Читать книгу Szmata - Tomasz Łapiński - Страница 4

Prolog

Оглавление

Płyta chodnikowa była ciepła i chropowata w dotyku. Rozgrzany po całym dniu słonecznej pogody beton teraz, po zmroku, zaczął powoli się schładzać, ale jego temperatura była jeszcze na tyle wysoka, że osuszała mi skórę na wilgotnym policzku. Bałem się poruszyć, przyglądałem się z bliska fakturze chodnika. Miejsce, w którym był pęknięty, uwierało mnie w brodę mokrą od łez. Nie byłem w stanie ich powstrzymać, czułem, jak powoli spływają mi po policzkach i nosie.

Leżałem w jasnym kręgu pod pobliską latarnią, oświetlony niczym aktor na scenie, a może właśnie jak piłkarz w czasie meczu. Żadnego efektownego migotania ani brzęczenia elektryczności, nic. Cisza i snop światła, który przygwożdżał mnie do ziemi. Przejeżdżające auto, które zwolniło, a potem nagle przyspieszyło, twarze przyklejone do szyby, utkwione we mnie oczy i otwarte usta.

Ciężko oddychałem, ból był nie do zniesienia, zmiażdżone kolano pulsowało żywym ogniem. Leżałem na pustym chodniku i wiedziałem, że muszę wstać, że to nie może się tak skończyć, nie po tym wszystkim, co się zdarzyło.

Musiałem się zmobilizować i… pospieszyć, w każdej chwili mogli przecież uciec, a wtedy zostałbym na ulicy sam, jak ta ofiara losu.

Na skraju świadomości błąkało mi się absurdalne pytanie: czemu w to kolano? Czemu nie w drugie? Jakbym mógł zdecydować, którą nogę mi pogruchoczą. Już wcześniej miałem lekko uszkodzony staw kolanowy, więc siłą rzeczy byłoby mniej szkoda, gdyby to właśnie on uległ zmiażdżeniu. A tak mam do krojenia oba kolana. W tej chwili jednak był to mój najmniejszy problem; jakkolwiek patetycznie to zabrzmi, wiedziałem już, że przed dwoma godzinami zagrałem swój ostatni mecz w życiu.

Spróbowałem oderwać policzek od chodnika, poczułem silne ukłucie bólu w okolicy żeber, o mało nie zemdlałem. Nie tylko kolano miałem uszkodzone. Oparłem się plecami o ścianę, chwilę trwało, zanim mroczki ustąpiły sprzed oczu. Rozejrzałem się, oświetlona latarniami ulica była pusta, w którymkolwiek kierunku spojrzałem. Nic dziwnego, taka akcja musiała porządnie wystraszyć okolicznych mieszkańców.

Popatrzyłem na ciemne plamy na chodniku, dotknąłem włosów. Ciecz, którą brałem za łzy, była czerwona. Z boku głowy wymacałem długie rozcięcie, na szczęście nie krwawiło już za bardzo. Uderzenie zdarło mi świeżego strupa, pamiątkę sprzed dwóch dni po kontakcie z agresywnym właścicielem latarki.

Usłyszałem kroki; rozpoznałem go, dopiero gdy się nade mną pochylił. Chciał dzwonić po pogotowie, ale złapałem go za koszulę i syknąłem, żeby się nie ważył. Szarpnąłem i dźwignąłem się z głośnym stęknięciem. Podtrzymał mnie za ramię, inaczej bym upadł. Świat zawirował, rozżarzony do czerwoności.

Gdy znowu otworzyłem oczy, zatykał mi usta. Chyba krzyczałem. Odsunął się o dwa kroki i z niedowierzaniem patrzył na mnie, gdy odwracałem się w kierunku wejścia. Nie wiem, jak tam dotarłem, pamiętam tylko ból, gdy drzwi wepchnęły mnie na ścianę naprzeciwko. Rozmowy ucichły, jak przez mgłę widziałem postać, która szybkim krokiem opuściła pomieszczenie drugim wyjściem.

Młody chłopak na mój widok zbladł.

– O Jezu – wyrwało mu się.

Nie wyminąłem go, nie byłem w stanie, cofnął się przestraszony. Wlokłem się wpatrzony w wątłą postać siedzącą przy stole w głębi. Nie odrywałem wzroku od celu, bałem się, że jeśli choć na moment umknie mi z pola widzenia, nie dotrę do niego.

Stękając i jęcząc, parłem wzdłuż stołów, otoczony niewidzialną barierą, która trzymała ludzi z dala ode mnie.

Jakbym był trędowaty.

Dużo się działo przez ostatni tydzień, mam nieodparte wrażenie, że o wiele za dużo.

Chciałbym teraz napisać, że powiedziałem sobie wówczas: „Wstawaj, kurwa, nie pozwolę, by zrobili ze mnie idiotę i wydymali jak pierwszego lepszego. Mam zamiar opowiedzieć tę historię po swojemu, z moim zakończeniem, które będzie zgodne z prawdą, a nie z gazetową relacją, zazwyczaj zniekształconą przez wynik meczu. Bo rezultat i przebieg zawodów nie zawsze odzwierciedlają prawdę o nich, a ja mam zamiar właśnie to zmienić”.

Niestety, nic takiego sobie nie powiedziałem, o niczym takim nie myślałem. Byłem w szoku; najpierw leżałem półprzytomny, brudny, zaśliniony jak menel, nie wiedząc, co robię i co mam zrobić, a potem działałem jak w malignie, oszołomiony bólem i stresem. Czułem się jak w meczu, w którym przeciwnik rozjeżdża cię jak walcem i prowadzi do przerwy 5:0, a ty musisz dograć to spotkanie do końca. Sędzia go nie skróci, trzeba grać, nie ma przebacz. Nie możesz ot tak zejść z boiska, choćbyś nie wiem jak źle się czuł. Więc i ja dokończę tę historię…

Szmata

Подняться наверх