Читать книгу Implikacja - Tomasz Brewczyński - Страница 5

Prolog

Оглавление

Była naga. Mroźny, styczniowy wiatr znieczulał ból broczącego ciała, a ona przestała już szukać w nim miejsc bez śladów czerniejącej juchy. W nieskończonej liczbie rozchylonych nacięć rodziły się nowe, purpurowe strużki krwi.

Długie, mokre od deszczu, skołtunione włosy kobiety przywodziły na myśl niewykręconego mopa, który oplótł lepkimi sznurkami siną twarz i wysmukłą szyję. Z każdym krokiem jej desperackiego biegu, ciężkimi strąkami błotnistego szlamu drażniły pocięte ramiona.

Skóra przyklejona do kości, kości przebijające skórę. Nawet najmniejszy ruch ledwie żywego organizmu przypominał walkę materii rządzonej przez bezwzględne prawa fizyki. Co wcześniej zadziała? Grawitacja, ciągnąca ciało coraz bardziej w dół? Moc oporu, spowalniająca każdy ruch wykonywany pod wiatr, czy siła tarcia, która z coraz większym naciskiem starała się rozerwać skórę kobiety i uwolnić pchające się na wierzch piszczele?

Nie czuła już strachu, który towarzyszył jej nieprzerwanie przez kilkanaście dni, odmierzanych liczbą otrzymanych ran. Biegła, szła, zwalniała, po czym znów przyspieszała kroku na tyle, ile jeszcze miała sił w poranionych nogach. Nie myślała o niczym, nie widziała nic, nie zwracała uwagi na cokolwiek i kogokolwiek. Jej blada, żółtozielona twarz nie wyrażała żadnych emocji. Ani przeraźliwego bólu, który znalazł źródło w setkach pulsujących trafień, ani też niesamowitego zimna, jakie powinna odczuwać w każdym milimetrze wychłodzonego ciała. Jej oczy, wpatrzone w mocno oddalony, tylko przez nią widoczny punkt, zdawały się obumarłe, nieruchome, ze źrenicami rozszerzonymi tak bardzo, jakby nie zdążyły się przyzwyczaić do światła wlewającego się w ciemną gardziel drzemiącego miasta. Upadła.

Jan Poniatowski przetarł oczy z niedowierzania. Odwrócił się szybko za siebie, a potem spojrzał ponownie na to, co widział przed chwilą. Domniemany miraż nie zniknął. Przeciwnie, teraz wydał się jeszcze bardziej realny.

Ruszył w kierunku kobiety. Przez ulicę przeszedł szybkim, choć niepewnym krokiem. Nie zważał na łunę czerwonego światła, odbijającego się od wilgotnej nawierzchni asfaltowej zebry. Ramieniem trącił jakąś postać ubraną na czarno. Nie znał tej osoby. Zresztą… nie miało to teraz znaczenia.

Jeszcze tylko kilkanaście metrów. Strach przed tym, co ujrzy za chwilę, całkiem go paraliżował. Powodował silny ból w żołądku, obciążał stopy i zaciskał gardło, które teraz nie mogło wydobyć z przyblokowanych strun najmniej słyszalnego dźwięku.

Zatrzymał się i spojrzał pod nogi. Nie mylił się, to była Joanna. Nachylił się nad jej parującym ciałem i dopiero w tym momencie dotarło do niego, że przecież ona może jeszcze żyć. To negatywne myślenie o jej śmierci spowodowane zostało przez drastyczność sceny, której częścią stał się w momencie, gdy w jego głowie zrodził się głupi pomysł ożywczej wycieczki, kasującej znój nieprzespanej nocy.

Opadł na kolana. Opanowując odruch wymiotny, chwycił za przegub ręki leżącej dziewczyny, a potem mocno zacisnął na nim swoją dłoń. Drugą szukał w kieszeni komórki, modląc się myślach, by resztki baterii starczyły na ratunkowy telefon. Wyczuł słabe ciepło i wolno pulsującą krew. Odblokował ekran, nerwowo stuknął w telefon, a potem przytknął urządzenie do ucha. Kiedy wreszcie usłyszał zaspany głos operatora, przez ściśnięte gardło z trudem wymamrotał słowa:

– Ona jeszcze żyje. Kurwa mać, przyjedźcie tutaj natychmiast!

Implikacja

Подняться наверх