Читать книгу Serce - Teresa Prażmowska - Страница 5
ROZDZIAŁ II
ОглавлениеKimże był ów pan Kazimierz, któremu tak zawzięcie odmawiała Hela tytułu wuja, zarówno jak i wszelkiego prawa do opiekowania się nią i jej bratem?
Miał przecie zupełne do tego prawa: krewnym był jej ojca, przyjacielem jego od szkolnej ławy, towarzyszem lat młodzieńczych, kolegą w pracy zawodowej. Dzieciństwo i pierwszą młodość razem spędziwszy, rozłączyli się dopiero po ukończeniu wyższego zakładu naukowego. Pan Łoziński powołany został na dyrektora jednej z największych fabryk – pan Kazimierz Różyc osiadł na roli w odziedziczonym po ojcu Laskowie. Pomimo oddalenia i gorliwego zajęcia się pracą, nie przestali się jednak widywać i ścisłe z sobą przyjaźnić, a gdy się pan Kazimierz ożenił, dom młodej pary stał się dla przyjaciela jakby domem najbliższych członków rodziny.
Znajdował w nim zawsze wypoczynek po pracy, pociechę w przykrości, dobrą radej w potrzebie, braterski uścisk dłoni i serdeczne słowo powitania. Dzieci państwa Kazimierzostwa przepadały za tym wujaszkiem, zawsze gotowym dzielić ich zabawy, zawsze przywożącym z sobą jakieś tajemnicze pakunki, z których, jak z rogu obfitości, sypały się zabawki, cukierki, najrozmaitsze podarki tak trafnie zawsze wybrane, jakby wujek Adaś umiał czytać w najskrytszych myślach i wiedział, czym komu najlepiej dogodzi.
Najstarsza z trojga żyjących podówczas dzieci, Helenka, żartobliwie „czarnym charakterem” w rodzinie zwana z powodu śniadości płci i czarności włosów, a także i czarnych godzin niepokoju, którego ruchliwość jej i swawola nabawiały rodziców, szczególniejszą była wujka ulubienicą.
Zapowiadała mu nawet, że będzie musiał ożenić się z nią i kazała mu czekać na siebie, aż wyrośnie na dużą pannę, co zresztą, jej zdaniem, miało nastąpić za dwa lub trzy lata.
– Zestarzeję się, nim ty dorośniesz – odpowiadał jej na to pan Łoziński – zgarbiony będę, siwy, o kiju chodzący.
– Nic nie szkodzi – upierała się mała – ja takiego właśnie chcę.
Nie czekał wszakże tak długo. Przyjechała do państwa Kazimierzostwa w odwiedziny kuzyneczka pani domu, młodziutka i ładna panna Stefania i czyli dlatego że wcale „czarnym charakterem” nie była, bo jasne jak len miała włosy, czy też dla innych jakich przyczyn, dość że w bardzo niedługim czasie przekonała się Helenka, że jeżeli wytrwa w zamiarze wzięcia sobie siwego i zgarbionego męża, to gdzie indziej poszukać go musi. Wujek Adaś ożenił się z tą młodą ciocią, która dzieciom po imieniu nazywać się kazała i lepiej jeszcze od niego umiała bawić się z Helenką. Odwdzięczając się jej za to, Helenka stała się najgorliwszą piastunką małej swojej imienniczki, gdy w parę lat po ślubie przybyli państwo Łozińscy do domu jej rodziców na parę miesięcy wypoczynku letniego. Zdawało się doprawdy, że ta ośmioletnia, jak wiórek sucha, jak iskra żywa dziewczynka posiada szczególniejsze jakieś prawa do opiekowania się maleństwem, które, rok mając niespełna, nauczyło się po kilku dniach doskonale poznawać Helenkę i wyciągało do niej rączki, ile razy ukazała się w pokoju. Pochlebiało to niezmiernie Helence i zwiększało jej przywiązanie do córeczki wujka Adasia.
Gdy po przyjściu na świat Romka jego z kolei przywiozła pani Stefania do Laskowa, Helenka z mniejszym już zapałem go przyjęła; Hela pozostała zawsze jej ulubienicą, na równi z własnym rodzeństwem jej drogą, a najwięcej pieszczoną spomiędzy całej gromadki dzieci, których śmiechy i swawole rozlegały się po starym dworze Laskowa.
Miłości tej dała nawet dowód poświęceniem się, którego skutki smutnie wpłynęły na całe jej życie.
Hela miała już rok szósty, gdy pan Kazimierz lubiący mieć zawsze koło siebie „chociaż parę” dzieciaków, jadąc w pole, zabrał ze sobą obie Helenki. Wózek był niewielki, koń ognisty, rosły i lada czym się niepokojący, droga, jak zwykle wiejskie drożyny nieszczególna. Pan Kazimierz powoził wszakże wybornie i przejażdżka byłaby się skończyła szczęśliwie, gdyby na samym zakręcie nie wyskoczyło coś niespodzianie ze zboża. Zajączek jakiś mizerny, położywszy uszy po sobie, zmykał miedzą, nieprzytomny z trwogi. Kasztanowi dość tego było; przeląkł się, rzucił w bok, począł wierzgać i stawać dęba, a raz i drugi dobrze biczem skarcony, unosić począł na oślep.
Po nierównej, wybojami zbrużdżonej drodze skakał wózek jak piłka, nie groziło to wszelako żadnym niebezpieczeństwem, dopóki toczył się drogą. Pan Kazimierz upomniał tylko Helenkę, aby jedną ręką ujęła poręcz wózka, drugą dobrze trzymała Helę i chociaż usiłował poskromić kasztana, niewiele sobie robił z jego swawoli. Dopiero, gdy zamiast zawrócić na prawo razem z drożyną, koń rzucił się wprost przed siebie na wąski szmat zaoranej roli, poza którą znajdował się głęboki parów, pan Kazimierz z obawy groźnych następstw wytężył wszystkie siły, aby osadzić na miejscu kasztana. Nie wątpił, że uczynić to potrafi i na myśl mu nawet nie przyszło kazać wyskakiwać dziewczynkom. Hela, nie rozumiejąc niebezpieczeństwa, nie bała się wcale, ale Helenka, dobrze obznajomiona z miejscowością, straciła głowę ze strachu. Wydało się jej, że już już wózek znajduje się na krawędzi parowu, że za chwilę ojciec, ona z Helą, koń, wózek runą wszyscy razem na dno, skąd nie podniosą się chyba żywi...
Nic zastanawiając się więc nad tym, że narazić może Helę i siebie na daleko większe niebezpieczeństwo, chwyciła dziecinę na ręce i wyskoczyła z wózka. Straciwszy jednak równowagę, przechyliła się tak nieszczęśliwie, że upuściła Helę, a sama, uczepiwszy się spódniczką o poręcz wózka, upadła na twarde grudy roli, krzyknęła przeraźliwie, ale wraz z wózkiem po nich wleczona, niebawem straciła przytomność.
Koń, ponownie tym krzykiem spłoszony, skręcił na bok gwałtownie. Wózek przewrócił się i całym ciężarem swoim przygniótł Helenkę. Rozhukany kasztan wciąż pędził dalej. Ale pan Kazimierz, chociaż dość silnie potłuczony, szybko jednak zerwał się z ziemi, poskoczył, zabiegł koniowi drogę i wyprzęgłszy go w mgnieniu oka, pośpieszył na ratunek Helence.
Przygnieciona wózkiem, leżała nieprzytomna – z rozciętych ust krew płynęła obficie. Przerażony tym widokiem ojciec sam nie wiedział, co począć, bo i Helenkę trzeba było ratować i obejrzeć się za Helą, niewinną przyczyną nieszczęścia.
Tej przynajmniej nie potrzebował szukać długo. W całym pędzie wózka wypadłszy z ramion Helenki, potłukła się wprawdzie trochę, starła sobie skórę na rączce i ziemią umorusała buzię, ale podniosła się bez szwanku i drepcąc na drobnych nóżkach zmierzała ku wózkowi, z płaczem wołając:
– Hejento! Hejento!
Po raz pierwszy nie odpowiedziała na to wezwanie Helenka. Pan Kazimierz wziął biedaczkę na ręce i ostrożnie niósł ją ku domowi, pocieszając się myślą, że to może tylko zemdlenie spowodowane strachem i bólem, że w najgorszym razie złamana może ręka lub noga...
Ani on, ani nikt w domu nie przypuszczał całego ogromu nieszczęścia. Lekarz, natychmiast z sąsiedniego miasteczka sprowadzony, oznajmił rodzicom, że Helenka ma nogę w dwóch miejscach strzaskaną, jedno żebro zgniecione, kość pacierzową nadwyrężoną. Czekała ją długa, bolesna choroba i ciężkie, nieuleczalne na całe życie kalectwo...
– Gdzie Hela? Hela... zdrowa? – były to pierwsze słowa, które z trudnością wyszeptała Helenka, gdy odzyskawszy przytomność, czuła się bezwładną z bólu i przypomniała sobie wszystko, co zaszło.
– Zdrowa! zdrowa! – ze łzami odszeptała jej matka, a pani Stefania przyklękła przy łóżku biedaczki i z niemym dziękczynieniem przycisnęła usta do biednej, obrzmiałej i sińcami pokrytej rączyny. Od tej pory dziesięć lat już upłynęło. Katastrofa, której uległa Helenka, nie zerwała wprawdzie węzłów przyjaźni łączących obie rodziny, lecz wpłynęła na zmianę stosunków.
Choroba Helenki trwała dłużej jeszcze, niż przypuszczał lekarz. Okazała się potrzeba operacji w kolanie, potem wycieńczoną cierpieniem dziewczynkę kazano wywieźć na zimę pod cieplejsze niebo, wreszcie poddano ją długiej i przykrej kuracji w zakładzie ortopedycznym w nadziei sprostowania skurczonej w kolanie nogi i wzmocnienia wyginającej się w kabłąk kolumny pacierzowej. Niestety, na nic się to wszystko nie przydało: Helenka została kaleką i pozostać nią miała na zawsze, chociaż matka, ciągle ją i siebie łudząc nadzieją polepszenia, jeździła z nią nieustannie do wszystkich wód uzdrawiających, do wszystkich stacji klimatycznych, do wszystkich miejsc cudami słynących.
Pan Kazimierz pozostawał w domu sam z dwojgiem dorastających już dzieci starszych i trojgiem znacznie młodszych. Czuwały nad nimi nauczycielki i bony, a dopóki żył pan Łoziński, przyjeżdżali oboje na lato i pani Stefania obejmowała ster opieki nad liczną i hałaśliwą gromadką.
Gdy po śmierci męża zachorowała i zaprzestać musiała wycieczek na wieś, pan Kazimierz, aby bliżej być żony i córki, które części lata spędzały w Zakopanem, przenosił się na lato do wioski swej w Galicji, a w zimie tylko przebywał w Laskowie.
Dzieci jego co roku widywały matkę i najstarszą siostrę. Tkliwa dla nich i serdeczna pani Kazimierzowa starała się wynagrodzić im pieszczotami ciągłą w domu nieobecność, a troskliwy dozór, jakim były otoczone sprawiał, że nie czuły się opuszczonymi i na myśl im nawet nie przyszło mieć żal do matki o to, że, Helence wyłącznie poświęcona, zdawała się mniej dbać o resztę dzieci. Nieobecność matki uważali za nieszczęście dla siebie, nie za krzywdę sobie wyrządzoną, a przy tym, zdrowi, silni, pełni życia, przywykli do ruchu i do swobody wiejskiej, przejęci byli najgłębszym współczuciem dla siostry kaleki, skazanej na ciągłą prawie nieruchomość, pozbawionej wszystkich rozrywek, wiekowi jej właściwych.
Po dziesięcioletniej bezowocnej wędrówce zdecydowała się wreszcie pani Kazimierzowa powrócić na stałe do Laskowa. Namówiła ją do tego Helenka, która od dawna już zrozumiawszy, że choroba jej jest nieuleczalną, pogodziła się ze smutnym losem swoim. Długo rozmyślając nad położeniem, w jakim postawiła ją Opatrzność, doszła do przekonania, że kaleką nawet będąc, użyteczną być można i trzeba, a raz sobie to powiedziawszy, zapragnęła powrotu do życia rodzinnego, do wsi rodzinnej, gdzie każda twarz ludzka i każdy kątek od dziecka jej znane, ciągnęły ją ku sobie czarem wspomnień i milszą jeszcze nadzieją, że wśród nich żyjąc, potrafi przydać się im na coś.
Wczesną więc wiosną wróciły obie z matką do Laskowa. Wyjeżdżała stąd Helenka dzieckiem, a wracała dorosłą, dwudziestotrzyletnią panną o kuli chodzącą, ułomną, we wzroście swoim przez ów nieszczęsny wypadek powstrzymaną.
Pomimo to spokojna była i jeżeli nie zawsze wesoła, to przynajmniej równego, zawsze pogodnego usposobienia.
Chudej, śniadej twarzy nie krasił wprawdzie rumieniec zdrowia, ale wyrazistą szramą przecięte usta uśmiechały się z przedziwną słodyczą, z prześlicznych czarnych oczu wyzierała myśl rozumna, czasem nawet, gdy ożywiła się Helenka, tryskało z nich szczere wesele młodości i strzelały iskry dowcipu.
Długie lata ciągłego sam na sam z Helenką, potrzeba nieustannego nad nią czuwania, a przede wszystkim miłość macierzyńska spotęgowana trwogą o jej życie i współczuciem nad jej dolą, sprawiły, że jak za granicą, tak i po powrocie do Laskowa Helenka pozostała jedynym celem życia, trosk i zabiegów matki. Gospodarstwem i zarządem licznego domu zajmowała się dwudziestoletnia Jadwiga i z zadania swego wywiązywała się doskonale.
O rok starszy od niej Adam po skończeniu szkół do uniwersytetu poszedłszy, wakacje tylko spędzał w domu; trójka młodszych dzieci zostawała pod kierunkiem wykształconej i godnej zaufania nauczycielki. Pani Kazimierzowa mogła więc bez skrupułów oddać się cała ukochanemu dziecku, której kalectwo było dla niej nigdy nieprzebolałym nieszczęściem. Sama ją ubierała, sama sadzała na fotelu, w którym całe dni czasem przepędzała Helenka, żartobliwie nazywając go „domkiem swoim”. Fotel ten, ręką kochającej matki przystrojony w haftowane poduszki, miał przytwierdzone do obu poręczy spuszczane klapy zastępujące miejsce stoliczków. Stały zawsze na nich bukiety świeżych kwiatów lub kwitnące doniczki, wytworne pudełeczko do robót, które z przedziwną zręcznością wykonywała Helenka, oraz leżała nowa książka. I wcale ładnie wyglądała Helenka w tym przenośnym domku swoim. Z cierpliwym uśmiechem, do mizernej twarzyczki przyrosłym, spędzała w nim niejedną ciężką do przetrwania godzinę niewysłowionych cierpień fizycznych i moralnych, modlitwą i siłą woli broniąc się od wyrzekania na swój los, zaciskając usta, aby jękiem bólu nie rozkrwawiać serca matki.
Połowę blisko życia spędziła z dala od rodziny, w warunkach takich, że mogła była stać się skończoną egoistką. Gdy jednak powróciła do domu, od razu uczuli wszyscy, że z tą słodką, jak wiosna pogodną dziewczynką wszedł do domu dobry anioł ciszy i spokoju, rzadko dotychczas tu goszczący. Żaden też z rodzeństwa, nawet najmłodszy, dwunastoletni Maryś, pieszczoch i beniaminek domu, nie zazdrościł Helence wyłącznych starań matki, owszem, wydawały im się one rzeczą całkiem naturalną i bez cienia zazdrości w sercu czyniło każde, co mogło, aby sprawić siostrze jakąś przyjemność, oddać usługę, uśmiech na jej usta wywołać.
Najtkliwszymi byli dla niej Adam i Kazia, rówieśnica Romka.
Adam, pełnoletni już młodzieniec, patrząc na siostrę, czuł budzące mu się w sercu pragnienie, każdemu szlachetnemu mężczyźnie wrodzone otoczenia opieką słabej i nieszczęśliwej istoty. Kazia, swawolna i żywa, jak była nią niegdyś Helenka, cichła i wspomniała obok siostry, łagodniejsze miała przy niej ruchy, skłonniejsze do zamknięcia się milczeniem usta. Czynna, całe gospodarstwo mająca na głowie Jadwiga biegła spędzać przy „domku” każdą wolną od zajęć chwilę, a Maryś i o rok od niego starsza Oleńka, którzy czubili się nieustannie, choć obejść się bez siebie nie mogli, daleko zgodniej żyli z sobą, odkąd weszło im w zwyczaj godzinę przynajmniej dziennie spędzać na stołeczku u nóg Helenki.
Siedzieli z głową o jej kolana opartą, a ona cichym, równym głosikiem opowiadała im o widzianych na szerokim świecie osobliwościach.
O sobie tylko i o cierpieniach swoich nigdy nie opowiadała Helenka i dlatego to może, ze czcią i rozrzewnieniem pochylał pan Kazimierz wyniosłą postać dla ucałowania ciemnej główki kaleki.
Przez cały czas pobytu za granicą nie widziała Helenka Heli, która od śmierci swego ojca ani razu nie była w Laskowie. Pisywały tylko dziewczynki do siebie, o ile Helence pozwalało na to zdrowie, a Heli czas, coraz więcej nauką zajęty.
Każdy list Helenki, tchnącej zadowoleniem z losu i niezmąconą pogodą duszy, pełen wyrazów najtliwszego przywiązania, dziwił i rozrzewniał Helę, za mało jednak pamiętała tę najdawniejszą swoją przyjaciółkę, aby uczucie dla niej zajmowało dużo miejsca w jej sercu.
Wiedziała tylko, że obawa o nią stała się powodem kalectwa Helenki i czuła dla niej żywą sympatię, połączoną z ciekawością. Teraz właśnie zobaczyć ją miała w Laskowie.
Pani Łozińskiej nakazali lekarze kurację u wód zagranicznych, potem dłuższy pobyt w zakładzie dla chorych na nerwy, a chociaż długo wzbraniała się wyjechać z domu, przemógł wreszcie głos rozsądku. Lekarze czynili jej nadzieję, że po systematycznie odbytej kuracji powrócić może do zdrowia; pan Kazimierz, panna Aniela zaklinali ją w imieniu dzieci, aby przezwyciężyła chorobliwy wstręt do zmiany miejsca i zdecydowała się wyjechać. Uległa więc namowom przyjaciół i przyrzekła wyruszyć w podróż z początkiem wakacji. Hela i Romek spędzić je mieli w Laskowie, co, jakeśmy widzieli, nie bardzo podobało się Heli. Nie lubiła ona pana Kazimierza. Odwiedzając wdowę przyjaciela jak mógł najczęściej, ojcowskim okiem bacznie spoglądał na dzieci i nieraz szczerze ubolewał nad nimi.