, aby na niej siadać i cieszyć oczy widokiem ściany. Naciskam klamkę tylnego wyjścia – zamknięte na klucz.

– Pierwsza rzecz – mówi Steve. Otwiera piekarnik, ostrożnie wsuwając palec w rękawiczce w szparę uchylonych drzwiczek, żeby nie dotykać uchwytu.

Dwie brytfanki z jedzeniem, które wyschło na twarde brązowe skorupki: coś, co wygląda jak ziemniaki, i coś w cieście. Steve pociąga w dół półotwarte drzwiczki grilla: dwie poczerniałe bryłki, które pierwotnie mogły być faszerowanymi grzybami albo krowimi plackami.

– No i?

– No i wszystko uprażyło się na wiór, ale wcale się nie spaliło. Pokrętła są ustawione na grzanie, ale kuchenka została odłączona przy gniazdku. Patrz.

Na blacie talerz warzyw – zielonej fasolki i groszku. Na jednym z palników garnek napełniony do połowy wodą. Pokrętło jest nastawione na dużą moc.

– Soph! – wołam. – Ktoś wyłączał kuchenkę? Twoi ludzie albo patrol?

– Nie! – krzyczy w odpowiedzi Sophie. – Uprzedziłam patrol: jeżeli czegoś dotykaliście, od razu mi powiedzcie. Chyba napędziłam im porządnego stracha. Gdyby majstrowali przy kuchence, pewnie by się przyznali.

– No i co? – zwracam się do Steve’a. – Może Kochaś się spóźniał i Aislinn wyłączyła kuchenkę.

Steve kręci głową.

– Grill może tak. Ale wyłączyłabyś kuchenkę czy zmniejszyła moc, gdybyś chciała, żeby jedzenie było ciepłe? I pozwoliłabyś, żeby woda na warzywa zupełnie wystygła, czy zostawiłabyś ją na ogniu, żeby wrzała?

– Nie gotuję. Używam mikrofalówki.

– A ja gotuję. Nie wyłączasz wszystkiego, zwłaszcza jeżeli chłopak się spóźnia. Woda powinna perkotać, żebyś od razu mogła wrzucić warzywa, gdy tylko facet wejdzie.

– Czyli kuchenkę wyłączył nasz chłopak – mówię.

– Chyba tak. Nie chciał, żeby włączył się alarm przeciwpożarowy.

– Soph, możesz zdjąć odciski z wyłącznika kuchenki na ścianie?

– Nie ma sprawy.

– Sprawdzałaś, czy nie ma tu śladów stóp?

– Nie, najpierw wpuściłam was, żeby uatrakcyjnić sobie życie! – woła Sophie. – Od razu sprawdziliśmy ślady na podłodze. Wczoraj wieczorem co chwilę padało, więc każdy, kto by tu wszedł, musiałby mieć mokre buty, ale wszystkie ślady dawno wyschły… gorąco tu… i nie został po nich żaden porządny osad. W kuchni i w pokoju mamy parę drobin zaschniętego błota, ale mogli je nanieść mundurowi, poza tym i tak było za mało, żeby odtworzyć ślady, które dałoby się zidentyfikować.

Zmienia się moje wyobrażenie o Kochasiu. Miałam go za mazgajowatego cymbała, który walnął za mocno i cios przyniósł fatalny skutek, a teraz gość pewnie siedzi w swoim mieszkaniu, robi w spodnie ze strachu i czeka na nas, żeby się przyznać do wszystkiego i wyjaśnić, że to była wyłącznie jej wina. Ale taki facet byłby w połowie drogi do domu, zanim jeszcze ciało Aislinn runęło na podłogę. Nie potrafiłby się spokojnie zastanowić i pomyśleć nad strategią.

– Gość jest opanowany – mówię.

– Fakt – przytakuje Steve. Jego głos przechodzi w wyższe tony, jak w chwili, gdy dobiega cię zapach dobrego jedzenia i nagle czujesz głód. – Właśnie znokautował swoją dziewczynę. Pewnie nawet nie wie, czy ona żyje, czy nie, ale ma na tyle zimnej krwi, żeby pomyśleć o czujnikach dymu i jedzeniu w piekarniku. Jeżeli jest debiutantem, to ma wrodzony talent.

Czujnik dymu jest tuż nad nami.

– Ale dlaczego nie zostawił włączonej kuchenki, żeby włączył się alarm? – pytam. – Jeżeli dom spłonie, spali się sporo dowodów. Przy odrobinie szczęścia ciało może zostać tak uszkodzone, że nie będzie nawet można stwierdzić zabójstwa.

– Może w grę wchodzi jego alibi. Gdyby włączył się alarm, ktoś pojawiłby się tu o wiele wcześniej. Mógł pomyśleć, że im później znajdziemy ciało, tym trudniej będzie nam precyzyjnie ustalić czas śmierci, a z jakiegoś powodu nie chce, żebyśmy go ustalili.

– W takim razie dlaczego sam to zgłosił dzisiaj rano? Mogłaby tu leżeć przez cały dzień albo i dłużej, zanim ktoś by zaczął jej szukać. Wtedy o dokładnym czasie śmierci moglibyśmy zapomnieć. Mielibyśmy szczęście, gdyby się udało ustalić przedział dwunastu godzin.

Steve rytmicznym ruchem pociera sobie potylicę, mierzwiąc rude włosy.

– Może spanikował.

Wydaję pomruk powątpiewania. Kochaś zmienia się jak hologram: raz żałosny mięczak, raz wyrachowany gracz, po chwili znowu mięczak.

– Zaraz po na chłodno analizuje sytuację, a parę godzin później ma cykora? Do tego stopnia, że postanawia nas zawiadomić?

– Ludzie to wariaci. – Steve wyciąga rękę i czubkiem długopisu wciska przycisk kontrolny czujnika dymu. Rozlega się sygnał: działa. – Albo to nie on dzwonił.

Zastanawiam się, czy to prawdopodobne.

– Ucieka do kogoś: kumpla, brata, może ojca – mówię. – Opowiada mu, co się stało. Kumpel ma sumienie: nie chce zostawiać Aislinn samej, skoro być może jeszcze żyje i lekarze mogliby ją uratować. Korzysta z pierwszej dogodnej chwili i dzwoni na policję.

– Jeżeli tak, to potrzebny nam ten kumpel.

– Aha. – Wyjmuję już z kieszeni notes: „KZ podejrzanego na cito”. Gdy tylko zidentyfikujemy Kochasia, będzie nam potrzebna lista jego krewnych i znajomych. Kumpel z sumieniem to coś, co detektywi lubią najbardziej.

– Druga rzecz – ciągnie Steve. – Nie wrzuciła warzyw do wody, nie nalała wina. Jak mówiliśmy, musiał dopiero co wejść.

Chowam notes do kieszeni i zaczynam się rozglądać po kuchni. Szafka pełna ceramiki w ładne różowe kwiatki, lodówka pusta, jeżeli nie liczyć jogurtu light, krojonej marchewki i podwójnego opakowania tarty z owocami z Marksa & Spencera na deser. Niektórzy trzymają większą część swojej osobowości w kuchni, ale nie Aislinn.

– Dobra. Co z tego?

– No więc, kiedy zdążyli się pokłócić? To nie małżeństwo, które się czubi od lat, on zapomina o mleku i zaraz wybucha potężna awantura. Ci dwoje ciągle są w fazie randek i eleganckich kolacyjek, każde wzorowo się zachowuje. O co mogliby się posprzeczać zaraz po jego wejściu?

– Myślisz, że to nie była kłótnia? Że od początku miał taki plan? – Otwieram pojemnik na śmieci: opakowanie po gotowych daniach z Marksa & Spencera i pusty karton po jogurcie. – Nie. To by pasowało tylko pod warunkiem, że jest zimnym sadystą, wybiera ofiarę i zabija dla własnej frajdy. A taki gość nie kończy na jednym uderzeniu.

– Nie twierdzę, że przyszedł ją zabić. Niekoniecznie. Chcę tylko powiedzieć… – Steve wzrusza ramionami i przymruża oczy, patrząc na stojącego na parapecie porcelanowego kota z kokardą w różową kratkę, który wbija w nas schizofreniczny wzrok. – Chcę powiedzieć, że to dziwne.

– To by było zbyt piękne. – Mała różowa karteczka przyklejona do szafki: Pralnia, papier toaletowy, sałata. – Kłótnia mogła się zacząć, zanim przyszedł. Gdzie ten telefon?

Przynoszę do kuchni komórkę Aislinn, zabierając ją sprzed oczu techników. Steve przysuwa się, żeby czytać mi przez ramię, a to jeszcze jedna rzecz, która wkurza mnie w przypadku większości ludzi. Steve’owi udaje się nie dyszeć mi prosto w ucho.

To smartfon, ale ekran daje się odblokować jednym pociągnięciem palca, nie jest zabezpieczony żadnym kodem. Aislinn ma dwie nieprzeczytane wiadomości, ale najpierw otwieram listę kontaktów. Nie ma mamy ani taty w żadnej wersji, ale jest kontakt alarmowy: Lucy Riordan i numer komórkowy. Zapisuję go w notesie na potem – Lucy ma szczęście, dokona oficjalnej identyfikacji. Następnie przechodzę do folderu wiadomości i zaczynam odtwarzać historię zaproszenia gościa na kolację.

Kochaś nazywa się Rory Fallon i miał przyjść wczoraj wieczorem o ósmej. Pierwszy raz pojawia się w telefonie Aislinn siedem tygodni temu, w drugim tygodniu grudnia. Fajnie było cię poznać – mam nadzieję, że miałaś wspaniały wieczór. Miałabyś czas na drinka w piątek?

Aislinn nie zamierzała ułatwiać mu życia. W piątek jestem zajęta, może udałoby się w czwartek, a gdy kilka godzin później odpowiedział: Oj, właśnie na czwartek coś zaplanowałem!, kazała mu się nieźle nagimnastykować, wynajdując kolejne dni, godziny i miejsca, aż wreszcie uznała, że dość się napocił, i umówili się na drinka w mieście. Następnego dnia zadzwonił do niej, ale odebrała dopiero za trzecim razem. Błagał ją, żeby łaskawie dała się zaprosić na kolację do drogiej restauracji – tu też go zwodziła, odwołała spotkanie umówionego dnia rano – (Bardzo przepraszam, coś mi wypadło akurat dzisiaj wieczorem!) – i zmusiła go do przełożenia terminu. Gdzieś w tym domu znajdziemy pewnie Sekretny poradnik, jak zdobyć odpowiedniego mężczyznę.

Nie znoszę kobiet, które prowadzą gierki, ani facetów, którzy pozwalają się rozgrywać. Taka ściema jest dobra dla nastolatków, nie dla dorosłych. A kiedy coś się schrzani, chrzani się na całego. Przez kilka pierwszych gierek masz ubaw, gdy facet zziajany ugania się za tobą jak szczeniak za swoim gryzakiem. Posuniesz się o jedną grę za daleko, i masz dom pełen detektywów z zabójstw.

Między gierkami Aislinn mieści się reszta jej pasjonującego życia: przypomnienie o wizycie u dentysty; kilka SMS-ów wymienionych z Lucy Riordan na temat Gry o tron; wiadomość nagrana na poczcie głosowej przed tygodniem – chyba od kogoś z pracy, kto w panice informował ją, że włamano się na jego konto mailowe, i pytał, czy Aislinn wie, jak zresetować hasło. Nic dziwnego, że wyjściu do restauracji musiała nadać wymiar wielkiego wydarzenia.

Zaproszenie na kolację do domu musiało paść w trakcie rozmowy osobistej albo telefonicznej – w spisie połączeń Rory pojawia się wiele razy, Aislinn czasem odbierała, czasem nie, lecz nigdy nie dzwoniła do niego sama – ale potwierdził je SMS-em w środę wieczorem: Cześć, Aislinn, chcę się tylko upewnić, czy jesteśmy umówieni na 8 w sobotę. Jakie wino mam przynieść?

Z odpowiedzią zwlekała aż do następnego dnia. Tak, 8 w sobotę! Niczego nie przynoś, ty sam wystarczysz :-).

– Gdyby przyszedł bez tuzina czerwonych róż, miałby przesrane – mówię.

– Może o tym nie wiedział – odpowiada Steve. – Nigdzie nie widać kwiatów.

Oboje widzieliśmy zabójstwa popełnione z głupszych powodów.

– To by wyjaśniało, dlaczego wszystko rozegrało się tak szybko. Rory wchodzi, ona widzi, że nic nie przyniósł…

Steve kręci głową.

– I co? Sądząc po tym wszystkim, chyba nie należy do tych, które wyrzucają faceta z domu i każą mu wrócić z bukietem. Użyłaby biernej agresji, potraktowała go ozięble, żeby świrował, próbując się domyślić, co zrobił nie tak.

Steve tak miło przyjmuje sprzeciw, że wydaje mi się, że powinnam mu dorównać – na tym właśnie polega problem.

– Może i racja. Nic dziwnego, że ściągnęła na siebie śmierć. – Czasem martwię się, że jeżeli za długo popracuję ze Steve’em, będę do rany przyłóż.

Ze swoją kumpelką, Lucy, Aislinn nie udawała nieprzystępnej. Wczoraj wieczorem o 18.49:

OMG, tak się kretyńsko cieszę!!! Szykuję się i śpiewam do korkociągu jak nastolatka do szczotki do włosów. Żałosne, co nie?

Odpowiedź od Lucy nadeszła natychmiast.

To zależy, co śpiewasz

Beyoncé

Mogło być gorzej… tylko mi nie mów że „Put a Ring on It”

Nieee!!! „Run the World!”

No to masz szczęście. Tylko nie nakarm go selerem i chrupkim pieczywem. Lepiej, żeby nie zemdlał z głodu, jak będziesz z nim chciała pogrzeszyć

Ha, ha, bardzo śmieszne. Robię wołowinę w cieście

No proszę!! Gordon Ramsay

Co ty! Tylko Marks & Spencer

A mam cię. Baw się dobrze. I bądź ostrożna, okay?

Nic się nie martw!! Jutro ci wszystko opowiem xxx

Ta wiadomość została wysłana o 19.13. Zanim rozległ się dzwonek u drzwi, Aislinn miała jeszcze czas nałożyć ostatnią warstwę makijażu, spryskać włosy ostatnią warstwą lakieru, włożyć kolację z Marksa & Spencera do piekarnika, zmienić Beyoncé na nastrojową muzykę i zapalić świecę zapachową.

– „Bądź ostrożna” – powtarza Steve.

Kiedy pogadamy z Lucy, wyjaśni, dlaczego się martwiła: opowie, jak Rory w pubie zaczął się agresywnie zachowywać, kiedy zdawało mu się, że Aislinn patrzy na innego faceta, albo jak zabronił jej zdjąć płaszcz w restauracji, bo sukienka miała za głęboki dekolt, albo że kiedyś chodził z koleżanką jej koleżanki i podobno ją tłukł, ale Aislinn twierdziła, że te historie to gruba przesada, że jest cudownym facetem i potrzebuje tylko kogoś, kto go będzie właściwie traktował.

– Zawsze to samo – mówię. – Kiedy następnym razem mama mnie zapyta, dlaczego ciągle jestem sama, opowiem jej o tej sprawie. Albo ostatniej. Albo przedostatniej.

Zwykła sprzeczka kochanków, sprawa prosta jak drut, tak jak przypuszczał patrol. Dostaliśmy jak na tacy Rory’ego, który w dodatku sam wepchnął sobie jabłko do ust. Jeszcze w biurze domyślałam się, że tak będzie, ale gdzieś we mnie tkwi tępak, który czuje się, jakby dostał w twarz.

Domowe burdy są na ogół proste jak drut; problem nie w tym, czy uda ci się aresztować sprawcę – albo sprawczynię – ale w tym, czy uda ci się zebrać dowody winy, które utrzymają się w sądzie. Wiele osób uwielbia takie sprawy – podnoszą wskaźnik wykrywalności, co podoba się szefostwu – ale nie ja. Domowe burdy dają zero szacunku w wydziale – choć właśnie tam by się przydał – bo wszyscy wiedzą, że łatwo je wyjaśnić. A to z kolei drugi powód, dla którego mnie wkurzają: sprawy tego rodzaju mają swój własny poziom głupoty, poniżej dna idiotyzmu. Kiedy wyprawiasz na tamten świat żonę, męża czy partnera na jeden numerek, to czego się spodziewasz? Że rozdziawimy gęby i drapiąc się po głowach, będziemy się zastanawiać nad niepojętą zagadką: „Hm, bo ja wiem, to pewnie robota mafii”? Zdziwisz się: od razu przyjdziemy po ciebie, zbierzemy górę dowodów sięgającą wyżej niż czubek twojej głowy i wylądujesz w pudle z dożywociem. Jeżeli chcesz kogoś zabić, odrobinę szanuj mój czas i wybierz sobie wszystko jedno kogo, ale nie osobę, przy której wszystkie znaki na niebie i ziemi będą wskazywały na ciebie.

W telefonie jest jednak coś, co nie pasuje do bezdennej głupoty spraw tego typu. Po wymianie rozszczebiotanych wiadomości z Lucy na niemal godzinę zapadła cisza. Dopiero o 20.09 przyszedł SMS od Rory’ego: Cześć Aislinn. Chcę się tylko upewnić czy trafiłem pod dobry adres. Stoję przed Viking Gardens 26 ale nikt mi nie otwiera. Jestem we właściwym miejscu?

Wiadomość była oznaczona jako nieprzeczytana.

Steve pokazuje palcem godzinę wysłania.

– Czyli jednak się spóźnił. Nie miała powodu wyłączać kuchenki.

– Mhm.

O 20.15 Rory zadzwonił do Aislinn. Nie odebrała.

Zadzwonił jeszcze raz o 20.25. O 20.32 napisał: Hej Aislinn. Nie wiem, pomyliły mi się tygodnie? Myślałem że miałem dzisiaj przyjść na kolację ale wygląda na to że cię nie ma. Dasz mi znać o co chodzi jak będziesz miała czas? Ta wiadomość też nie została przeczytana.

– Tak, jasne – mówię. – Dobrze wie, że nie pomyliły mu się tygodnie. Gdyby chciał się upewnić, mógł to sobie sprawdzić w wiadomościach w telefonie.

– Coś nie wyszło, a on stara się to przedstawić tak, jakby to była tylko jego wina – zauważa Steve. – Nie chce wkurzyć Aislinn.

– Albo wie, że będziemy to czytać, i chce dać nam jasno i wyraźnie do zrozumienia, że jest miłym, łagodnym jak baranek gościem, który nigdy w życiu nie uderzyłby pięścią w twarz swojej dziewczyny, nawet gdyby był w domu, a przecież wszystko wskazuje na to, że go tu nie było. Jak Boga kocham, panie komisarzu, wystarczy zajrzeć do telefonu… Czytał pan te wszystkie wiadomości?

Wielu sprawców domowych burd próbuje się wycwanić w ten sposób: patrzą na to, co zrobili, i zaczynają dorabiać historię. Czasami to nawet działa – nie na nas, ale na przysięgłych. Rory Fallon wykombinował to sobie całkiem nieźle: wysłał wiadomości, żeby pokazać, że naprawdę próbował się skontaktować z Aislinn, ale po SMS-ie z 20.32 zamilkł, żeby nie posądzono go o jej nękanie. To też nie był przejaw bezdennej głupoty.

– Tak czy owak, to nam zawęża czas śmierci – mówi Steve. – Napisała do Lucy o wpół do ósmej. Dziesięć po ósmej już nie żyła.

– Tak czy owak? – Unoszę wzrok znad telefonu. – Co, myślisz, że to mogą być prawdziwe wiadomości?

Steve wykonuje brodą niezdecydowany gest.

– Pewnie nie.

– Daj spokój. Ktoś tu wszedł, żeby ją zabić, akurat wtedy, gdy Rory miał wpaść na wołowinę w cieście? Mówisz serio?

– Powiedziałem, że pewnie nie. Tylko… mamy tu parę dziwnych rzeczy. Staram się nie wykluczać żadnych możliwości.

Jezu. Poczciwy Steve próbuje z całych sił przekonać nas oboje, że trafiło się nam coś wyjątkowego, żeby radość zagościła w naszych sercach i wygładziła zmarszczki na moim czole, żebym przestała mówić o firmie ochroniarskiej swojego kumpla i żebyśmy żyli długo i szczęśliwie. Nie mogę się doczekać, aż ta sprawa się skończy.

– Chodźmy zgarnąć Rory’ego Fallona, to się dowiemy – proponuję. Jeżeli będziemy mieli szczęście i potwierdzi się wersja o tym, że Rory jest żałosny mięczakiem, może przyzna się do wszystkiego tak szybko, że zanim położę się spać, zdążę jeszcze pobiegać i wrzucić coś na ząb.

Steve spogląda na mnie z uwagą.

– Chcesz iść prosto po niego?

– Aha. Czemu nie?

– Myślałem, że najpierw pogadamy z najlepszą przyjaciółką ofiary, z tą Lucy. Jeżeli coś wie, dobrze byłoby poznać szczegóły, zanim zabierzemy się za Rory’ego. Żeby go zaatakować całą siłą ognia, którą da się zebrać.

Byłoby to świetne rozwiązanie, gdybyśmy mieli do czynienia z prawdziwą sprawą zabójstwa, w której przebiegli psychopaci czają się w mroku, prowokując nas, żebyśmy dali z siebie wszystko, a nie z dziełem jakiegoś cymbała, który, rozdrażniony z jakiegoś błahego powodu, wściekł się na swoją dziewczynę i dał nam pełne prawo, żebyśmy szli na skróty. Ale Steve patrzy na mnie pełnym nadziei wzrokiem szczeniaczka i myślę sobie: co mi tam, niedługo i on pozna, co to jest wypalenie, nie ma sensu wciągać go w to, co sama czuję.

– No dobra – mówię. Zamykam telefon Aislinn i wrzucam z powrotem do torebki na dowody. – Chodźmy pogadać z Lucy Riordan.

Steve zatrzaskuje drzwiczki piekarnika. Podmuch powietrza uderza w nozdrza zapachem przypalonego mięsa, które zaczyna się rozkładać.

* * *

Sophie kuca przy kominku, zbierając próbki krwi.

– Na razie damy ci spokój – informuję ją. – Gdybyś znalazła coś, o czym powinniśmy wiedzieć, przekręć do nas.

– Zrobi się. Na razie żadnych niespodzianek. Ofiara bardzo starannie wysprzątała dom przed tą kolacyjką, prawie wszystkie blaty i półki są wytarte do czysta. I bardzo dobrze: jeżeli sprawca zostawił odciski palców, będziemy mogli udowodnić, że są tu od niedawna. Ale na razie gówno znaleźliśmy. Chyba masz rację, że nie zdejmował rękawiczek. Trzymajcie za nas kciuki.

– Aha. Chcę ci tylko powiedzieć, że lada moment pojawi się tutaj Don Breslin – informuję ją.

– Och, wspaniale. Cała drżę z emocji. – Sophie wkłada pałeczkę z zebraną krwią do probówki. – Do czego wam tu potrzebny?

– Szef uważa, że powinniśmy skorzystać z pomocy kogoś, kto lepiej sobie radzi ze świadkami. – Słysząc to, Sophie unosi głowę, żeby na mnie spojrzeć. Wzruszam ramionami. – Czy coś w tym guście, sama zresztą nie wiem. W każdym razie Breslin dołącza do nas przy tej sprawie.

– Coś takiego! – Sophie zamyka probówkę i zaczyna wypełniać metryczkę.

– Jest tylko naszym wsparciem – uściślam. – Ze wszystkim, co znajdziesz, zwracasz się bezpośrednio do mnie albo do Morana. Jeżeli nie będziesz się mogła z nami skontaktować, próbuj, dopóki ci się nie uda. Dobra?

Zamknięcie sprawy zabójstwa Rumunki zajęło mnie i Steve’owi tyle czasu między innymi z tego powodu, o którym zresztą nie zamierzamy mówić O’Kelly’emu, że gdy świadek w końcu zebrał się na odwagę i zadzwonił do nas, nie dowiedzieliśmy się o jego telefonie. Drugi raz próbował się z nami skontaktować dwa tygodnie później… punkt dla niego, bo wiele osób dałoby sobie spokój… i udało mu się mnie złapać. Powiedział mi, że za pierwszym razem połączono go z jakimś człowiekiem mówiącym z irlandzkim akcentem, co ograniczało listę podejrzanych do całego wydziału oprócz mnie. I ten człowiek obiecał mu, że przekaże wiadomość. Nie sądzę, żeby to był Breslin, choć nie byłabym gotowa założyć się o swoją sprawę, że to na pewno nie był on.

– Nie ma sprawy. – Sophie spogląda na swoich techników. – Conway, Moran i nikt inny. Wszyscy zrozumieli?

Technicy kiwają głowami. Nic ich nie obchodzą detektywi i problemy naszych wzajemnych relacji – większość uważa nas za primadonny, które dla odmiany powinny się wziąć do porządnej roboty – ale są do bólu lojalni wobec Sophie. Breslin nic z nich nie wyciągnie.

– To samo dotyczy jej telefonu i laptopa – dodaję. – Kiedy wejdą na jej mail, konto na Facebooku, wszystko jedno, każda informacja ma trafić prosto do nas.

– Jasne. Mamy komputerowca, który naprawdę słucha, kiedy się do niego mówi. Postaram się, żeby on się tym zajął. – Sophie wrzuca probówkę do torebki na dowody. – Będziecie informowani na bieżąco.

Przed wyjściem ostatni raz patrzę na Aislinn. Sophie odgarnęła jej włosy, żeby pobrać wymaz, licząc na to, że znajdzie ślad DNA po uderzeniu. Śmierć odciska już piętno na jej twarzy, rozchyla wargi, ukazując zęby, żłobi jamy pod oczami. Mimo to na jej widok wraca tamto wspomnienie i pulsuje w pamięci. Proszę, chcę tylko… bardzo proszę – a ja, ledwie skrywając satysfakcję: Przykro mi, nie mogę pani w tym pomóc.

– Wkurzyła mnie – mówię. – Kiedy ją dawno temu spotkałam.

– Coś zrobiła? – pyta Steve. – Coś powiedziała?

– Coś… nie pamiętam.

– Albo nic. Niewiele trzeba, żeby cię wkurzyć, kiedy jesteś w nastroju.

– Odwal się.

– On mi się podoba – wyznaje mi Sophie. – Możesz go sobie zatrzymać.

* * *

Połowę uwagi zaprząta mi miejsce, w którym kiedyś widziałam ofiarę. Mam opuszczoną gardę.

Daję nura pod taśmą i nagle dyktafon omal nie wybija mi oka, a tuż przede mną wybucha jazgot, jakby rzucił się na mnie pies obronny. Odruchowo odskakuję, unoszę zaciśnięte w pięści dłonie i słyszę klekot sztucznych trzasków migawki aparatu w telefonie.

– Detektyw Conway, czy ma pani podejrzanego? Czy to zbrodnia popełniona przez seryjnego zabójcę, czy ofiara została zgwałcona…

Dziennikarze przeważnie nie są tacy źli. Wszyscy mamy szczególne relacje z niektórymi z nich – dajesz swojemu człowiekowi cynk, on ujawnia to, co chcesz ujawnić, i przekazuje ci to, co powinieneś wiedzieć – ale nawet z resztą układa się całkiem nieźle. Każdy z nas wie, gdzie leży granica, nikt jej nie przekracza, wszyscy są zadowoleni. Wyjątek stanowi Louis Crowley. Ten wypierdek pracuje w szmatławym tabloidzie „Courier”, specjalizującym się w publikowaniu zbyt szczegółowych tekstów o sprawach gwałtów dla czytelników, którzy, by przeżyć szok i niedowierzanie, potrzebują silniejszych podniet, niż może im zaoferować normalna prasa. Crowley wygląda jak skrzyżowanie poety ze zboczeńcem – obwisłe koszule i oprószony łupieżem płaszcz przeciwdeszczowy, kitka ciemnych tłustych włosów pod rozległą łysiną – a jego twarz permanentnie wyraża Święte Oburzenie. Wolałabym umyć zęby piłą łańcuchową, niż dać cynk Crowleyowi.

– Czy zabójca nękał ofiarę? Czy mieszkające w okolicy kobiety powinny zachować ostrożność? Nasi czytelnicy mają prawo wiedzieć…

Wciska mi dyktafon w twarz, pstrykając zdjęcia telefonem trzymanym w drugiej ręce; czuję zalatujący paczulą paskudny zapach jego brylantyny – Crowley sięga mi mniej więcej do nosa. Udaje mi się powstrzymać, żeby nie walnąć tego kurdupla w pysk, kiedy go mijam; nie będę sobie zawracać głowy pierdołami. Słyszę za sobą radosny głos Steve’a:

– Nie potwierdzamy, nie zaprzeczamy, nie potwierdzamy, że zaprzeczamy i nie zaprzeczamy, że potwierdzamy.

Znów rozbiega się gromadka dzieciaków, które otwierają w zdumieniu usta. Firanki w oknach falują. Po przegrzanym domu chłód na dworze jest wyjątkowo przenikliwy. Crowley cofa dłoń z dyktafonem w ostatniej chwili, zanim zdążyłam go zmiażdżyć drzwiami samochodu. Wycofuję wóz, w ogóle nie patrząc za siebie.

– Co za dupek – mówi Steve, otrzepując rękawy, jak gdyby Crowley obsypał go łupieżem. – Szybko się zjawił. Żeby zdążyć do popołudniowego wydania.

– „Policja nie chce zaprzeczyć plotkom o stalkingu”. „Policja bezradna wobec domniemanego seryjnego mordercy”. „Policja: nie potwierdzamy i nie zaprzeczamy, czy ktoś terroryzuje kobiety w okolicy”. – Nie wiem nawet, dokąd jedziemy, nie mamy adresu Lucy Riordan, ale pędzę, jakbyśmy kogoś ścigali. – „Policja plącze się w zeznaniach, dlaczego dała w ryj dziennikarzowi”.

W ciągu kilku ostatnich miesięcy, kiedy prowadziłam jakąś sprawę, Crowley za często i za szybko pojawiał się na miejscu zdarzenia. Mieliśmy już ze sobą na pieńku – w zeszłym roku próbował wymusić jakąś wypowiedź na nastolatce, która widziała, jak jej ojciec, diler narkotyków, dostał dwie kule w tył głowy. Zapowiedziałam Crowleyowi, że jeśli się nie odpierdoli, aresztuję go za utrudnianie śledztwa, więc wycofał się ostentacyjnie, mamrocząc coś o brutalności policji, wolności prasy i Nelsonie Mandeli – co wcale nie oznacza, że jestem w mniejszości: połowa gliniarzy w taki czy inny sposób kazała Crowleyowi się odpierdolić. Nie ma żadnego powodu, żeby mścił się akurat na mnie, zwłaszcza po tak długim czasie. A nawet jeżeli jego ptasi móżdżek postanowił zafiksować się na mnie, to nie wyjaśnia, w jaki sposób dowiaduje się o moich sprawach w tym samym momencie co ja.

Dziennikarze najwyraźniej mają swoje sposoby, o których nam nie mówią. Crowley prawdopodobnie ma skaner, który w godzinach pracy nastawia na częstotliwości używane przez policję, a w czasie wolnym korzysta z niego, by szukać par uprawiających seks przez telefon. Mimo to mnie zastanawia.

Nigdy nie trafisz do wydziału zabójstw, jeśli nie masz nadzwyczajnego talentu i zdolności kreatywnych, by wynaleźć najskuteczniejszy sposób, jak zaleźć komuś za skórę i tak długo go drażnić, aż będzie gotów rozpruć się i otworzyć przed tobą, żeby tylko się ciebie pozbyć; jeśli nie jesteś gotów zrobić tego z przyjemnością, nawet kiedy świadek, nad którym pracujesz, to załamana dziewczyna wypłakująca oczy za ojcem. Nie jestem wyjątkiem – Steve też nie, chociaż bardzo chciałby myśleć, że nim jest. Wcale nie byłam w szoku, gdy zdałam sobie sprawę, że nie wszyscy ludzie w wydziale korzystają z tych umiejętności tylko podczas przesłuchań. Przyzwyczajasz się jak do ciężaru pistoletu na biodrze i chwiejesz się, kiedy nie masz go przy sobie. Niektórzy z wydziału nie potrafią odłożyć tej broni. Używają jej, by dostać to, czego akurat chcą, albo ominąć to, co akurat stanęło im na drodze. Albo złamać każdego, kogo chcą złamać.

Steve trzyma gębę na kłódkę, i słusznie. Nie zwróciłam uwagi, że wjechaliśmy daleko w głąb Phoenix Park, prawdopodobnie dlatego, że to jedyne miejsce w okolicy, gdzie da się jechać bez ryzyka, że utkniesz w korku albo drogę zajedzie ci jakiś idiota. Proste ulice biegną między rozległymi łąkami i rzędami ogromnych starych drzew, więc zasuwam jak błyskawica. Biedny kadett za chwilę dostanie spazmów.

Zwalniam. Spokojnie zjeżdżam na bok, odpowiednio wcześnie sygnalizując manewr i zerkając jednym okiem w lusterko wsteczne.

– Potrzebny nam adres Lucy Riordan – mówię. – Mam numer jej komórki.

Wyjmujemy telefony. Steve dzwoni do swojego człowieka w jednej z sieci komórkowych i włącza głośnik; słuchamy miarowego sygnału. Spod rozłożystych nagich gałęzi obserwują nas jelenie. Zdaję sobie sprawę, że ciągle mam na butach ochraniacze – na szczęście nie ślizgały się na pedałach i nie rozbiłam wozu. Zdejmuję je i rzucam na tylne siedzenie. Słońce wciąż świeci niemrawo i nie daje ciepła; wciąż mam wrażenie, jakby był świt.

Ostatni intruz

Подняться наверх