Читать книгу Thomas Morgenstern. Moja walka o każdy metr - Thomas Morgenstern - Страница 6
Upaść i pamiętać
ОглавлениеOtwieram oczy. Nawet tak mały ruch sprawia, że moja twarz zaczyna płonąć. Widzę białe, stłumione światło neonowej lampy. Z boku dobiega mnie regularny pikający dźwięk wydobywający się z EKG. Próbuję przekręcić głowę, ale w efekcie czuję tylko przeszywający ból, który ciągnie się od skroni przez policzki aż do klatki piersiowej. Czy to bicie mojego serca? Nie, to zdecydowanie nie jest mój hotelowy pokój w Tauplitz!
Rozglądam się po jasnym pomieszczeniu. Przez okno wpadają promienie słońca, drażniąc moją palącą skórę. Chcę coś powiedzieć, zapytać, gdzie jestem i dlaczego się tu znalazłem, ale nie mogę nawet poruszyć ustami. Moje wargi są zbyt spuchnięte. W żyłę prawej ręki mam wetkniętą plastikową rurkę. Rytmiczne pikanie miesza się z wszechobecnym szumem urządzeń ustawionych wokół mojego łóżka. Jestem w szpitalu.
Otwierają się drzwi. Do sali wchodzi przyjaźnie uśmiechnięta pielęgniarka, chyba około trzydziestki. Jej ciemne włosy sięgają ramion, z oczu bije ciepło i serdeczność. Chcę z nią porozmawiać, ale nie jestem w stanie wydobyć z siebie słowa. Jeżeli moje wargi powiększyły się wprost proporcjonalnie do bólu, jaki sprawia poruszanie nimi, muszą przypominać monachijską Allianz Arenę.
Na szczęście to ona zaczyna mówić. Opowiada o jakimś upadku i że niby jestem w klinice w Salzburgu. Każe mi odpoczywać i mówi, że zawoła ordynatora.
Upadek? Ale jaki upadek? Usilnie próbuję sobie coś przypomnieć. Oczywiście, że upadłem. Trzy tygodnie temu, w Titisee-Neustadt. Ale teraz już przecież znów skakałem – na Kulm. Mój treningowy skok był genialny, warunki idealne. Czy jeszcze przed chwilą nie byłem w windzie?
Herbert zawsze znajduje dla mnie tyle motywujących słów, kiedy się na coś wkurzam. Gdzie on właściwie jest? Przecież mógłbym go teraz potrzebować. Herbert Leitner jest nie tylko wyśmienitym fizjoterapeutą, ale co najmniej równie utalentowanym psychologiem. Przede wszystkim jest jednak przyjacielem. Moim „Buddym”. Dostał ten przydomek, kiedy stale towarzyszył mi po upadku w Titisee-Neustadt. Złamałem wtedy mały palec i dość mocno otarłem skórę. Podrapana twarz to nie problem w skokach. Przez opatrunek, który założono mi na palec po operacji ręki, nie mogłem jednak ani sam nosić nart, ani nawet zawiązać buta narciarskiego. Dlatego właśnie Herbert dostał pozwolenie FIS-u, Międzynarodowej Federacji Narciarskiej, i mógł mi towarzyszyć nawet tuż przed samym wejściem na belkę. Normalnie nie może się tam znajdować żaden z członków sztabu, ale podczas posiedzenia drużyn trenerzy jednogłośnie zadecydowali, że Herbert będzie mógł mi pomagać. Powierzono mu bardzo odpowiedzialne zadanie, ponieważ bezpośrednio przed skokiem musiał zapinać mi wiązania. Oczywiście kontrolowałem wszystko, co robił, ale jeżeli coś poszłoby nie tak i popełniłby błąd, mogłoby się to skończyć groźnym upadkiem.
Upadek? Nie. To niemożliwe. Warunki na Kulm były wymarzone. Zero wiatru. Byłem w wyśmienitej formie, najlepszy w pierwszej serii treningowej. Trochę się zdenerwowałem, bo skok nie był idealny, a trener nie chciał powiedzieć, co zrobiłem źle. Alexander Pointner w 100 procentach hołdował zasadom neurocoachingu: wyszukiwać i dokładnie analizować pozytywy. Ale ja chcę przecież wiedzieć, gdzie popełniam błąd i dlaczego w ostatnim skoku miałem wrażenie, że z przodu nart był zbyt duży nacisk, i czy dlatego hamowało mnie w powietrzu. Skok był dobry, ale mógł być lepszy. Dla trenera był po prostu super, dla mnie nie. Wiem, że mógł być lepszy.
Upadek w Titisee-Neustadt
Znów otwierają się drzwi. Tym razem do sali wchodzi brodaty mężczyzna około pięćdziesiątki, ordynator. Na nosie gładkie, czarne okulary, które sprawiają, że wygląda bardzo poważnie, choć właśnie tego pewnie wymaga sytuacja. Jego niewysoka, ale krępa sylwetka, szare, nieco cienkie już włosy, uśmiech i ciepłe spojrzenie sprawiają, że wydaje się sympatycznym człowiekiem. On też chce mi opowiedzieć o upadku. Podobno doznałem urazu czaszkowo-mózgowego. Poza tym stłuczenie płuc i liczne otarcia skóry, szczególnie na twarzy. Przez głowę przemykają mi słowa takie jak „tomografia” albo „rentgen”. Teraz interesuje mnie tylko jedno: jaki upadek? Czuję zmęczenie…
Nic nie pamiętam. Jestem w stanie przypomnieć sobie z najdrobniejszymi szczegółami wszystkie swoje upadki. Zawsze przeżywałem je w pełni świadomy, niczego nie zapominałem. Może byłoby nawet lepiej dla mnie, jeśli tych bardzo groźnych w ogóle bym nie kojarzył. Wspomnienie bólu hamuje człowieka, ale równocześnie pomaga unikać błędów. Można by powiedzieć, że wspomnienia chronią. Ale czy naprawdę? Mój pierwszy groźny upadek w Kuusamo w końcu nie był ostatnim. Szczerze mówiąc, myślenie o nim sprawia mi ból, ale czy uznano by mnie za obłudnego, jeśli określiłbym tę pozorną funkcję ochronną jako fałszywą deskę ratunku? Bo niby w czym mi ona pomogła?
W Kuusamo upadłem 11 lat temu. Byłem młody i pewny, że nic złego nie może mi się stać. Inauguracja sezonu odbywała się wtedy w Finlandii. Pod koniec listopada daleka północ jest pełna śniegu, a Kuusamo leży prawie na północnym kole podbiegunowym. Choć pogoda jest tam o tej porze roku niestabilna i bywa bardzo wietrznie, lubię to miejsce. Fiński krajobraz, składający się głównie z jezior i lasów, ma w sobie coś poruszającego. Lubię być z dala od hałasu i pośpiechu.
Daleko też stamtąd do szpitala – gdyby coś się stało…
Wspomnienie. Tak właściwie mnie nie chroni, lecz sprawia, że jestem bardziej pokorny. W Kuusamo upadłem tylko dlatego, że miałem w sobie zbyt dużo brawury. Może czułem się tam aż za dobrze. Kto wie.
W ostatnim czasie Ruka, bo tak nazywa się miejscowość, w której znajduje się skocznia, rozwinęła się w zawrotnym tempie i stała się prawdziwym centrum sportów zimowych. W ostatnich latach. Wcześniej była tam tylko skocznia, hotel, kilka drewnianych domów i duży parking koło stoku. Teraz na jego miejscu stoi centrum handlowe, luksusowe lokale i apartamenty. Mimo to podoba mi się tam jeszcze bardziej, choć z Kuusamo automatycznie kojarzy mi się upadek.
To miał być pierwszy sezon, w którym planowałem starty we wszystkich konkursach. Byłem w fantastycznej formie, jak zresztą pod koniec poprzedniego. Do Finlandii polecieliśmy już kilka dni przed samą inauguracją. Było to jedyne w Europie miejsce umożliwiające oddawanie skoków na śniegu.
Tak, śniegu było pod dostatkiem. I lodu. Nic dziwnego, skoro temperatura wynosiła minus 25 stopni. Zamarznięte były nawet typowe dla tego obszaru jodły. I jeszcze ten wiatr, który powodował, że temperatura odczuwalna to nie minus 25, ale minus 35 stopni. Wspaniała była za to widoczność. Drzewa jak gdyby namalowane białym lodem. Jeziora zamarznięte, a niebo niebieskie tylko przez cztery godziny dziennie. Przez pozostałe 20 godzin o tej porze roku panuje tam ciemna noc, nie świeci się zupełnie nic. W ciągu tych czterech godzin zaczynasz rozumieć motyw wykorzystania koloru białego i niebieskiego na fladze Finlandii. Dwie takie flagi powiewały na górze skoczni. Także ten obrazek na stałe wrył mi się w pamięć.
Mimo zimna, podczas treningu czułem się świetnie. Oczywiście także dlatego, że byłem w naprawdę znakomitej formie. Wiedziałem, że jeżeli będą optymalne warunki, to ten pierwszy konkurs zakończę z bardzo dobrym wynikiem. I co mi dała ta pewność na koniec dnia? Wizytę w szpitalu w Kuusamo. W dodatku tylko dlatego, że byłem niepokorny. Nie ma się co oszukiwać.
W dniu zawodów było dosyć wietrznie, dokładnie to pamiętam. Wiało z lewej strony, czyli tej jedynej niechronionej od wiatru na skoczni w Kuusamo. To tam właśnie stoi wieża sędziowska. Na lewo obok buli, tuż pod gniazdem trenerskim, znajduje się ogromny wskaźnik obrazujący siłę i kierunek wiatru. Jest tak duży, że na co dzień niełatwo go poruszyć, a żeby już się to stało, trzeba naprawdę solidnego podmuchu. Tego dnia wskaźnik stał sztywno w powietrzu, kierując się nieco do góry. Był tak samo nieruchomy jak zamarznięte drzewa.
To właściwie powinno było stanowić wyraźne ostrzeżenie. Jeszcze mocniejszym sygnałem ostrzegawczym były problemy, z jakimi w trakcie lotu przyszło się zmagać Martinowi Schmittowi i Andiemu Koflerowi. Andi upadł, a później jeszcze Sven Hannawald zaliczył „awaryjne lądowanie” przed 50. metrem. Większość zawodników skakała bardzo zachowawczo i dlatego pomyślałem, że nie mogę nie wykorzystać takiej szansy.
Chciałem powtórzyć wynik z treningu i idealnie wykończyć ten skok. Miałem 17 lat, rozpierała mnie energia i wydawało mi się, że nic złego nie może mi się przytrafić. Żeby zwyciężyć, musiałem się liczyć z ryzykiem.
Upadek w Kuusamo
Na to, co się potem stało, mogłem się właściwie przygotować, bo tę sytuację miałem już wcześniej przed oczami. Podczas tych dziwnych wizualizacji skoku przed zawodami, kiedy dokładnie wyobrażam sobie każdy swój ruch, widziałem siebie robiącego salto. Zawahałem się przez chwilę, ale chcąc wygrać, postawiłem wszystko na jedną kartę. Miałem świadomość, że to niebezpieczne i że takie warunki mi nie odpowiadają. Ale przecież osoby odpowiedzialne za przeprowadzenie konkursu wiedzą, co robią. Nie pozwolą zawodnikowi skoczyć, kiedy istnieje jakieś zagrożenie, choć z drugiej strony muszą dołożyć wszelkich starań, żeby zawody się odbyły. Zielone światło zapala się oczywiście tylko wtedy, gdy wiatr nie jest zbyt silny. Tyle że nikt nie jest w stanie „wyłączyć” nagłych podmuchów i sprawić, by młody i głodny sukcesów śmiałek w tak skrajnych warunkach nie podejmował zbyt dużego ryzyka.
Zaufanie jest jednym z najważniejszych czynników w skokach. Trzeba ufać trenerowi, kiedy machnięciem chorągiewki daje pozwolenie na skok. Trzeba ufać sztabowi odpowiedzialnemu za rozegranie zawodów, że warunki są odpowiednie do skakania. I, jak nauczyłem się tamtego dnia, trzeba ufać własnym przeczuciom. Jeżeli mówią ci wyraźnie: „Uważaj!”, to zrób to, bo koniec końców i tak każdy jest odpowiedzialny sam za siebie. A ja miewam problemy ze słuchaniem swojego głosu wewnętrznego. Oczywiście traktuję go poważnie, ale ponieważ w naszej dyscyplinie jest tak wiele kompetentnych osób, siłą rzeczy ufa się właśnie im.
(...)