Читать книгу Bohaterowie. Cześć dla bohaterów i pierwiastek bohaterstwa w historii - Tomasz Carlyle - Страница 4
ODCZYT I. Bohater jako bóstwo. Odyn. Poganizm (Mitologia skandynawska).
ОглавлениеMamy tu zamiar pomówić trochę o wielkich ludziach, o sposobie, w jaki oni występowali w sprawach naszego świata, o typie, jaki im historya tego świata nadała, o pojęciu, jakie ludzkość o nich sobie wytworzyła, o dziele, jakiego oni dokonali, czyli, innemi słowy — o bohaterach, przyjęciu, jakiego doznali, i roli, jaką odegrali, — czyli jeszcze inaczej — o czci dla bohaterów i pierwiastku bohaterstwa w sprawach ludzkich. Oczywiście, jest to przedmiot nader obszerny i godny gruntowniejszego sposobu traktowania, niż ten, jaki my mamy nadzieję tu zastosować. Tak, obszerny to przedmiot, bezgraniczny nawet, jeśli zechcemy go pojąć należycie; bezmierny, jak sama historya powszechna, która, według mego rozumienia, jako historya tego, czego ludzkość w tym świecie dokonała, jest w gruncie rzeczy historyą wielkich ludzi, na to pracujących. Ci bowiem wielcy ludzie byli przewodnikami ludzkości, wzorodawcami i w pewnym znaczeniu twórcami wszystkiego, co całe zbiorowisko ludzi zdołało zrobić, czego zdołało dosięgnąć. Wszystko, co się w świecie dopełniło, jest tylko, ściśle rzeczy biorąc, zewnętrznym, materyalnym wynikiem, praktycznem wcieleniem i urzeczywistnieniem myśli, przemieszkujących w zesłanych na ten świat wielkich ludziach, — to też dumą historyi świata — śmiało możemy to powiedzieć — będzie historya tych ostatnich. Nic więc zrozumialszego nad to, że nie będziemy tu mogli godnie odpowiedzieć podobnemu zadaniu.
Pociesza nas to, że wielcy ludzie, z jakiegobądźkolwiek punktu widzenia rozważani, są towarzystwem nader pożytecznem. Niepodobna zająć się, chociażby nawet mniej lub więcej powierzchownie, wielkim człowiekiem bez pewnej ztąd dla siebie korzyści. Wielki człowiek jest zawsze żywem źródłem światła, obok którego dobrze i miło się znajdować. Światło to oświeca i rozświeciło ciemności świata, i to nie jako zapalony przez kogoś świecznik, lecz jako coś światłodajnego z łaski nieba, jako, że tak powiem, potężna fontanna światła, wrodzonej i oryginalnej intuicyi, bohaterskiej męzkości i szlachetności, — fontanna, w potokach promieni której dobrze wszelkiej duszy. Niema warunków, przy których moglibyśmy skarżyć się na to, żeśmy czas jakiś dokoła nich błądzili. Te sześć typów bohaterstwa, wziętych z różnych krajów i bardzo odległych od siebie epok, typów zewnętrznie nic z sobą niemających wspólnego, powinno nam, jeśli dobrze wzrok wytężymy, nader wiele zobrazować. Jeżelibyśmy tylko mogli przyjrzeć się im należycie, zrozumielibyśmy o wiele łatwiej sam rdzeń historyi wszechświatowej. Jakże byłbym szczęśliwy, gdyby mi się udało — w czasach takich, jak dzisiejsze — chociażby do pewnego stopnia ujawnić znaczenie bohaterstwa i boski stosunek (nie waham się tak go nazwać), który po wszystkie czasy łączył wielkiego człowieka z innymi ludźmi, — gdyby mi się udało w taki sposób poruszyć przynajmniej przedmiot, jeśli już go nie zgłębić! W każdym razie — trzeba popróbować.
Za prawdę uważam pod każdym względem, że najważniejszem ze wszystkiego, co się tyczyć może pojedynczego człowieka, lub całego narodu, jest jego religia. Pod słowem „religia“ rozumiem tu nie credo kościoła, do którego należy on urzędownie, ani też różne dogmaty wiary, które zechce stwierdzić podpisem, słowem lub jakimkolwiek innym sposobem: jest to niezupełnie to, a czasem zgoła nawet nie to. Widzimy przecież, że ludzie wiary wyznający dosięgnąć mogą w każdej z nich, bez różnicy, wszelkich stopni zasługi lub występku. Nie, religią nazywam nie to wyznanie, czy twierdzenie, które jest dla człowieka czemś zewnętrznem lub co najgłębiej wypływa z dziedziny jego rozumowań; religię tworzy dla mnie to, w co człowiek wierzy rzeczywiście i czynnie (często nie wypowiadając tego w twierdzeniach nietylko dla drugich, lecz nawet sobie samemu), co rzeczywiście i czynnie bierze do serca i za pewnik uważa w stosunkach swych życiowych z tym tajemniczym wszechświatem i swoich obowiązków i swego przeznaczenia: to jest właśnie najważniejsze ze wszystkiego, co się jego tyczy, co jest w nim stworzycielem i przyczyną wszystkiego innego. W tem tkwi religia, lub też, być może, bezwzględny sceptycyzm i niereligijność: jeśli mi powiecie, jak pewien człowiek czuje się związanym z niewidzialną Istotą lub nie-istnością, — dowiem się bardzo dokładnie, czem on jest i czego w życiu dokona. To też, badając osobnika lub naród, na pierwszem miejscu stawimy pytanie: „jaką była jego religia?“ Czy był to poganizm — mnogość bogów — czysto zmysłowe przedstawianie owej tajemnicy życia, z uznaniem siły fizycznej za główny pierwiastek istnienia? Byłże to chrześcianizm — wiara w Niewidzialne, nietylko jako w istność realną, lecz nawet jako w jedyną istność realną, — wiara w wieczność, na której opiera się czas i wszystkie jego momenty, — detronizujący siłę pogańską na korzyść szlachetniejszego panowania, świętości? Byłże to sceptycyzm — niepewność, pobudzająca do nieustannego badania, czy jest jaka istność niewidzialna, jaka — niebezrozumna — tajemnica życia? — zwątpienie co do wszystkiego, a może nawet niewiara i przeczenie bezwzględne? Odpowiedzieć na takie pytania — to odtworzyć ducha historyi człowieka lub narodu. Myśli ich były matkami czynów, uczucia — ojcami myśli: strona ich niewidzialna i duchowa dyktowała prawa stronie zewnętrznej, czynnej: religia stanowiła w nich wielki fakt. Ze względu na granice, jakie musimy zakreślić swoim odczytom, najlepiej będzie, jeśli zwrócimy badania swoje głównie ku tej właśnie religijnej fazie sprawy. Po zrozumieniu tego — wszystko stanie się dla nas zrozumiałem. Pierwszym wybranym przez nas bohaterem tej seryi jest Odyn, główna postać poganizmu skandynawskiego, która dla nas jest emblematem bardzo wielkiego obszaru pojęć. Przyjrzyjmy się więc trochę bohaterowi jako bóstwu, co stanowi najdawniejszą, najpierwotniejszą formę bohaterstwa.
To pewna, że ten poganizm jest czemś dziwnem i niepojętem dla nas, ludzi obecnego wieku. Przypomina on las, w którym drogi znaleźć niepodobna, w którym umysł błąka się bez końca, — las złudzeń, pomieszanych pojęć, fałszów i bezmyślności, pokrywających całe pole życia!
To coś przejmuje nas podziwem, omal nie niewiarą, — bo w rzeczy samej nie tak to łatwo zmieścić w swej głowie, iż zdrowi na umyśle ludzie kiedykolwiek z otwartemi oczami mogli wierzyć w zbiór podobnych doktryn — i wierzyć tak, że aż żyć tą wiarą zdołali; korzyli się i cześć — jako Bogu — składali biednej, podobnej do nich istocie, — i ubóstwiali nietylko ją, lecz i pnie, i kamienie, i wszelkie żywe i martwe przedmioty; iż wytworzyli taki straszliwy chaos halucynacyj jako teoryi wszechświata: wszystko to robi wrażenie jakiejś bajki nie do uwierzenia. A tymczasem jasne to jak dzień, że wszystko tak działo się w rzeczywistości. Rzeczywiście, ludzie, stworzeni na obraz i podobieństwo nasze, oddali się i żyli w niej jak u siebie, w tej potwornej i nie do wybrnięcia puszczy dzikich wierzeń i nizkich ubóstwień. To zjawisko dziwi nas niepomiernie. Tak, radując się sami na wysokościach czystych widzeń, do jakich człowiek podnieść się zdołał, możemy poświęcić chwil kilka na użalenie się milczące i bolesne nad głębią ogarniających duch jego ciemności. Wiedzmy jednak, że coś podobnego było i jest w człowieku — i we wszystkich ludziach, i nas nie wyłączając.
Niektórzy teoretycy używają nadzwyczaj szybko załatwiającego się z kwestyą środka do wytłumaczenia religii pogańskiej: „prosty to szarlatanizm, kuglarstwo kapłanów i oszukaństwo — powiadają; — żaden zdrowy na umyśle człowiek nigdy prawdziwie w to nie wierzył; wszystko to były wprost zmyślenia, podawane do wierzenia innym ludziom, którzy już w żaden sposób nie zasługiwali na miano zdrowych. — Często będziemy się poczuwali do obowiązku protestowania przeciw podobnej hipotezie co do faktów, czynów i wogóle historyi ludzi: tu zaś na wstępie protestujemy przeciw niej, o ile się ona tyczy poganizmu i wszelkich innych izmów, na które człowiek zdobył się kiedykolwiek, szukając czegoś, coby go przez życie prowadziło. Wszystkie one zawierały w sobie jakąś prawdę, inaczej ludzie byliby się im nie oddali. Zapewne, nie brak szarlatanizmu oraz oszukaństwa i w religiach, szczególnie zaś ich późniejsze fazy przejściowe — fazy upadku — straszliwie w nie opływały, — tylko że szarlatanizm nigdy nie tworzył treści pierwotnej ich wpływu, zdrowia ich tudzież życia, lecz, przeciwnie, ich chorobę i oznakę niemylną niechybnej śmierci! Nie należy o tem nigdy zapominać. Ta hipoteza szarlatanizmu, z którego rodzi się jakoby wiara, chociażby nawet ludzi dzikich, zdaje mi się strasznie ponurą. Szarlatanizm niczemu życia nie daje, a niesie śmierć wszystkiemu. Nigdy nie dostaniemy się do istotnej czegokolwiek treści, w ten sposób patrząc na odnośne oszukaństwa, jeśli nie odrzucimy wszelkich szarlatanizmów wprost jako choroby, zepsucia, z któremi przedewszystkiem obowiązek nakazuje nam skończyć raz na zawsze, które nakazuje on nam wymieść zarówno z myśli, jak i z czynów. — Wszędzie i zawsze człowiek rodzi się wrogiem kłamstw. Jestem zdania, że sam nawet dalaj-lamizm zawiera w sobie pewną prawdę. Proszę przeczytać szczere, przenikliwe a dość sceptyczne „Opowiadanie o poselstwie“ w tym kraju M. Turnera. Wszak każdy zobaczy, że ci biedni mieszkańcy Tybetu mają swą wiarę, a mianowicie według nich Opatrzność w każdem pokoleniu zsyła na ziemię wcielenie siebie samej. W gruncie rzeczy jest to rodzaj wiary w jakiegoś papieża, a biorąc rzecz jeszcze głębiej, wiara w jakiegoś bardzo wielkiego człowieka i w to, że można go odkryć, a już odkrytemu wszyscy winni posłuszeństwo bez granic! Oto jest prawda wielkiego lamizmu, jedyny zaś błąd tkwi w sposobie szukania owego wielkiego człowieka. Kapłani Tybetu trzymają się pewnej właściwej sobie metody celem odkrycia, kto właściwie z ludzi jest „bardzo wielki“ i kto godzien panować nad nimi. Zła to metoda, ale czyż tak dalece gorsza od tych, których my sami się trzymamy, jak naprzykład, że człowiekiem owym jest pierworodny pewnej dynastyi? Trudna to — niestety! — rzecz wynalezienie dobrej w tym względzie metody. — Pierwszym krokiem ku zrozumieniu poganizmu będzie dla nas uznanie, że wyznawcy jego, w pewnej epoce, uważali go szczerze za wyraz prawdy. Przyjmijmy za rzecz niewątpliwą, że ludzie o zdrowych zmysłach i na jawie, stworzeni najzupełniej na obraz i podobieństwo nasze, wierzyli w poganizm, że my sami wierzylibyśmy w niego, gdybyśmy wśród nich żyli. Wówczas można będzie postawić pytanie: Czemże mógł być poganizm?
Inna, bardziej już godna poważnego traktowania teorya widzi w tem wszystkiem alegoryę. Teoretycy tej klasy powiadają, że była to gra wyobraźni poetów, rodzaj cienia — w formie bajki alegorycznej, uosobień i uplastycznień — tego, co takie duchy poetyckie zrozumiały i odczuły ze wszechświata. Zgadza się to — dodają oni — z owem najpierwszem a zawsze czynnem prawem natury ludzkiej, które i dziś wciąż obserwować możemy, chociaż w rzeczach mniejszej wagi. Prawem tem jest, że to, co człowiek silnie odczuwa, usiłuje on zawsze wyrazić na zewnątrz siebie samego, przedstawić w formie widocznej, z nadaniem jej — że tak powiem — pewnego życia, pewnej rzeczywistości historycznej. Zapewne, prawo takie istnieje i sięga największej głębi natury ludzkiej; nie mamy też powodów do powątpiewania, że i w tej sprawie grało ono rolę czynną. To też nazywam „bardziej godną poważnego traktowania“ hipotezę, przypisującą poganizm — w całości lub w większej części — działaniu tego prawa, — nie mogę jednak jej uznać za hipotezę prawdziwą. Proszę tylko pomyśleć, czy my byśmy zechcieli wierzyć, mieć za wiatyk — jakąś alegoryę, jakąś zabawę poetycką? Nie, żądalibyśmy nie zabawy, lecz czegoś poważnego. Bo też żyć na tym świecie — to rzecz nader poważna; umrzeć nie jest zgoła dla człowieka zabawą. Powtarzam, życie własne nigdy się nie zdawało człowiekowi zabawą, lecz było dlań rzeczywistością surową, sprawą najzupełniej poważną!
Uważam więc, że chociaż owi zwolennicy hipotezy alegoryi kroczą po drodze do prawdy, nie dosięgają jej jednak. Religia pogańska jest istotnie alegoryą, symbolem tego, co ludzie czuli i wiedzieli o wszechświecie, — jak zresztą wszystkie religie są w tem znaczeniu symbolami, zmieniającemi się stosownie do tego, jak się zmienia to, co ludzie w tym względzie czują i wiedzą; zdaje mi się jednakże, iż przewrotnie — nawet odwrotnie — widzą rzecz ci, którzy wysuwają na przód, jako początek i przyczynę, to, co było prędzej wynikiem i zakończeniem. Ludzie potrzebowali nie alegoryj pięknych, nie symbolu doskonałego, lecz wiedzy, w co należało im wierzyć co do wszechświata, co do swoich w nim losów, co do tajemniczego ich życia i wszystkiego, na co mogli mieć w niem nadzieję i czego powinni się byli obawiać, co powinni byli czynić, a czego nie czynić. Wszak „Podróż Pielgrzyma“ [„Pilgrim’s Progress“ of John Bunyan (1628 — 1688). Książka ta jest dla presbiteryan tem, czem dla katolików „Naśladowanie Chrystusa.“] jest też alegoryą, i do tego piękną, rozumną i poważną; proszę się jednakże zastanowić, czy ta alegorya Bunyana mogłaby poprzedzić symbolizowaną przez się wiarę? Musiała już istnieć przed nią i być powszechną wiara, której alegorya mogła się stać następnie cieniem — i to, pomimo całej swej powagi, cieniem — możemy to powiedzieć — zabawnym, czystą grą wyobraźni — w porównaniu z tą rzeczą groźną, z tą pewnością naukową, których chce ona być emblematem poetycznym. Zarówno w tym, jak i w każdym innym wypadku, alegorya jest wytworem pewności, nie zaś jej wytwórczynią. To też, co się tyczy poganizmu, należy nam jeszcze zbadać, zkąd się wzięła owa pewność naukowa, matka tego labiryntu alegoryj, błędów, poplątanych pojęć, jaka ona była, czem była?
Niewątpliwie, szalonąby to było pretensyą chcieć tu, lub gdziebądźkolwiek, „wytłumaczyć“ takie zjawisko, jak to dalekie, niepowiązane i mglisty zamęt poganizmu, bardziej przypominające stado obłoków, niż daleki stały ląd gruntu i faktów. Poganizm ten nie stanowi już rzeczywistości, był nią jednak kiedyś. Winniśmy pojąć, że to, napozór, stado obłoków tworzyło ongi rzeczywistość, że nie mamy tu do czynienia, jako z jej źródłem — z alegoryą poetycką lub, tem mniej, ze zwodnem oszukaństwem. Sądzę, że ludzie nigdy nie wierzyli w marne pieśni, nie ryzykowali życia swej duszy dla alegoryj; po wszystkie czasy, szczególniej w owe poważne czasy pierwotne, ludzie instynktem umieli odkrywać szarlatanów, aby nienawidzieć i brzydzić się nimi. Pozostawiając też na stronie owe teorye szarlatanizmu i alegoryi, a wzamian wytężając z sympatyą uwagę ku temu dolatującemu nas zdala zgiełkowi czasów pogańskich, postarajmy się przekonać, czyby się nam nie udało przynajmniej dojrzeć pewności, że tkwił jednakże w treści ich jakiś fakt, że ludzie ci nie byli wcale kłamcami lub szaleńcami, lecz, na swój nędzny sposób, szczerymi i zdrowymi!
Proszę sobie, pomiędzy innemi, przypomnieć owę fikcyę Platona o człowieku, który wzrósłszy oraz dojrzawszy gdzieś w jaskini podziemnej tudzież mrocznej, zostałby nagle wyprowadzony na świat i ujrzał nagle wschód słońca. Co za zdziwienie, co za podziw, co za zachwyt ogarnąłby go na ten widok, który my obojętnie codziennie witamy! Całe serce tego człowieka, który połączyłby w sobie szczerą i swobodną czuciowość dziecka z mocą umysłu dojrzałego, zapłonęłoby na ten widok: rozpoznałby on doskonale boskość zjawiska i padłby przed niem na twarz w ubóstwieniu. — Otóż taka właśnie wielkość dziecięca tkwiła w narodach pierwotnych. Pierwszym wśród tych ludzi surowych myślicielem pogańskim, pierwszym, który postąpił krokiem po tej drodze myśli, był właśnie ów człowiek-dziecię Platona. Pełen prostoty i otwartości dziecka posiadał on zarazem głębokość i siłę męża. Przyroda nie miała jeszcze dla niego nazwy; nie zjednoczył on jeszcze w jednę nazwę całej tej nieskończonej rozmaitości widoków, dźwięków, form i ruchów, co wszystko my zwiemy dziś zbiorowo: wszechświatem, naturą, lub jakkolwiek inaczej, załatwiając w ten sposób rachunek z rzeczą. Dla owego dzikiego człowieka o głębokiem sercu wszystko wydawało się jeszcze czemś nowem, nieosłoniętem nazwami i formułkami; wszystko stawało przed nim wprost nagie, płomieniejące, piękne, groźne, niewypowiedziane. Przyroda była dlań tem, czem jest ona po wszystkie czasy w oczach myśliciela i proroka: nadprzyrodzoną! Ziemia skalista, kwiecista i zielona, drzewa, góry, rzeki, morza wielodźwięczne; niezmierne, bezdenne morze błękitu, falujące ponad naszemi głowami pod tchnieniem wiatrów; czarna chmura, co się tam skupia i formuje, by zionąć to ogniem, to gradem i deszczem: co to jest? Tak, co to takiego to wszystko? — W gruncie rzeczy nie wiemy tego jeszcze dziś i nigdy nie zdołamy posiąść tej wiedzy. I jeśli wymykamy się trudności tego pytania, to dzięki — nie wyższej intuicyi, lecz — wyższej naszej lekkości, nieuwadze, brakowi intuicyi. To brak myśli pozwala nam się nie dziwić. Każde tworzone przez nas pojęcie więzi stwardniała skorupa tradycyj, zdań, powag, wyrazów bez treści. Nazywamy ten ogień piorunowy czarnej chmury „elektrycznością,“ tworzymy o nim uczone traktaty, wydobywamy podobny przez tarcie szkła i jedwabiu: lecz czem on jest? kto go stworzył? Z czego on powstał? Co z niego ma powstać? — Wiedza wiele dla nas uczyniła, lecz nędzną nauką byłaby ta, któraby chciała skryć przed naszem okiem olbrzymią, bezdenną nieskończoność niewiedzy, której ludzkość nigdy zgłębić nie może, ponad którą cała nasza wiedza unosi się, niby jakieś ździebełko liche. Świat ten, pomimo całej naszej wiedzy i wszystkich nauk, pozostaje cudem — i dla każdego kto o nim myśleć będzie, pozostanie czemś nadprzyrodzonem, niezbadanem, czarnoksięzkiem — czemś więcej nawet.
Pomijając już inne, co to za ogrom tajemnicy: czas, to coś nieograniczonego, cichego, nigdy niepowstrzymanego, co się toczy, rwie naprzód — bystre i milczące, niby wszystko ogarniający przypływ oceanu, nad którego powierzchnią majaczeje wszechświat cały wraz z nami, niby jakieś wyziewy, niby widma jakieś, które są — i potem znów nie są. Jest to cud, w ścisłem znaczeniu tego słowa, cud na wieki, coś zdolnego wprawić nas w osłupienie, — bo nie możemy o tem nic, ani słowa powiedzieć. Wszechświat! Niestety, co dzicy ludzie mogli o nim wiedzieć? cóż możemy o nim wiedzieć my sami? Że jest on siłą, kombinacyą sił tysiąca, siłą, która nie jest nami. I to wszystko: on nie jest „my,“ jest czemś zupełnie różnem od nas. Siła, siła, wszędzie siła, a w środku znowu my — również siła tajemnicza. „Niema ani jednego listka, gnijącego na drodze długiej, któryby nie zawierał w sobie jakiejś siły: bo i jakżeżby inaczej mógł gnić?“ Tak, niewątpliwie, i dla myśliciela ateisty, gdyby taki myśliciel był możliwy, musiałby być koniecznie także cudem ten olbrzymi i nieograniczony wir siły, wir nigdy niewstrzymany, wielki jak bezmiar i stary jak wieczność. Czem on jest? Tworem Boga, Wszechmogącego Boga — odpowiada lud wierzących. Ateistyczna wiedza gawędzi o tem nędznie, popisując się z nomenklaturą naukową, doświadczeniami i czy tam wiem z czem jeszcze, jak gdyby tu chodziło jedynie o jakąś lichą rzecz martwą, którą można wpakować do butelki lejdejskiej i sprzedawać w sklepach; ale wrodzony zdrowy rozsądek człowieka, byle tylko sumiennie zastosowany, po wszystkie czasy woła, iż jest to coś żywego; ach! coś niewypowiedzianego, boskiego, wobec czego, pomimo wszelkiej wiedzy świata, najlepszem zachowaniem się z naszej strony będzie pełne czci przerażenie, pobożne rzucenie się na twarz, pokora ducha, ubóstwienie, jeśli nie w słowach, to milczące.
Teraz zaś dorzucę następującą uwagę: Kiedy czas taki, jak nasz, wymaga proroka lub poety, któryby nas nauczył, dopomógł do odrzucenia precz tych nędznych świętokradzkich powijaków, tych nazw technicznych, tych plotek naukowych, — myśląca dusza starożytnego człowieka, nieobciążona jeszcze temi więzami, garnęła się do przyrody bezpośrednio. Świat, który dziś boskim przedstawia się wyłącznie w oczach natchnionych, był takim wówczas dla każdego, kto chciał zwrócić ku niemu oczy. Nagi w swem człowieczeństwie człowiek stał wprost oko w oko ze światem. „Wszystko było boskiem albo Bogiem:“ Jan Paweł dziś jeszcze myśli tak samo, bo olbrzym Jan Paweł ma moc wyłamać się z pod władzy wszelkich „powiadają,“ — wówczas zaś żadne „powiadają“ nie istniały. Kanopa, świecąc z wysokości nad całą pustynią wspaniałym swym blaskiem błękitnawym dyamentu (ta dzika światłość błękitna, niby duch jakiś, nieskończenie przewyższała świetnością swą wszystko, co dane nam jest oglądać na tym padole), przenikała aż do głębi serca dzikiego Izmaelity, znacząc mu drogę przez pustynię bezludną. Dzikiemu jego sercu, co zawierało w sobie wszystkie uczucia, lecz nie posiadało słowa dla żadnego z nich, ta Kanopa mogła się zdawać niby jakiemś małem okiem, które słało mu swe spojrzenie z głębi wielkiej i głębokiej wieczności, odkrywając wewnętrzną świetność. Czyżbyśmy nie byli zdolni pojąć, w jaki sposób ludzie ci doszli do ubóstwienia Kanopy, stali się tem, co zwiemy dziś Sabojczykami, gwiazd czcicielami? W tem dla mnie tkwi tajemnica wszystkich form poganizmu. Adoracya bez wiary ni granic — oto jest ubóstwienie. Dla tych ludzi pierwotnych wszystko i każda rzecz, co istniała obok nich, tworzyła emblemat boskości, jakiegoś Boga.
Proszę się tylko przypatrzeć, co za niezatracona nić prawdy wije się przez to wszystko. Czyż i dla nas, jeśli tylko zechcemy otworzyć zmysły i umysł, nie ujawni się Bóg w każdej gwiazdce, w każdem ździebełku trawy? Dziś my już nie czcimy tego wszystkiego, jak poganie, ale czyż i teraz jeszcze nie uważa się za dowód wyższej wartości duchowej to, co my zwiemy „naturą poetyczną,“ a co polega na świadomości, że wszelka rzecz ma w sobie coś z boskiego piękna, że wszelka rzecz jest istotnie „oknem, skroś które możemy utonąć wzrokiem w boskości nieskończonej?“ Tego, co posiada zdolność spostrzegania czaru zjawisk wszelkich, nazywamy poetą, malarzem, geniuszem, człowiekiem obdarzonym wyższą siłą, miłym Bóstwu. Ci zaś biedni Sabejczycy właśnie to samo robili, tylko na swój sposób. Jakkolwiek jednak robili to oni, trzeba policzyć na karb ich zasługi: zawsze było to czemś więcej, niż to, co mógł zrobić człowiek zupełnie głupi, lub koń, albo wielbłąd, — to jest nic!
Teraz jednak, kiedyśmy się zgodzili na to, iż wszelka rzecz, na jaką wzrok nasz upadnie, jest emblematem Boga Najwyższego, muszę dodać, że, więcej, niż cokolwiek, człowiek stanowi taki emblemat. Zapewne znacie sławne powiedzenie św. Chryzostoma o Shekinah, czyli o arce przymierza, jako o widomem objawieniu się Boga wśród Żydów: „Prawdziwem Shekinah jest człowiek!“ Tak — to prawda najściślejsza; to nie żaden frazes pusty: tak rzeczy mają się rzeczywiście. Treść naszej istoty, ta tajemnica w nas, co sama siebie nazywa: „ja“ (cóż za słowa niedołężne posiadamy dla wyrażenia takich istności!) — jest to tchnienie nieba: to Istota Najwyższa objawia się w człowieku. To ciało, te zmysły, to życie, jakiem żyjemy, — nie stanowiż to wszystko rodzaju odzienia dla tego czegoś, co nazwane być nie może? „Jedna tylko jest świątynia we wszechświecie — mówi pobożny Noralis: — jest nią ciało człowieka. Niema nad tę wysoką formę bytu nic świętszego. Składać hołd ludziom — znaczy to samo, co uczcić owo objawienie w ciele. Kładąc dłoń na ciało ludzkie — dotykamy nieba!“ Brzmi to pozornie jako zwyczajna tyrada retoryczna, ale tylko pozornie; w rzeczywistości dzieje się inaczej. Pomyślawszy bowiem dobrze, znajdziemy, że jest to prawdą naukową, najlepiej sformułowanym wyrazem istotnej prawdy rzeczy. My stanowimy cud nad cudami, wielką i niezbadaną tajemnicę bożą. Nie możemy tego pojąć, nie wiemy, jak o tem mówić, — możemy jednak czuć i wiedzieć — jeśli zechcemy, — że tak jest rzeczywiście.
Otóż niegdyś prawdy te człowiek łatwiej, niż dziś, odczuwał. Młode pokolenia świata — obdarzone świeżością ducha, niby dzieci, i zarazem głębokością ludzi poważnych, którym nie przychodziło do głowy, że załatwiły się już ze wszystkiemi istnościami w niebie i na ziemi, nadając im tylko poprostu nazwy naukowe, a które mogły tylko patrzeć przed siebie z trwogą i zachwytem, — pokolenia te czuły lepiej pierwiastek boski w człowieku i przyrodzie; to też mogły, nie będąc szalonemi, czcić naturę i człowieka czcić bardziej, niż jakąkolwiek inną rzecz w tej naturze. Czcić — jest to, jak powiedziałem wyżej, uwielbiać bez granic: otóż do tego właśnie były one zdolne, przy zupełnie zdrowych zmysłach i w całej szczerości serca. Uważam, iż cześć dla bohaterów tworzyła potężny czynnik w tym starożytnym systemacie myśli. To, co nazwałem błędną puszczą poganizmu, powstało, że tak powiem, z wielu korzeni: wszelki zachwyt, wszelka cześć dla gwiazdy lub innego jakiego przedmiotu natury — była korzeniem, lub choć włóknem korzenia; ale cześć dla bohaterów stanowiła najgłębszy ze wszystkich korzeni, korzeń główny, z którego wszystko inne w znacznym stopniu musiało ciągnąć soki żywotne i wzrost.
Teraz zaś, jeśli nawet cześć dla gwiazdy korzystała z pewnego znaczenia, o ileż więcej go miała cześć dla bohatera! Cześć dla bohatera — to uwielbienie najwyższe dla wielkiego człowieka. Otóż twierdzę, że i dziś jeszcze wielcy ludzie godni są uwielbienia, — twierdzę, że, w gruncie rzeczy, nic poza nimi nie jest go godnem! Łono człowieka nie może w sobie zmieścić uczucia szlachetniejszego nad to uczucie uwielbienia dla wyższego od niego człowieka. Do dziś dnia — i po wszystkie czasy — jest to wpływ ożywczy w życiu ludzkiem. Twierdzę, że religia na tem się opiera, i to nietylko poganizm, ale nawet daleko wyższe i prawdziwsze, jednem słowem wszelka znana dotychczas religia. Cześć dla bohaterów, uwielbienie sercem odczute i pełne pokory, namiętne, bezgraniczne poddanie się jakiejś bardzo szlachetnej i boskiej postaci człowieka — czyż nie w nich tkwi zarodek samego chrystyanizmu? Wszak największym z bohaterów jest Ten, którego tu nie nazwiemy! Święte i milczące rozpamiętywanie przystoi temu świętemu przedmiotowi; tam znajdziecie ostateczną doskonałość pierwiastku, obecnego wszędzie w historyi człowieka na ziemi.
Schodząc zaś do niższych, mniej niepojętych krain, możemy zapytać: czemże jest wszelka prawość, jak nie krewną wiary religijnej? Wiara — oto prawość względem jakiegoś natchnionego nauczyciela, jakiegoś bohatera duchowego. Czemże więc jest prawość społeczna, ten duch życia wszelkiego społeczeństwa, jak nie czemś, wypływającem z czci dla bohaterów, z pokornego uwielbienia dla prawdziwie wielkich? Społeczeństwo stoi na czci dla bohaterów. Wszelkie dostojeństwa, na których się opiera łączność ludzi, są czemś, co moglibyśmy nazwać heroarchią (rządem bohaterów), lub hierarchią, albowiem i ona też jest „święta“ (ιερα)! Książę — oznacza dux (wódz), king (król) jest to kön-ning, kan-ning, człowiek, co wie albo może. Społeczeństwo zawsze musi przedstawiać, byle nie w sposób nie do zniesienia niedokładny, stopniowanie czci dla bohaterów, — hołdu, składanego z posłuszeństwem ludziom istotnie wielkim i mądrym. Powiedziałem: byle nie w sposób nie do zniesienia niedokładny! Wszyscy ci dostojnicy społeczni są jak banknoty, reprezentujące złoto; ale wielka zawsze ich ilość bywa, niestety! podrobioną. Można jeszcze istnieć z pewną, nawet ze znaczną ilością fałszowanych banknotów; ale jeśli wszystkie, lub większa część ich, są fałszowane — to nie! Wtedy nieuniknienie zbliża się rewolucya, krzyki: demokracya, wolność i równość — i sam wreszcie nie wiem jeszcze co. Skoro wszystkie banknoty są fałszywe i złota wcale nie można za nie otrzymać, lud zaczyna w rozpaczy wołać, że go niema i nigdy nie było! „Złoto“ jednak, cześć dla bohaterów, istnieje pomimo to, istnieje zawsze oraz wszędzie, i nie może zniknąć, dopóki sam człowiek istnieć nie przestanie.
Wiem doskonale, że wyznanie wiary naszych czasów zasadza się na tem, że cześć dla bohaterów, czyli to, co tak nazywam, odeszło w przeszłość i raz na zawsze istnieć przestało. Wiek nasz, dla przyczyn, które warto będzie kiedyś zbadać, przeczy, że tak powiem, istnieniu wielkich ludzi, przeczy pożytkowi ich istnienia. Wskażecie naszym krytykom jakiego wielkiego człowieka, takiego naprzykład Lutra, — wnet przystąpią oni do tego, co nazywają „wytłumaczeniem“ go; nie oddadzą mu czci, lecz wymierzą go, aby wykryć, że jest to pewien rodzaj małego człowieka! On był „tworem czasu,“ powiadają, czas go wezwał; epoka zrobiła wszystko, on zaś nic — czegobyśmy sami, my, mali krytycy, też zrobić nie mogli! Jest to pożałowania godne. Czas go wezwał! Niestety, znamy epoki, które wielkim głosem wzywały swego wielkiego człowieka, a znaleźć go nie mogły, bo go nie było, bo go Opatrzność nie zesłała, i epoka, wzywając go z całej siły, musiała runąć w chaos i gruzy, albowiem ten wzywany przyjść nie chciał.
Jeśli bowiem tylko zechcemy nad tem pomyśleć, to ujrzymy, że żadna epoka nie byłaby skazana na niechybną zagładę, gdyby tylko zdołała znaleźć człowieka dość wielkiego, dość dobrego, dość mądrego, aby dostrzegł, czego mianowicie dana epoka potrzebuje, — mężnego, aby potrafił prostą drogą poprowadzić do celu: w tem oto zbawienie wszelkiej epoki. Epoki zamierania i pospolitości, ze swą niewiarą i nędzną rozpaczą tudzież niepokojem, ze swemi cechami wątpliwemi, cechami zamierania, ze wszystkiemi okolicznościami krępującemi, epoki, w proch się rozsypujące, staczające się po stopniach coraz gorszych i nędzniejszych rozpaczy ku ruinie ostatecznej, epoki te, powtarzam, przypominają według mnie drzewa martwe, oczekujące błyskawicy z niebios, któraby je zapaliła. Wielki człowiek, ze swobodną swą siłą, wprost od Boga pochodzącą, jest tą błyskawicą. Słowo jego — to słowo zbawcze, w które wszyscy uwierzyć mogą. Uderzył — i wszystko płomienieje dokoła niego, zmienione w podobny do jego własnego ogień. Te suche, spruchniałe, w pył się rozpadające gałęzie powołały błyskawicę — myśli ten i ów. Niewątpliwie, potrzebowały jej one bardzo, ale powołać!... — Zdaje mi się, że bardzo niedaleko widzącymi krytykami są ci, co wołają: „Patrzcie, czyż to nie drzewo wytwarza ogień?“ — Człowiek niczem nie może dać smutniejszego dowodu swojej własnej małości, jak niewiarą w wielkich ludzi. Niema bardziej opłakanego symptomatu wśród pewnego pokolenia, jak taka ogólna ślepota na błyskawicę duchową, jak wiara tylko w kupę jałową martwego drzewa. Nazwałbym to szczytem braku wiary. We wszystkich epokach historyi świata znajdziemy, że wielki człowiek stawał się koniecznym zbawcą swej epoki, — stawał się błyskawicą, bez której drzewoby nie zapłonęło. To też historya świata jest, jak już powiedziałem, biografią wielkich ludzi.
Tacy mali krytycy czynią wszystko, co mogą, dla szerzenia niewiary i ogólnego paraliżu duchowego, lecz na szczęście, niezawsze się im to udaje. Po wszystkie czasy może się człowiek stać tak wielkim, aby każdy odczuł, że owi krytycy oraz ich doktryny są to tylko chimery i pajęczyna. I należy zwrócić uwagę na to, że nigdy a nigdy nie zdołali oni wyrwać z korzeniem z żywych serc ludzkich pewnego nader osobliwego poszanowania dla wielkich ludzi, jakiegoś mimowolnego podziwu, jakiejś pełnej prawości czci, choćby była ona niewyraźną i przewrotną. Trwanie czci dla bohaterów jest wiecznem, jak i ludzkości samej. Wszak Boswell w ośmnastym jeszcze wieku najszczerzej czci swego Johnsona. Niedowiarki-Francuzi wierzą w swego Voltaire’a i wybuchają wobec niego niezmiernie ciekawym objawem czci dla bohaterów, kiedy to, w ostatnim akcie jego życia, „duszą go pod masą róż.“ Nadzwyczaj mię zawsze zajmował ten wypadek z Voltaire’m. Jeżeli w rzeczy samej będziemy uważali chrystyanizm za najwyższy przykład czci dla bohaterów, to w wolteryanizmie znajdziemy w takim razie jeden z najniższych; to też życie tego antychrysta w swoim rodzaju przedstawia z tego punktu widzenia jaskrawy kontrast. Nie było narodu, tak mało skłonnego do podziwu, jak owi Francuzi z czasów Voltaire’a; wydrwiwanie tworzyło cechę całego ich umysłu, w którym wcale nie znalazłbyś miejsca na uwielbienie. A tymczasem, patrzcie: starzec z Fernoy przybywa do Paryża, starzec 84-letni, chwiejący się na nogach, bezsilny! Czują oni, że to też jest rodzaj bohatera, że strawił życie na zapasach z błędem i niesprawiedliwością, na uwalnianiu Calas’ów, demaskowaniu wysoko postawionych hipokrytów, że on też, krótko mówiąc, mężnie walczył, chociaż w sposób wielce osobliwy. Czują oni zarazem, że jeśli wydrwiwanie jest rzeczą wielką, to świat nie widział jeszcze nigdy takiego wydrwiwania. On stanowi wcielony ideał każdego, — jest czemś, czem każdy z nich potrzebował być; czują że ze wszystkich Francuzów najbardziej jest Francuzem. On właśnie uchodzi za ich boga, boga, jakiego im trzeba. To też czyż go nie ubóstwiają wszyscy, zaczynając od Maryi-Antoniny, a kończąc na celniku przy Porte Saint-Denis? Arystokraci przebierają się za posługaczy karczemnych. Zawiadowca stacyi pocztowej nakazuje pocztylionowi: „ruszaj szparko, wieziesz pana Voltaire’a.“ W Paryżu powóz jego jest „głową komety, której ogon zapełnia wszystkie ulice.“ Damy wyrywają choć po włosku z jego futra, by go potem jako najświętszą relikwię przechować. Nie natrafiłbyś tam w całej Francyi na nikogo bardzo wysokiego, bardzo pięknego, który nie odczułby, że ten człowiek był czemś najwyższem, najpiękniejszem, najszlachetniejszem.
Tak, od Odyna Normana do Anglika Samuela Johnsona, od Boskiego Założyciela chrześcianizmu do zasuszonego arcykapłana encyklopedyzmu, po wszystkie czasy tudzież wszędzie bohatera czczono, i tak będzie działo się zawsze. Wszyscy my kochamy, kochamy oraz szanujemy wielkich ludzi, tudzież z poddaniem się chylimy przed nimi głowy, i czyż moglibyśmy tego nie uczynić bez hańby dla siebie? Czyż każdy prawdziwy człowiek nie czuje, że jego samego podnosi hołd, złożony czemuś, co jest rzeczywiście odeń wyższe? W sercu ludzkiem nie może powstać wznioślejsze i bardziej błogosławione uczucie. Co do mnie, wielce mnie pociesza, że żadna logika sceptyczna lub pospolitość ogólna, żadna nieszczerość i jałowość jakiegokolwiek czasu ze wszystkiemi jego wpływami, — nie potrafią zniszczyć tej szlachetnej prawowierności, czy też czci wrodzonej w duszy ludzkiej. W czasach niewiary, które muszą niebawem stać się czasami rewolucyi, kiedy tyle rzeczy się wali w gruzy, ujawnia się bolesny upadek oraz ruina. Mnie samemu się zdaje, gdy myślę o dniach naszych, że ta niezniszczalność czci dla bohaterów jest wiecznym jakimś dyamentem, punktem, od którego niżej żadna ruina rewolucyjna upaść nie może. Chaotyczna ruina wszystkiego, co się nadłamuje, a nawet pęka pośrodku i dokoła nas przewraca, też tak daleko zajdzie, — ale nie dalej. To jest wiecznym kamieniem węgielnym, na którym wszystko może się zacząć odbudowywać. Niech człowiek w ten lub ów sposób czci bohaterów; my wszyscy ich szanujmy — i niech trwa wiara, że trzeba, abyśmy zawsze szanowali wielkich ludzi: to stanowi dla mnie opokę, co przetrwa wśród wszelkich gruzowisk, — jedyny punkt stały w rewolucyjnej historyi nowych czasów, która inaczej nie miałaby ni dna, ni brzegów.
Taką jest cząstka prawdy, chociaż w przestarzałą szatę przyodziana, którą znajduję w poganizmie dawnych plemion; duch jednak tej cząstki i dziś jeszcze prawdziwym się okazuje. Przyroda dotychczas jest boską, jest objawieniem dzieł bożych; bohaterowi i dziś cześć się należy: to właśnie, chociaż w nędznych formach, pierwotnych i niewyraźnych, starały się zawsze stawiać na czele wszystkie religie pogańskie. Zdaje mi się, że poganizm skandynawski powinien w tym względzie nas bardziej od wszelkiego innego zajmować. Przedewszystkiem on ostatni przetrwał w owych krajach Europy aż do jedenastego wieku: 800 lat temu Norwegczycy byli jeszcze czcicielami Odyna. Zajmuje też nas (Anglików), jako wierzenie naszych ojców, ludzi, których krew płynie jeszcze w naszych żyłach, do których my niewątpliwie jesteśmy podobni pod wielu względami.
Dziwna to rzecz: oni istotnie wierzyli w to wszystko, podczas kiedy my tak różnie wierzymy. Przyjrzyjmy się trochę — dla wielu powodów — tej biednej wierze normandzkiej. Mamy do tego dość środków, tkwi bowiem jeszcze jedna zajmująca w tych mitologiach skandynawskich strona: dochowały się one tak dobrze!
Wspomnienie wszystkiego tego na piśmie odnajdujemy tam, gdzie najmniej szukalibyśmy jakiejkolwiek literatury lub pamiętników pisanych, a mianowicie w Islandyi, na tej dziwnej wyspie, wyrzuconej, jak powiadają geologowie, siłą ognia z głębiny morskiej, — na dzikim i jałowym gruncie z lawy, — na tej wyspie, która kilka miesięcy do roku tonie w czarnych burzach, a lśni zato latem dziką pięknością, — która wznosi się tam ponad Oceanem Północnym, surowa i groźna, ze swemi wierzchołkami śnieżnemi, ryczącemi gejzerami, jeziorami siarczanemi, oraz przerażającemi przepaściami wulkanicznemi, — niby zburzone tudzież chaotyczne pole bitwy lodu i ognia. U brzegów tę dziką krainę okala pas ziemi rodzącej trawę, gdzie istnieć może bydło, a z jego pomocą i dzięki darom morza — potrafią również istnieć i ludzie: zdaje się, że żyli tam ludzie poetyczni, pełni głębokich myśli i wypowiadający je muzykalnie. Ileż rzeczy zatraciłoby się bezpowrotnie, gdyby Islandya nie była wytrysnęła z morza i gdyby nie odkryli jej Normanowie! Dawni poeci norscy [wyrazu tego: norski (norsk — nazwa narzecza starożytnego w Skandynawii) używam w znaczeniu: tyczący się pierwotnej mitologii skandynawskiej, lub szczepu, co ją wyznawał, albo języka, jakim ten szczep mówił, — celem odróżnienia od: normandzki, który ma znaczenie szersze co do czasu i przestrzeni, lub noryjski, co przypominałoby Norykę, prowincyę rzymską], przynajmniej wielu z nich, przyszli na świat w islandyi.
Saemund, jeden z pierwszych tamecznych kapłanów chrześciańskich, w którym może pozostała jeszcze krzta czułości dla poganizmu, zebrał niektóre ze starych pieśni pogańskich (właśnie w epoce, kiedy poczęły one zanikać), — jak np. poemata albo pieśni o charakterze mitycznym, proroczym, głównie zaś religijnym: to właśnie badacze nazywają starą, czyli poetyczną Eddą. Edda jest to wyraz wątpliwego pochodzenia etymologicznego, oznaczający, jak przypuszczają: prababka. Snorri Sturluson [1057(?) — 1132], Islandczyk, osobistość w najwyższym stopniu godna uwagi, wychowany przez wnuka owego Saemunda, powziął następnie w około sto lat później zamiar wytworzenia w prozie — pomiędzy innemi książkami, jakie napisał — rodzaju synoptyki całej mitologii, wyjaśnionej nowemi fragmentami poezyj, podanych przez tradycyę. Praca ta, odznaczająca się rzeczywiście wielką prostotą genialną, wrodzonym talentem, doskonałą przenikliwością i jasnością, dziś jeszcze przyjemna w czytaniu — stanowi nową Eddę, Eddę w prozie. Dzięki tym utworom i innym licznym sagom, islandzkim przeważnie, z komentarzami, islandzkiemi lub nie, które prowadzone są po dziś dzień z wielką starannością na północy, — można otrzymać pewną, bezpośrednią nawet intuicyę, ujrzeć, że tak powiem, wprost przed sobą cały ten stary norski systemat wiary. Zapomnijmy, że jest to religia błędna; przyjrzyjmy się jej jako myśli starożytnej i zbadajmy, czybyśmy też nie mogli sympatyzować z nią choć trochę.
Jestem zdania, że główną cechę tej starej mitologii stanowi uosabianie widocznych dzieł przyrody, prosta i poważna wdzięczność za dzieła przyrody fizycznej, jako za coś najzupełniej cudownego, wprawiającego w podziw, boskiego. Tem, o czem my dziś rozprawiamy naukowo, oni się zachwycali religijnie i padali na kolana w pełnem poszanowania przerażeniu. Wyobrażali sobie ponure i wrogie potęgi natury jako „Jötun’ów“, olbrzymów, istoty ogromne, groźne, demoniczne. Mróz, ogień, burza morska — wszystko to byli jötuni. Przeciwnie zaś potęgi przyjazne, jak ciepło letnie, słońce — są to bogi. Panowanie nad światem podzielone na dwoje pomiędzy pierwszych i drugich; mieszkają oni osobno, w ciągłej niezgodzie i wojnie morderczej. Bogowie za przybytek obrali sobie wysoki Asgard, ogród Azów, czyli bóstw; Jötunheim zaś, ziemia daleka, ponura i chaotyczna — jest mieszkaniem jötunów.
Jeśli zechcemy przeniknąć do gruntu, wyda się nam to wszystko nie bezmyślnem lub pustem, lecz bardzo ciekawem! Tak naprzykład potęga ognia czyli płomienia, którą my oznaczamy jakąś trywialną nazwą chemiczną, kradnąc w ten sposób sobie samym z przed oczu pierwiastkową cechę cudu, który w niej, jak i we wszystkich innych tkwi rzeczach, — w oczach tych starych Normanów uchodzi za Loke, demona bystrego i subtelnego z rodu jötunów. Tak samo (według słów niektórych podróżników hiszpańskich) dzicy z wysp Złodziejskich uważali ogień, którego nigdy przedtem nie widzieli, za demona lub boga, kąsającego ostrym zębem wszystkich, co go dotykali, i żywi się suchem drzewem. Także i przed nami żadna chemia, gdyby tylko nie miała głupoty do pomocy, nie zdołałaby ukryć, że płomień to rzecz cudowna. Co to jest płomień? — Co się tyczy mrozu, to stary, jasnowidzący Norman dostrzega w nim potwornego, białego jötuna, olbrzyma Thrym, Hrym lub Rime, wyraz starożytny, od niedawna wypadły z użycia w Anglii, lecz używany jeszcze w Szkocyi dla oznaczenia szronu. Rime nie była to, jak teraz, jakaś martwa rzecz chemiczna, lecz żywy jötun, czyli demon. Potworny demon Rime pod noc zapędzał swoje rumaki do kryjówki — i, siedząc, „czesał ich grzywy,“ a rumaki owe — to obłoki gradowe lub bystre wichry mroźne. Krowy jego — nie, to nie jego, lecz jego krewniaka, olbrzyma Hymira, nazywały się Icebergs; kiedy ten Hymir „wpatrzył się w opokę“ swem okiem demona, — opoka pękała pod gromem owego spojrzenia.
Piorun nie był wówczas prostą elektrycznością, dodatnią lub ujemną, jeno bogiem Donnerem (Thunder) czyli Torem, którego zarazem zwano bogiem dobroczynnego ciepła letniego. Piorun — to jego gniew; zbiorowisko chmur czarnych było gniewnem ściągnięciem brwi Tora; błyskawica, wytryskająca nagle z nieba — to wszystko gruchoczący, rzucony ręką Tora młot. Tor przyśpiesza bieg swego wozu, stukającego o wierzchołki gór: to grzmot; rozgniewany „dmie w swą rudą brodę:“ to drżące tchnienie burzy przed rozpoczęciem się huków piorunowych. Przeciwnie znów Balder, bóg biały, piękny, sprawiedliwy i łaskawy (w którym pierwsi misyonarze chrześciańscy znajdowali podobieństwo z Chrystusem) — to słońce, najpiękniejsza z rzeczy widzialnych, cudowna tudzież boska i dziś jeszcze, pomimo wszystkich naszych astronomij oraz kalendarzy! Najbardziej może jednak zasługuje na uwagę bóg, którego ślad odnajduje Grimm, etymologista niemiecki: bóg Wünsch albo Wish — posiadał moc spełnienia wszystkiego, czegoby kto zapragnął. Nie jestże to najszczerszy, chociaż najbardziej pierwotny głos ducha ludzkiego? najbardziej pierwotny ze wszystkich wytworzonych przez człowieka ideałów, który ukazuje się dziś jeszcze w najświeższej formie naszej kultury umysłowej? Wyższe względy powinny nas nauczyć, że bóg Wish nie jest prawdziwym bogiem.
Z innych bogów i jötunów wspomnę tylko, przez miłość dla etymologii, że burza morska — był to jötun Eagir, jötun bardzo niebezpieczny: dowiedziałem się, że teraz jeszcze, w naszych czasach, na naszej rzece Trencie, przewoźnicy z Nottinghamu pewien stopień podniesienia się wody (wraz z pewnym zawrotem czy wirem, który bardzo jest dla nich niebezpieczny) nazywają Eager, wołając naprzykład: „Strzeż się, Eager nadchodzi!“ Dziwne to: wyraz pozostał, niby jakiś wierzchołek góry zatopionego świata! Bardzo starzy przewoźnicy z Nottinghamu wierzyli jeszcze w boga Eagira. W rzeczy samej nasza krew angielska jest też w znacznym stopniu duńską, normandzką; albo raczej należy powiedzieć, że, w gruncie rzeczy, pomiędzy Duńczykiem, Normanem i Saksończykiem nie można wprowadzać żadnych odróżnień, chyba powierzchowne, jak naprzykład: poganie i chrześcianie, lub inne podobne. Ale od jednego do drugiego końca naszej wyspy gęsto jesteśmy przemieszani — dzięki nieustannym najściom — z Duńczykami we właściwem tego słowa znaczeniu. W większym stopniu ma to miejsce wzdłuż wschodniego wybrzeża, w największym zaś — jak uważam — w części północnej. Zaczynając od Humbra, w całej Szkocyi od końca do końca język ludu dotychczas w dziwnej mierze tworzy echo islandzkiego; jego germanizm odznacza się osobliwem zabarwieniem norskiem. Oni też są „Normanami,“ czy też Northmanami, jeśli w tem słowie tkwi jakiś wdzięk.
Będziemy teraz mówili o głównym bogu, Odynie, zaznaczymy tylko przedtem, co składa się na treść poganizmu skandynawskiego i, prawdę mówiąc, wszelkiego poganizmu: uznawanie sił natury za działaczy, za osobistości wprawiające w podziw, boskie, — czyli za bogi i demony. Nietrudno to nam pojąć. Przejawia się w tem myśl dziecięca człowieka, która obejmuje z zachwytem i przerażeniem ten zawsze w osłupienie wprawiający wszechświat. Dla mnie system norski zawiera w sobie coś bardzo prostego, bardzo wielkiego a zarazem bardzo męzkiego. Niezmierna prostota wieśniacza, tak różniąca się od ulotnego wdzięku starego greckiego poganizmu — oto, co cechuje system skandynawski. Jest to myśl, myśl naiwna głębokich, surowych i poważnych umysłów, czułych na wszystko otaczające; jest to badanie rzeczy bezpośrednie okiem i sercem, co po wszystkie czasy stanowi główną cechę charakterystyczną wszelkiej dobrej myśli. Tu się przejawiają nie wytworna lekkość, nawpół zabawa, jak w poganizmie greckim, lecz pewna prawdomówność rubaszna, pewna siła prostacza, jakaś wielka i surowa szczerość. Dziwnem wyda się każdemu, który po naszych pięknych posągach Apollina i naszych przezroczystych, uśmiechniętych podaniach, natrafi na tych bogów norskich, „warzących piwo,“ aby wydać ucztę Eagir’owi, jötunowi morza, i posyłających Tora po kocioł do krainy jötunów, — na tego Tora, co po licznych przygodach wkłada kocioł na głowę, niby ogromny kapelusz, i idzie w ten sposób, cały w nim schowany, bo uszy kotła do pięt mu dochodzą! Ten system norski charakteryzuje jakiś rodzaj ogromu próżnego, jakaś obszerna i niezręczna olbrzymiość, jakaś siła potężna, sama siebie jeszcze nieświadoma, stąpająca bez oparcia, wielkiemi a niepewnemi krokami. Przyjrzyjmy się tylko ich pierwszemu mitowi o stworzeniu świata. Bogowie, zamordowawszy olbrzyma Imera — który, dzięki „ciepłemu wiatrowi“ i z wielkim jakimś chaotycznym trudem, powstał ze spotkania się mrozu i ognia, — postanowili z niego zbudować świat. Krew jego utworzyła morze, ciało stało się ziemią, kości — skałami, z jego brwi utworzyli oni Asgard, przybytek bogów, czaszka jego zmieniła się w wielki strop błękitny bezmiaru, a mózg w obłoki. Co za podanie! Co za i myśl nieokiełznana, wielka, kolosalna, bezmierna, — której sądzonem było w swoim czasie podpaść pod jarzmo i zmienić się w całkowitą wielkość, nie kolosalną, lecz boską i potężniejszą nad olbrzymiość — przez Szekspirów i Goethe’ych! Z ludzi owych powstaliśmy zarówno duchowo, jak i fizycznie.
Lubię też wyobrażenie, jakie mieli oni o drzewie Igdrazil. Całe życie przedstawiali pod postacią drzewa. Igdrazil, jesion, drzewo istnienia, zapuszcza swe korzenie głęboko, aż do państw Heli czyli śmierci; pień jego wznosi się wysoko jak niebo i rozpościera swe konary na wszechświat cały: takiem jest drzewo bytu. U stóp jego, w państwie śmierci, trzy Norny, fatalności: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość — polewają jego korzenie wodą, czerpaną ze źródliska świętego. „Gałęzie“ ze swemi gałązkami i listkami — wypadki, cierpienia, czyny, katastrofy — rozpościerają się przez wszystkie ziemie i czasy. Nie jestże tam liść każdy biografią, a każde włókienko czynem lub słowem? Konary drzewa — to dzieje plemion. Szum jego jest zgiełkiem żywota ludzkiego od początku czasów. I drzewo tam wzrasta, podczas gdy to tchnienie namiętności ludzkich szumi skróś niego — to burza niem wstrząsa i wicher szaleje wśród gałęzi, wyjąc niby głos wszystkich bogów razem. Oto więc Igdrazil — drzewo bytu. Jest to przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, — co było uczynione, co jest uczynione i co będzie uczynione: „odmiana do nieskończoności słowa czynić.“ Zwracając uwagę na bieg rzeczy ludzkich, z których każda jest w łączności nie do rozplątania ze wszystkiemi innemi, — myśląc nad tem, że każdy wyraz, którym do was tu przemawiam, zapożyczyłem nietylko u Ulfila Moesogotha, lecz u wszystkich ludzi, zaczynając od pierwszego, co mówić zaczął, — przychodzę do przekonania, że nie może być w tym względzie prawdziwszego upodobnienia, niż drzewo. Piękne to, zupełnie piękne i wielkie. „Maszyna wszechświata!“ Niestety, proszę tylko pomyśleć o tem dla kontrastu!
A więc ten pogląd norski na przyrodę dość jest dziwny, dość się różni od tego, w co my o niej wierzymy. Zkąd pogląd taki się wziął? Nikt nie chciałby zmuszonym być do odpowiedzi na to pytanie z wielką szczegółowością! Jedno tylko możemy o tem powiedzieć: powstał on z myśli Normanów, szczególnie zaś z myśli pierwszego Normana, który posiadał potęgę oryginalnego myślenia, — pierwszego norskiego „genialnego człowieka,“ jakbyśmy go nazwali! Niezliczone mnóstwo ludzi przeszło przez ten świat z niemem i nieokreślonem zdziwieniem, jakie nawet zwierzęta zdołają odczuć, — lub też z bolesnym i badawczym podziwem, do jakiego sami tylko ludzie są zdolni; dopóki nie zjawił się wielki myśliciel, człowiek oryginalny, jasnowidzący, którego myśl, ujęta w formę i wypowiedziana, budzi uśpioną zdolność wszystkich i w myśl ją zmienia. Zawsze tak dzieje się z myślicielem, bohaterem ducha. Wszyscy niedalecy byli od wypowiedzenia, — chcieli wypowiedzieć to, co on wypowiedział. I myśli wszystkich drżą i powstają — niby z bolesnego snu urocznego — dokoła jego myśli, odpowiadając mu: „Tak, tak dzieje się właśnie!“ Jest to radosne dla ludzi, jak zorza rodzącego się z nocy dnia; bo czyż nie tworzy to w rzeczy samej dla nich przebudzenia się z niebytu do bytu, ze śmierci do życia? Dziś jeszcze poważamy takiego człowieka, nazywając go poetą, geniuszem, lub w inny podobny sposób, — lecz wobec tych ludzi dzikich uchodził on istotnie za jakiegoś czarodzieja, twórcę błogosławieństw niespodzianych oraz cudownych, za proroka, za boga! — Raz obudzona myśl już nie zasypia, rozwija się w cały systemat myśli, rośnie od człowieka do człowieka, z pokolenia w pokolenie, dopóki wreszcie nie utworzy się całkowita jej postać tak, żeby już ten systemat myśli nie mógł róść dalej, lecz musiał innemu miejsca ustąpić.
Wyobraźmy sobie, że człowiek, którego nazywamy teraz Odynem, główny bóg norski, takim właśnie Normanom wydawał się człowiekiem. Był to nauczyciel rzeczy wyższych, wódz ducha i ciała, dla którego zachwyt, wszelkie znane przechodzący granice, przekształcił się w ubóstwienie. Nie posiadaż on mocy wyrażenia w słowach swej myśli, obok wielu innych dotąd cudownych mocy?! Tak, to musiało odczuwać z wdzięcznością bezgraniczną surowe serce Normana. Nie on-że rozwiązał dla nich zagadkę sfinksa-wszechświata, nie on-że to dał im pewność co do własnego ich przeznaczenia? Dzięki jemu, wiedzą oni teraz, co mają. robić tu i czego oczekiwać tam. Byt stał się, dzięki jemu, zrozumiałym, melodyjnym; on pierwszy uczynił życie żywem! Możemy nazwać tego Odyna, początek mitologii norskiej — Odynem, lub jakiemkolwiek imieniem, które nosił wśród ludzi pierwszy myśliciel-Norman. Pogląd jego na wszechświat, raz rozpowszechniony — a pogląd taki nadaje się do przeniknięcia wszystkich umysłów, — rośnie i rośnie, dopóki tylko można wciąż w niego wierzyć. Drzemał on we wszystkich umysłach, wypisany, ale niewidocznie, niby atramentem sympatycznym: słowo jego ujawnia go we wszystkich. Tak, nie jestże we wszystkich epokach wielkim wypadkiem, ojcem wszystkich innych, pojawienie się na świat myśliciela?!
Nie trzeba też zapominać o innej rzeczy, która wytłumaczy do pewnego stopnia chaotyczność tych Edd norskich: nie tworzą one bynajmniej jednolitego systematu myśli, lecz, ściśle rzeczy biorąc, zbiorowisko wielu następujących po sobie systematów. Cała ta starożytna wiara norska, która, z powodu odległości, przedstawia się nam jako rzucona na jedno tło Eddy, niby obraz na jednem płótnie malowany, nie tak w rzeczywistości istniała. Istniała ona prędzej wśród następujących po sobie pokoleń we wszelkich odległościach i głębokościach — od czasu, kiedy wierzenie to po raz pierwszy powstało. Wszyscy myśliciele skandynawscy, zaczynając od pierwszego, przyczynili się do tego skandynawskiego systematu idej przez wypracowywanie i dodawanie wciąż nowych myśli: jest to zbiorowe dzieło ich wszystkich. Jaką była jego historya, w jaki sposób dzięki przyczynom szeregu myślicieli zmieniał on swe formy na nowe, dopókąd nie dosięgnął wreszcie całkowitej formy ostatecznej, pod jaką widzimy ten system w Eddzie — nikt teraz nigdy się tego nie dowie: jego sobory trebizondzkie i tarentyńskie, jego Atanazów, Dante’ów, Lutrów — wszystko to bez śladu pochłonęła noc czarna! Jedyną rzeczą, jaką możemy o tem wiedzieć, jest, że miał on taką historye. Gdzie tylko myśliciel się zjawiał, tam przyczyniał się w czemś do rzeczy, o której myślał, podnosił ją, zmieniał, tam, jednem słowem, odbywała się rewolucya. Niestety! czyż najwspanialsza ze wszystkich rewolucya, jedyna dokonana przez samego tylko Odyna, nie została dla nas, jak i wszystko, pochłonięta? Odyn, cóż znów za historya? Jakże się wydaje dziwnem myśleć, że on miał swoje historye! — że ten Odyn, w dzikiem swem odzieniu normandzkiem, ze swą brodą i dzikiemi oczyma, z mową surową i pierwotnemi sposobami życia — był takim, jak i my, człowiekiem, z takiemi samemi cierpieniami i radościami, o takich samych członkach i rysach twarzy! — że był on wewnętrznie taki sam, jak i my, a dokonał takiego dzieła!! Z dzieła tego jednak wiele zaginęło, — z twórcy — wszystko, oprócz imienia. „Wednesday“ (dzień Odyna, środa), powiedzą nazajutrz ludzie. Co się zaś tyczy samego Odyna, to nie istnieje o nim żadna historya, ani też żaden do niej dokument, ani nawet żadne godne powtórzenia przypuszczenie.
Snorri wprawdzie w zwięzłym, kancelaryjnym niemal stylu, wypisuje z zimną krwią w głównem swojem dziele, Heimskringla, jak to Odyn był władcą bohaterskim gdzieś ponad morzem Czarnem i posiadał dwunastu parów oraz wielki lud, któremu zrobiło się zaciasno we własnych granicach; jak to wyprowadził swoich Azów (Azyatów) z Azyi i przez wojnę zdobywczą osiedlił ich w północnych częściach Europy; jak wynalazł pismo, poezyę i t. d. — i doszedł wreszcie do tego, że zaczęli go Skandynawi czcić jako głównego swego boga, zmieniwszy dwunastu parów w dwunastu własnych jego synów, bogów, jako i on: Snorri nie żywi co do tego najmniejszych zwątpień. Saxo Grammaticus, nader zajmujący Norman tegoż wieku, waha się jeszcze mniej. Odkrywa on bez cienia skrupułu na dnie każdego podania osobistego fakt historyczny, który też wpisuje do swej kroniki jako wypadek ziemski w Danii lub gdziekolwiek indziej. Wykształcony i oględny Torfoeus zapomocą wyliczenia wskazuje nawet datę: Odyn, powiada, przybył do Europy około roku 70-go przed Chrystusem. O wszystkiem, co, jako oparte na najczystszych niepewnościach, uznano teraz za niemożliwe do twierdzenia, — nie potrzebuję mówić. Na długo, na długo przed 70-tym rokiem działo się to wszystko! Data, przygody, cała historya ziemska, postać i otoczenie, jednem słowem wszystko tyczące się Odyna, pochłonęły dla nas na zawsze nieznane tysiące lat.
Archeolog niemiecki, Grimm, idzie dalej jeszcze, twierdząc, że człowiek Odyn nigdy nawet nie istniał, i dowodzi tego etymologicznie. Wyraz Wuotan, który jest formą pierwotną nazwy Odyn, rozpowszechniony wszędzie z końca w koniec pomiędzy plemionami teutońskiemi jako imię głównego ich bóstwa, wyraz, w którym, według Grimma, można znaleźć związek z łacińskiem vadere, angielskiem wade i innemi podobnemi, oznaczał pierwotnie ruch, źródło ruchu, moc, i jest godnem imieniem najwyższego boga, lecz nigdy jakiegokolwiek człowieka. Wyraz ten oznacza: bóstwo, powiada on, u starych plemion saksońskich, germańskich i wszelkich plemion teutońskich; utworzone ztąd przymiotniki oznaczają wszystkie: boski, najwyższy, lub wogóle nazywają coś właściwego głównemu bóstwu. Bardzo to jest prawdopodobnem, co się tyczy kwestyi etymologicznej, — należy uchylić czoła przed Grimmem. Uważajmy więc za rzecz pewną, że Wuotan równa się angielskiemu wading, oznacza siłę ruchu, — co jednak, pomimo to, nie przeszkadza, żeby nie stanowiło to tak dobrze nazwy jakiego bohaterskiego człowieka, źródła ruchu, jak i nazwy bóstwa. Co się zaś tyczy przymiotników i wyrazów ztąd pochodnych, to czyż Hiszpanie, w powszechnem swem uwielbieniu dla Lope, nie wprowadzili we zwyczaj mówienia: „Lope kwiat,“ „Lope dama,“ jeśli kwiat lub kobieta odznaczały się nadzwyczajną pięknością? Gdyby to trwało dłużej, Lope stałoby się w Hiszpanii przymiotnikiem, oznaczającym też boski. W rzeczy samej, Adam Smith, w swojem Studyum o języku, wypowiada przypuszczenie, że wszystkie przymiotniki w ten właśnie sposób powstały: pewien przedmiot bardzo zielony, odznaczający się przedewszystkiem swoją zielonością, otrzymał imię własne: zielony, a wtedy przedmiot sąsiedni, odznaczający się taż samą własnością, drzewo naprzykład, nazwane zostało drzewem zielonem, tak jak dziś jeszcze mówimy: maszyna o sile stu koni, człowiek z orderem i t. d. Wszystkie przymiotniki pierwotne w ten — według Smitha — sposób powstały, t. j. były z początku rzeczownikami, nazwami przedmiotów. Trudno znowu dla etymologii tak w nic obrócić człowieka! Niewątpliwie istniał jakiś pierwszy nauczyciel i wódz, niewątpliwie musiał istnieć w pewnej epoce jakiś dostępny zmysłom Odyn, — nie przymiotnik, lecz bohater rzeczywisty, z ciała i krwi! Głos wszelkiej tradycyi, historya lub echo historyi, zgadza się ze wszystkiem, czego w tym względzie nauczyć może rozumowanie, ażeby nas w tem upewnić.
W jaki mianowicie sposób człowiek Odyn zdołał wyróść na boga, na głównego boga? — jest to kwestya, w zakresie której nikt zapewne nie zechciałby dogmatyzować. Powiedziałem już, że lud jego nie znał żadnych granic w uwielbieniu swem dla niego; nie posiadał jeszcze żadnej miary, by je mierzyć. Proszę wyobrazić sobie szlachetną miłość własnego waszego serca, któraby się szerzyła, aż przekroczyłaby wreszcie wszelkie granice, zapełniłaby i zalała cały obszar waszej myśli! A jeśli prócz tego sam Odyn — gdyż wielka dusza bezdenna, z tem tchnieniem i tajemniczym przypływem wizyj i pobudzeń, które sama nie wie zkąd pochodzą, zawsze jest zagadką, źródłem przerażenia i osłupienia dla siebie samej — odczuł, że może istotnie był on boskim, że był jakąś emanacyą „Wuotana,“ „Ruchu,“ najwyższej potęgi i bóstwa, którego cała przyroda, w jego widzeniu zachwyconem, tworzyła straszliwą postać płomienia, że jakaś emanacya Wuotana zamieszkała w nim na tym padole! Nie był on bynajmniej w tym względzie nieszczerym: mylił się tylko, mówiąc większą, niż przypuszczał, prawdę. Wielka dusza, wszelka dusza szczera nie wie, czem jest, i waha się pomiędzy największą wysokością i najniższą głębią; ze wszystkiego bowiem najmniej danem jej zmierzyć samę siebie! To, za co inni go uważają, i to, czem, jak sam przypuszcza, być może, jest on, — dwa te czynniki, w dziwny sposób oddziaływając na siebie, wzajemnie przyczyniają się do tego, by się wzajem określić. Wobec tego, że wszyscy ludzie podziwiają go i szanują, wobec własnej swej dzikiej duszy, pełnej szlachetnych zapałów i uczuć, wiru ciemności chaotycznych i nowego światła wspaniałego, wobec boskiego wszechświata, występującego dokoła niego w olśniewającej swej boskiej piękności, i wobec tego, że dotąd nikomu z ludzi nic podobnego się nie zdarzyło — cóż wobec tego wszystkiego mógł on myśleć o samym sobie? „Wuotan?“ Wszyscy ludzie odpowiedzieli: „Wuotan!“
Następnie proszę zwrócić uwagę na to, czego sam czas może dokonać w podobnym wypadku, i jak człowiek, jeśli wielkim był za życia, staje się dziesięć razy większym po śmierci. Co to za olbrzymia powiększająca camera-obscura tradycya! Proszę pomyśleć, jak w pamięci, wyobraźni ludzkiej rośnie wszelka rzecz, jeśli miłość, uwielbienie, wszystko, co serce posiada, pobudza do tego, — szczególnie zaś w ciemnościach, w niewiadomości całkowitej, bez żadnych dat ni dokumentów, bez żadnej księgi ni marmuru Arundela: gdzieniegdzie zaledwo jakiś niemy kurhan monumentalny. Ależ wszędzie, gdzie nie istniałyby książki, każdy wielki człowiek po trzydziestu lub czterdziestu latach stałby się mitycznym, jak tylko powymieraliby współcześni, co go widzieli. A cóż dopiero po trzech stach, albo po trzech tysiącach lat!.. Zabawiać się budowaniem ścisłych teoryj w podobnych wypadkach nie na wieleby się zdało: są to rzeczy nienadające się do ułożenia w teoremy i diagramy, i co do których logika winna wiedzieć, że nie może o nich mówić. Dość już dla nas rozeznać zdaleka, w największej odległości, blask jakiś, jak gdyby małego światełka rzeczywistego, jaśniejącego w środku tej ogromnej kamery-obskury, dość rozeznać, że treść tego wszystkiego była nie szaleństwem i nicością, lecz istnością i zdrowiem.
Światło to, zapalone w ogromnym, mrocznym wirze ducha norskiego, mrocznym, ale pełnym życia, oczekującym jedynie na światło, — oto dla mnie treść rzeczy. W jaki już sposób światło to przebije się potem na zewnątrz, cudownie się rozpryskując w tysiącznych odcieniach i rozlewając się w formy i barwy, — zależy to już nie tyle od niego, ile od ducha narodowego, który je chłonie. Barwy oraz formy waszego światła zależą od pryzmatu, przez który będzie musiało świecić. Dziwnem jest myśleć, jak dla każdego człowieka jakakolwiekbądź, najprawdziwsza rzeczywistość, przybiera postać, nadaną mu przez charakter samego człowieka! Powiedziałem już: człowiek szczery, mówiąc do braci swych, ludzi, musiał zawsze koniecznie ustanowić, co mu się zdawało rzeczywistością, istotnym wyglądem natury. Ale sposób, w jaki ten wygląd czy też ta rzeczywistość przybierała dlań formę, jakiego rodzaju rzeczywistością stawała się dla niego, — podlegał — i podlega — prawom własnej jego natury, prawom głębokim, subtelnym a powszechnym i wiecznie czynnym. Świat przyrody jest dla każdego własną jego fantazyą, świat ten tworzy zbiorowy „obraz własnego jego marzenia.“ Kto odgadnie, jakim to niemożliwym do nazwania subtelnościom prawa duchowego zawdzięczają swą postać wszystkie te bajki pogańskie! Dość było cechy liczby: dwanaście, jako najpodzielniejszej ze wszystkich, gdyż może być dzielona przez dwa, trzy, cztery i sześć, jako najbardziej zwracającej uwagę liczby, ażeby zdecydować o liczbie Znaków Zodyaku, liczbie synów Odyna, i wielu innych niezliczonych dwunastkach. Wszelka nieokreśloność liczby skłaniała się ku dwunastce. Tak samo działo się pod wszystkiemi innemi względami, i to najzupełniej nieświadomie, bez żadnego pojęcia o tem, że się tworzyło w ten sposób „alegorye!“ Lecz świeży i jasny rzut oka pierwszych tych wieków musiał szybko rozeznawać tajemne stosunki rzeczy i gotów był im ulegać najzupełniej. Szyller utrzymuje, że „Przepaska Wenery“ jest wieczną prawdą estetyczną ze względu na naturę wszelkiego piękna; ciekawą jest jednak rzeczą, że przez głowę mu nie przechodzi poddawać myśl, iż starożytni twórcy podań greckich mieli choćby słabe pojęcie o tem, jakby wyłożyć kurs „Filozofii krytyki!“ Jednem słowem musimy się rozstać z tą krainą bez granic. Czyżbyśmy nie mogli pojąć, że Odyn rzeczywiście istniał? We wszystkiem tem tkwił błąd, dość duży błąd, ale nigdy fałsz, bajki bezmyślne, alegorya świadoma, — nie, nie chcemy wierzyć, ażeby ojcowie nasi mogli wierzyć w coś podobnego.
Runy Odyna dostarczają rysu znamiennego w jego postaci. Runy i cuda „czarodziejstw,“ jakich on przez nie dokonywał, stanowią wieloznaczną cechę tradycyi. Runy jest to alfabet skandynawski; Odyn wynalazł, według przypuszczeń, zarówno pismo jak i czarodziejstwa wśród tego ludu! Człowiek nigdy nie dokonał większego wynalazku, niż wyrażając niewidzialną swą myśl przez znaki pisane. Utworzyło to rodzaj drugiej mowy, tak samo niemal, jak pierwsza, cudownej. Proszę sobie przypomnieć zdziwienie i niedowierzanie Atahualpy, króla peruańskiego, jak kazał on, ażeby mu strzegący go żołnierz hiszpański na paznokciu wielkiego palca napisał: Dios — w celu doświadczenia następnego żołnierza i przekonania się, czy cud podobny był możliwym. Jeśli Odyn przyniósł swemu ludowi pismo, mógł, ile chciał, dzieł czarodziejskich dokonywać.
Pismo runiczne Normanów ma pewne pozory oryginalności: mówię nie o alfabecie fenickim, lecz o miejscowym skandynawskim. Prócz tego Snorri twierdzi, że Odyn wynalazł poezyę, muzykę mowy ludzkiej, razem z jej cudownem notowaniem runicznem. Przenieśmy się w czasy pierwotnego dzieciństwa narodów, w czasy pierwszego w naszej Europie pięknego światła porannego, kiedy to jeszcze wszystko drzemało w świeżym i młodym blasku jak gdyby wielkiego wschodu słońca, i kiedy Europa zaczynała po raz pierwszy myśleć, być! Co za podziw i nadzieja, co za blask nieskończony podziwu i nadziei, niby myśli dziecięcia w sercach ludzi silnych! I oto nagle wobec tych silnych dzieci natury zjawiał się nietylko dziki wódz i bojownik, rozeznawający swemi dzikiemi, pałającemi oczyma, co należy czynić, i — z dzikiem sercem lwa — ośmielający się i czyniący, lecz pobożny poeta zarazem w najszerszem tego słowa znaczeniu, prorok, wielki myśliciel i wynalazca, jakim zawsze bywa prawdziwie wielki człowiek. Bohater jest bohaterem pod wszystkiemi względami, a przedewszystkiem we własnej duszy i myśli. Ten Odyn, na swój sposób prosty i nawpół określony, miał coś do powiedzenia. Było to wielkie serce, które się otworzyło, aby objąć ten ogromny wszechświat oraz życie człowieka na tej ziemi — i wypowiedzieć potężne o tem słowo. Był to, jak mówię, bohater na swój gruby sposób, człowiek mądry, natchniony, o sercu szlachetnem. I jeśli teraz jeszcze podziwiamy takiego człowieka i wynosimy go ponad wszystkich innych, to cóż miały koniecznie uczynić te dzikie, po raz pierwszy do myśli zbudzone dusze Normanów? Im, chociaż wyrazów na to nie mieli, przedstawiał się on czemś wzniosłem, bardzo wzniosłem, bohaterem, prorokiem, bogiem, Wuotanem, najwyższym ze wszystkich. Myśl jest myślą, jakbądźkolwiek ją się wymawia lub sylabizuje. W głębi ducha przypuszczam, że Odyn ten musiał być człowiekiem ulepionym z tej samej gliny, co i cały ród wielkich ludzi. W sercu jego głębokiem i dzikiem taiła się myśl potężna. Wszak wyrazy grube, jakie składał, stanowiły pierwotne pierwiastki tych wyrazów angielskich, których my dzisiaj używamy! Taką to przedstawiała się praca jego w tym mrocznym żywiole. Ale był on tam jako światło zapalone, światło inteligencyi i prostej szlachetności serca: są to jedyne rodzaje światła, jakie my i dziś posiadamy, — był bohaterem, jakem rzekł, — i przeznaczeniem jego tam było świecić, rozjaśnić choć trochę swój mroczny żywioł, — co i obecnie jeszcze stanowi zadanie każdego z nas.
Chcemy sobie wyobrazić, że tworzył on typ Normana, najpiękniejszego Teutona, jakiego wydała kiedykolwiek ta rasa. Surowe serce Normana wybuchnęło dokoła niego uwielbieniem bez granic, ubóstwieniem. W nim widzimy korzeń tylu wielkich rzeczy, iż z głębi tysiącoleci wyrastają jego owoce po całem polu życia teutońskiego. Nasza własna środa (Wednesday) nie jestże jeszcze, jak powiedziałem, dniem Odyna? A Wednesbury, Wansborough, Wanstend, Wandsworth; Odin we wzroście swoim owładnął też całą Anglią, są to też liście zrodzone z tego korzenia! On uchodził za głównego boga wszystkich plemion teutońskich, za Normana-wzór: w taki to rzeczywiście sposób podziwiali oni ów wzór Normana, tak to przedstawiały się losy jego na tym świecie.
Tak więc, jeśli sam człowiek Odyn rozwiał się zupełnie, pozostał cień olbrzymi, cień jego, który pokrywa całą historyę jego plemienia. Albowiem raz zgodziwszy się na niego, jako boga, łatwo nam będzie zrozumieć, że wszelki skandynawski system pojęć o przyrodzie — lub też ciemny brak systemu — jakikolwiek mógłby on być przedtem, musiał wejść teraz na drogę zupełnie odrębnego rozwoju, tudzież w zupełnie inny sposób wzrastać. Całe plemię teutońskie wzięło do serca i poniosło dalej to, co Odyn przeniknął oraz czego nauczył przez swoje runy i rymy. Jego sposób myślenia stał się ich sposobem myślenia: taką jest i dziś, chociaż w innych warunkach, historya każdego wielkiego myśliciela. Czyż ta mitologia skandynawska, — w mglistych i kolosalnych swych zarysach podobna do jakiegoś olbrzymiego cienia kamery-obskury, rzuconego z martwych głębi przeszłości i zaścielającego całe niebo północy — nie tworzy do pewnego stopnia portretu tego człowieka Odyna? Tam jest widzialny lub niewidzialny obraz olbrzymi, niewyraźnie odbity, postaci jego naturalnej! Tak, powiadam, myśl zawsze jest myślą. Żaden wieki człowiek nie żyje nadaremno, a historya świata — to jedynie biografia wielkich ludzi.
Mnie osobiście dziwnie wzrusza ta postać pierwotna bohaterstwa, ten sposób niezręczny i bezsilny, lecz najzupełniej serdeczny, w jaki przyjęli bohatera jemu podobni. Jest to najszlachetniejsze z uczuć, jakabądźkolwiek niemoc tkwi w jego formie, jest to uczucie — jak i sam człowiek — wieczne. Gdybym choć w małym stopniu mógł wykazać to, co oddawna już czuję: że to — pierwiastek życiowy ludzkości, dusza historyi człowieka na tej ziemi, — uwydatniłbym główną korzyść odczytów niniejszych. Nie nazywamy dziś naszych wielkich ludzi bogami, nie posiadamy dla nich uwielbienia bez granic: o! nie, ograniczamy je dostatecznie, — lecz gdybyśmy wcale wielkich ludzi nie mieli, lub gdybyśmy ich wcale nie podziwiali, — byłoby to coś gorszego od ich ubóstwienia.
Ten biedny skandynawski kult dla bohaterów, cały ten sposób norski przedstawiania sobie wszechświata i przystosowywania się do niego, posiada dla nas niezniszczalną wartość. Był to pierwotny, dziecięcy sposób uznawania boskości przyrody i człowieka, bardzo pierwotny, lecz sercem odczuty; zdrowy i olbrzymi, zawierający w sobie zapowiedź, na jakiego olbrzyma to dziecię wyrośnie! — Było to prawdą i nie jest nią już. Nie jestże to niby nawpół niemy, stłumiony głos oddawna ziemią przykrytych pokoleń, głos własnych naszych ojców, wołający ku nam z głębi wieków: „Oto jest to, cośmy myśleli o świecie; oto jest cały obraz i całe pojęcie, jakie zdołaliśmy sobie wytworzyć o tej wielkiej tajemnicy życia i wszechświata. Nie gardźcie niem. Wyście wzniesieni wysoko ponad nie, ku szerokiemu i swobodnemu poglądowi, lecz i wy nie jesteście u szczytu. Nie, wasze pojęcie też, jakbądźkolwiek rozszerzone, jest tylko częściowe, niedoskonałe, tej rzeczy bowiem żaden człowiek — w czasie lub poza granicami czasu — nie zdoła pojąć; po tysiącach lat coraz nowego wytwarzania człowiek ujrzy, że przeznaczeniem jego — wciąż jeszcze walka o zdobycie częściowego zrozumienia, rzecz to bowiem obszerniejsza od człowieka i przez umysł jego ogarniętą być nie może, rzecz to nieskończona!“
Przyszliśmy więc do tego, że treść mitologii skandynawskiej, jak zresztą wszystkich mitologij pogańskich, stanowi uznanie boskości przyrody i szczere zjednoczenie się człowieka z tajemniczemi i niewidzialnymi potęgami, których widzialne działanie dostrzegał on w świecie dokoła siebie. To właśnie w skandynawskiej bardziej, niż w jakiejkolwiek innej znanej mi mitologii, jest szczerem. Szczerość tworzy pierwszą jej cechę charakterystyczną. To też ta wyższa (daleko wyższa) szczerość pociesza nas co do braku zupełnego greckiego wdzięku. Zdaje mi się, że więcej warta szczerość od wdzięku. Czuję, że starzy ci Normanowie, silni, poważni, sumienni, spoglądali na przyrodę okiem szeroko otwartem, duszą otwartą, jako dzieci, a jednak i jako męże zarazem, z prostotą, z głębokością i z świeżością serc wielkich, szczerze, z miłością i zachwytem a bez strachu. Dzielne to było, prawdziwie stare plemię. Znajdujemy, że takie uznanie przyrody tworzy główny pierwiastek poganizmu, gdyż uznanie człowieka i jego obowiązku moralnego, chociaż i to musi przyjść z czasem, staje się pierwiastkiem głównym dopiero w bardziej oczyszczonych formach religijnych. Tu widnieje, w rzeczy samej, wielka różnica, wielka epoka w wierzeniach ludzkich, wielka linia demarkacyjna w rozwoju religijnym ludzkości. Przedewszystkiem człowiek zawiązuje stosunki z przyrodą i jej potęgami, podziwia je, tudzież ubóstwia, a dopiero w późniejszej epoce przychodzi do zrozumienia, że wszelka potęga jest moralną, że najważniejszą dlań rzeczą jest odróżnienie dobra i zła — tego, co „powinieneś“ i czego „nie powinieneś.“
Co się znów tyczy wszystkich tych bajecznych opisów w Eddzie, to zwrócę uwagę, że (jak już napomykałem) najprawdopodobniej, koniecznie nawet, muszą one pochodzić z nowszych znacznie czasów, że najprawdopodobniej, pierwotnie nawet, nie miały one, porównawczo, dla starych Normanów poważnego znaczenia i były, że tak powiem, rodzajem zabawy poetyckiej. Alegorya i opis poetyczny, jak to już zaznaczyłem poprzednio, nie mogą być wiarą religijną: trzeba, żeby sama wiara istniała przedewszystkiem, a wtedy dość się dokoła niej zbierze alegoryj, niby ciało dokoła swej duszy. Wiara norska, śmiało wolno mi zrobić to przypuszczenie, była najbardziej czynną właśnie w milczącym swym peryodzie, kiedy niewiele jeszcze miała o sobie samej do powiedzenia, nietylko do opiewania.
Wśród mroku wszystkiego tego w Eddzie, wśród tego nawału fantastycznego twierdzeń i tradycyj, w mitologiach muzykalnych, główne wierzenie praktyczne, jakie człowiek ówczesny mógł, według prawdopodobieństwa, posiadać, tyczyło się następujących punktów: Walkirye i pałac Odyna, przeznaczenie niewzruszone, jedyna konieczna dla człowieka rzecz — męztwo. Walkirye są to „czyniące wybór“ pomiędzy zabitymi. Przeznaczenie nieubłagane, które darmoby kto chciał ugiąć lub złagodzić, naznaczyło, kto ma być zabitym: to stanowiło punkt główny dla wierzącego Normana, jak zresztą jest nim wszędzie dla wszystkich ludzi myślących, dla Mahometa, Lutra i także Napoleona. Oto podstawa życia dla każdego takiego człowieka, oto przędza, z której cała jego myśl jest utkana. Walkirye prowadzą mężnych do niebieskiego pałacu Odyna; tylko nizkie i niewolnicze istoty pogrążane są gdzieindziej, w państwach Heli, bogini śmierci: sądzę, że to właśnie składało się na treść wiary norskiej. W sercu swem pojmowali oni, że być mężnym jest koniecznością; że Odyn nie czułby dla nich żadnych względów, wzgardziłby nimi i odrzucił, gdyby tylko nie okazali się mężnymi. Proszę się przyjrzeć, czy i w tem nie tkwi coś czasem? Obowiązek być mężnym jest obowiązkiem wiecznym, mającym znaczenie za naszych czasów, jak i ongi. I dziś jeszcze męztwo posiada swoję wartość. I dziś jeszcze najpierwszy obowiązek człowieka zasadza się na ujarzmieniu strachu. Musimy pozbyć się bojaźni, inaczej wcale nie możemy działać. Czyny człowieka są niewolnicze, nie szczere, lecz chytre, nawet myśli jego nasiąknęły fałszem; myśli on nawet, jak niewolnik i tchórz, dopókąd nie zdoła rzucić sobie strachu pod nogi. Wiara Odyna, jeśli weźmiemy ziarno istotne tej łupiny, po dziś dzień prawdziwą zostaje. Męztwo jest obowiązkiem i koniecznością dla człowieka; koniecznością dlań jest iść naprzód i wywiązywać się z powinności, jako człowiek, spuszczając się w zupełnym spokoju ducha na przeznaczenie i wybór potęg wyższych, — i ostatecznie nie bać się zgoła. I teraz i po wszystkie czasy stopień mniej lub więcej zupełnego zwycięztwa nad strachem określi, o ile pewien osobnik jest człowiekiem.
Niewątpliwie ten rodzaj męztwa starych Normanów trąci wielką dzikością. Snorri opowiada, że uważali oni za hańbę i nędzę nie paść w boju; a jeśli śmierć naturalna zdawała się zbliżać, sami ciało swe pokrywali ranami, ażeby Odyn mógł ich przyjąć, jako zabitych w boju wojowników. Przy nadejściu śmierci starzy królowie nakazywali siebie złożyć na statku: statek pędził z żaglami wydętemi, podczas gdy ogień powolnie się na nim rozpalał, ażeby, już na pełnem morzu, mógł się wzniecić pożar i statek zapłonął wielkim płomieniem, a godnie pochował w ten sposób starego bohatera, wśród niebios i oceanu zarazem! Dzikie to tudzież krwawe męztwo, męztwo jednakże swego rodzaju, lepsze, jak mówię, niż nic. A co za nieokiełznana także i surowa energia w starych królach morza! Widzę ich milczących, z ustami zaciętemi, wyzywających dziki ocean z jego potworami, i wszystkich ludzi i wszystko: to przodkowie naszych Blake’ów i Nelsonów! Żaden Homer nie śpiewał tych normandzkich królów morza, lecz małą i niewielkiej doniosłości dla świata okazuje się odwaga Agamemnona w porównaniu z odwagą niektórych z nich, jak naprzykład Hrolfa normandzkiego! Hrolf lub Rollon, książę Normandyi, dziki król morza, w tej chwili jeszcze posiada swój przyczynek w rządzie angielskim.
Ale wszystko to nic jeszcze nie znaczyło, nawet te dzikie wycieczki i bitwy morskie w ciągu tylu pokoleń. Chodziło jeszcze o zdecydowanie, jaki rodzaj ludzi był najsilniejszym, kto komu miał rozkazywać. To też pomiędzy władcami północy znajdujemy posiadaczy tytułu „ścinaczy lasów.“ Królowie — ścinacze lasów: w tem wiele się mieści. Widzi mi się, że znaczna ich część tak dobrze była ścinaczami lasów, jak i wojownikami, chociaż skaldowie opiewają przeważnie ostatnich, nierzadko na manowce wprowadzając niektórych badaczy, — albowiem żadne plemię ludzkie nigdy nie zdołałoby żyć z samej tylko wojny, która nie mogłaby przynieść dość pożytku. Przypuszczam, że dobry dzielny wojak najczęściej okazywał się także zarazem dobrym dzielnym drwalem, dobrym dzielnym udoskonalaczem, wynalazcą, działaczem i pracownikiem we wszystkich kierunkach, albowiem prawdziwa dzielność, różniąca się od dzikości okrutnej, stanowi podstawę wszystkiego. Takie męztwo jest bardziej prawe, męztwo, ujawniające się w walce z lasami — nieujarzmionemi, mrocznemi i surowemi potęgami przyrody, celem owładnięcia nią dla nas. Czyż i my, ich prawnuki, nie zaszliśmy od owego czasu daleko w tym samym kierunku? Bogdajby takie męztwo po wszystkie czasy w nas mieszkało!
Że człowiek Odyn, mówiąc głosem i sercem bohatera, z wziętą jak gdyby z nieba potęgą wzruszania, powiedział swemu ludowi o nieskończonem znaczeniu odwagi, tudzież jak przez nią człowiek bogiem się staje; że lud jego, czując w tem odpowiedź własnego swego serca, uwierzył w jego posłannictwo i pomyślał, iż jest to objawienie z nieba, i że sam on był bogiem, bo je przynosił, — to zdaje mi się być pierwszem ziarnem — nasieniem religii norskiej, z którego naturalnie musiały uróść wszelkiego rodzaju mitologie, praktyki symboliczne, światopoglądy, alegorye, pieśni i sagi. I w jak dziwny sposób uróść musiały! Nazwałem to małem światełkiem przewodniem, jaśniejącem w niezmiernym chaosie ciemności norskich, lecz same te ciemności również żyły; proszę o tem pamiętać. Był to duch całego plemienia Normanów, żądny, niesformowany, niewykształcony, dążący tylko do wyrażenia się, do wyrażania się wciąż coraz dalej. I żywa doktryna rośnie i rośnie. Pierwsze nasienie jest rzeczą główną: każda gałązka spuszcza się oraz wpija w ziemię i wypuszcza nowe korzenie — i w taki sposób, przez powtarzanie się bez końca, powstaje cały las, puszcza cała, — którą zrodziło jedno ziarnko. Czyż więc cała religia norska nie tworzyła, w pewnem znaczeniu, tego, cośmy nazwali „cieniem olbrzymim postaci Odyna?“ Badacze dopatrują się śladów pewnego pokrewieństwa pomiędzy niektóremi podaniami norskiemi — jak naprzykład podanie o stworzeniu świata i różne inne — a indyjskiemi. Zapewne krowa Adumbla „liżąca szron po skałach“ ma pewien wygląd indyjski; krowa indyjska — przeniesiona do mroźnych krain: wiele w tem prawdopodobieństwa! Zaiste, możemy niewątpliwie powiedzieć, że wszystko to musi być pokrewne najbardziej dalekim ziemiom i najbardziej dawnym czasom, albowiem myśl nie umiera, jeno zmienia się tylko. Pierwszy człowiek, co zaczął myśleć na tym globie — ten człowiek dopiero dał początek wszystkiemu. Po nim przyszedł drugi i trzeci. Tak, po dziś dzień każdy prawdziwy myśliciel stanowi rodzaj Odyna; uczy on ludzi swego sposobu myślenia i rozpościera cień swojej własnej postaci na wszystkie działy historyi świata.
Nie będę się tu, dla braku miejsca, rozwodził nad charakterem lub wybitną wartością poetycką mitologii norskiej, niema to zresztą dla nas wielkiego znaczenia. Niektóre ze znajdujących się w naszem posiadaniu dzikich proroctw, jak naprzykład Völuspa w starej Eddzie, noszą ognisty, sybiliczny charakter uniesienia, lecz są to porównawczo-jałowe dodatki do rzeczy; ci ostatni skaldowie byli ludźmi, którzy bawili się jedynie z rzeczą — i ich to przeważnie pieśni oparły się czasowi. Przypuszczam, że śpiewali oni sobie w ostatnich wiekach, wytwarzali symbole poetyczne, tak, jak nasi malarze nowożytni malują, — kiedy nie płynęło to już z głębi serca, lub też nawet wcale nie z serca płynęło. Należy dobrze zachować to w pamięci.
Urywki z „wiedzy norskiej“ Graya żadnego nam w każdym razie nie dadzą o tem wszystkiem pojęcia, tak samo, jak Pope o Homerze. Nie jest to wcale ponury pałac kwadratowy z czarnych płyt marmurowych, otoczony grozą i okropnością, za jaką nam ją podaje Gray; bynajmniej, „wiedza“ ta była surową, jak skały północy, jak pustynie Islandyi; lecz wśród wszystkich tych strasznych rzeczy nie brakowało jej serdeczności, poufałości, nawet odcienia humoru. Silne stare serce normandzkie nie pożądało wspaniałości teatralnych, ludzie ci nie mieli czasu drżeć. Lubię bardzo zdrową i silną ich prostotę, ich prawdomówność, szczerość ich poglądów. Ich Tor „marszczy brwi“ w prawdziwej wściekłości normandzkiej i „ściska tak swój młot, że aż stawy bieleją.“ Napotkacie też tam na rysy litości, szlachetnej litości. Balder, „bóg biały,“ bóg piękny, łaskawy, bóg słońce — umiera. Cała przyroda pytana jest o lek, lecz on martwy. Frigga, jego matka, posyła Hermodera, żeby ten go przyprowadził lub choć zobaczył. Dziewięć dni i dziewięć nocy mknie Hermoder przez mroczne tudzież bezdenne przepaście, skroś labiryntu ciemności, i przybywa wreszcie do mostu o złotym dachu. Stróż mu mówi: „Tak, Balder rzeczywiście przeszedł tędy, lecz królestwo śmierci jest w dole, tam, daleko ku północy.“ Hermoder mknie, przebywa wrota piekielne, wrota Heli, widzi rzeczywiście Baldera i mówi z nim: Baldera nie można wyswobodzić, Hela jest nieubłagana: nie odda go nawet za Odyna lub któregokolwiek z bogów. Piękny i słodki musi więc tam pozostać! Żona jego ofiarowuje się dobrowolnie iść za nim, umrzeć z nim razem: tam pozostaną oboje na zawsze. On posyła pierścień swój Odynowi, żona zaś jego, Nanna, posyła naparstek swój na pamiątkę dla Friggi.
— O Boże!
Zaiste, męztwo stanowi także źródło litości, prawdy i wszystkiego, co jest wielkie w człowieku. Zdrowa, silna i zwykła moc serca norskiego chwyta nas za serce w tych obrazach. Nie jestże to rysem szczerej i szlachetnej siły — powiada Uhland, który napisał piękne studyum o Torze, — że stare serce normandzkie widzi przyjaciela w bogu gromu? że nie przeraża się i nie odstrasza grzmotem, lecz uważa, jako ciepło letnie, piękne i szlachetne lato, obyć się nie potrafi i nie obejdzie bez piorunu! Serce normandzkie kocha tego Tora oraz młot jego i igra z nim. Tor — jest to ciepło letnie, jest bogiem zarówno przemysłu spokojnego, jak gromu. Jest on przyjacielem wieśniaka. Prawdziwy znowu sługa i towarzysz Tora — to Thialfi, praca ręczna. Sam Tor zaprzęga się do wszelkiego rodzaju żmudnych prac ręcznych, nie gardząc żadną z przyczyny jej gminności; odbywa od czasu do czasu podróże do krainy jötunów, prześladując te chaotyczne potwory lodowe, ujarzmiając je lub conajmniej krępując i szkodząc. Niektóre z tych przygód odznaczają się wielkim i bujnym humorem.
Tor naprzykład, jakeśmy to widzieli wyżej, idzie do ziemi jötunów po kocioł Hymira, ażeby bogi miały w czem nawarzyć piwa. Zjawia się Hymir, kolosalny olbrzym, o siwej, pełnej szronu brodzie; od błyskawicy jego oka pękają kolumny. Tor po długim, gwałtownym tumulcie, chwyta za kocioł i pakuje go sobie na głowę: „uszy kotła spuszczają mu się do pięt.“ Skald normandzki chętnie lubi żartować życzliwie z Torem. Hymir, co tu występuje, jest ten sam, którego bydło, jak odkryli badacze, zwie się: Icebergs. — Ogromny to, nieujęty w karby geniusz, którego dość tylko ujarzmić, ażeby się zmienił w Szekspirów, Dante’ych i Goethe’ych! Znikło już teraz stare dzieło norskie; Tor, bóg gromu, zmienił się w Jacka olbrzymobójcę, lecz duch, co je stworzył, przebywa jeszcze wśród nas. Jak dziwnie wszystko rośnie, ginie, a nie umiera! Jeszcze dzisiaj można ciekawie śledzić odrostki tego wielkiego drzewa-świata wiary norskiej. Ten biedny Jack naszych nianiek, ze swemi cudownemi butami szybko-biegami, swym ubiorem niewidzialnym i szablą ostrą — wszakże to jest jedno i to samo. Hynde Etin, a bardziej jeszcze stanowczo Red Etin islandzki z ballad szkockich — wszystkie te osobistości przyszły z ziemi normandzkiej; Etin — jest to oczywiście Jötun. Tak, Hamlet Szekspira to także odrostek tegoż drzewa świata: niema co do tego, jak mi się zdaje, żadnej wątpliwości. Twierdzę, że Hamlet, Amleth, jest osobistością mityczną, a jego tragiczna historya z ojcem, otrutym podczas snu zapomocą wlanych do ucha kropel i z resztą epizodów, wszystko to tworzy mit norski! Stary Saxo swoim zwyczajem zrobił z niego wypadek z historyi duńskiej; Szekspir zaś, czerpiąc u niego natchnienie, stworzył to, co widzimy. Chyba to jest odrostek owego drzewa świata, co urósł, jak mi się zdaje, z przyczyny naturalnej konieczności, czy też dzięki przypadkowi.
W tych starych pieśniach norskich w rzeczy samej tkwi pewna prawda, — prawda i wielkość wewnętrzne i wieczne, — jak zresztą musi ona tkwić we wszystkiem, co mogło trwać bardzo długo, dzięki samej tylko tradycyi. Jest to wielkość nie ciała jedynie, kolosalność masy, lecz przyćmiona przez czas wielkość duszy. W tych sercach starożytnych można się dopatrzeć śladu jakiejś melancholii wzniosłej — bez skargi; ludzie ci posiadali silny tudzież swobodny rzut oka w największe głębie myśli. Zdaje się, jak gdyby ci dzielni Normanowie widzieli to, czego rozmyślanie nauczyło ludzi wszelkich epok, — że świat ten ostatecznie jest niczem innem, jak tylko złudzeniem, jest zjawiskiem lub pozorem, lecz nigdy rzeczywistością. Wszystkie dusze głębokie odgadują to: zarówno mitolog indyjski, jak filozof germański, Szekspir, poważny myśliciel, wszędzie, gdzie on być może:
„Myśmy z tej samej przędzy, co i marzenia, utkani.“
Bardzo z tego względu zasługuje na uwagę wyprawa Tora do Utgardu (ogród zewnętrzny, główna siedziba jötunów). Byli z nim Thialfi i Loke. Po licznych przygodach wkroczyli oni do krainy olbrzymów; błądzili tam po równinach, miejscach nieuprawnych i dzikich, wśród głazów oraz drzew. Pod noc spostrzegli dom; że zaś drzwi, które tworzyły całą jednę ścianę domu, stały otworem, — weszli. Było to proste mieszkanie, duża, zupełnie pusta sala: tam się zatrzymali. Wtem, wśród nocy głębokiej, zaalarmował ich głośny szum. Tor ścisnął swój młot i stanął we drzwiach, gotów do walki. Towarzysze jego zaczęli biegać wewnątrz tędy i owędy, szukając jakiegoś ujścia w tej nagiej sali, i znalazłszy wreszcie jakąś kryjówkę, schowali się tam. Ale Torowi nie wypadło walczyć, gdyż po dniu okazało się, że ów hałas był niczem innem, jak chrapaniem pewnego kolosalnego, lecz spokojnego olbrzyma, Skrymira, który niedaleko ztamtąd spał sobie spokojnie; to zaś, co wzięli oni za dom, była to tylko rzucona opodal rękawica, której szeroki otwór stanowił drzwi, a duży palec — owę kryjówkę, dokąd się schowali towarzysze Tora. Co za rękawica! — Zwracam uwagę na to, że nie miała ona palców, jak nasze, oprócz wielkiego, reszta zaś była całkowita: bardzo to stary i pierwotny rodzaj rękawiczek!
Teraz już Skrymir niósł ich tłumok przez cały dzień. Jednakże Torowi coś się w nim nie podobało; powziął on podejrzenie i postanowił w nocy skończyć z nim na swój sposób, jak tylko zaśnie. Wzniósłszy młot, uderzył on w twarz olbrzyma. Było to prawdziwe uderzenie piorunu, lecz olbrzym tylko się przebudził, potarł policzek i rzekł: „czy to liść spadł?“ Zaledwo Skrymir znowu w sen się pogrążył, Tor raz jeszcze uderzył. Cios był potężniejszym od pierwszego, lecz olbrzym szepnął jedynie: „czy to ziarnko piasku?“ Trzeci więc cios zadał Tor oburącz (myślę, że „stawy zbielały“) i zdawało mu się, że pozostawił duży ślad na twarzy Skrymira, lecz ten przerwał tylko chrapanie i zrobił uwagę: „Zapewne gnieżdżą się na tem drzewie wróble. Co też mogły one zrzucić?“ U wrót Utgardu, miejsca tak wysokiego, że trzeba było „wyciągnąć szyję i w tył ją przechylić, by ujrzeć wierzchołek,“ Skrymir poszedł spokojnie swoją drogą. Tora z towarzyszami wpuszczono i zaproszono do przyjęcia udziału w zabawach, które właśnie się odbywały. Torowi podano róg do wypicia, ze słowami, że osuszenie go jednym tchem uchodziło za zwykłą tu sztukę. Długo i z wściekłością trzy razy raz po raz pił Tor, lecz zaledwo mógł dostrzedz jakiejś zmiany niewielkiej. „Jesteś słabem dzieckiem — powiedzieli mu olbrzymi; — czyż potrafiłbyś podnieść tego tam kota?“ Chociaż sztuka ta zdawała mu się drobnostką, Tor nie zdołał jej dokazać, pomimo całej swej boskiej siły; zgiął krzyże owego stworzenia, ale nie zdołał dźwignąć łap jego z ziemi: zaledwie jedne mógł podnieść. „Ależ nie jesteś wcale mężem — rzekli mu mieszkańcy Utgardu; — ta oto stara baba może borykać się z tobą!“ Do głębi serca upokorzony Tor porwał się do tajemniczo-okropnej staruchy, lecz nie mógł jej rzucić o ziemię.
Wówczas to, kiedy już opuszczali Utgard, główny jötun, odprowadziwszy ich grzecznie kawał drogi, zwrócił się do Tora: „Jesteś więc zwyciężony — rzekł, — niech ci się to jednak nie zdaje tak wielkiem upokorzeniem: wszystko to było tylko złudnym pozorem. Róg, który próbowałeś wypić — było to morze; zmusiłeś je do odpływu, któż jednak byłby zdolny do jego bezdennego wypicia? Kot, któregoś chciał podnieść — był to przecież wąż Midgard, wielki wąż świata, co z ogonem w zębach opasuje i podtrzymuje cały ten świat stworzony; gdybyś go był dźwignął, świat niechybnie runąłby w gruzy! Co do owej starej baby — był to czas, starość, trwanie: któż z nią walczyć może? Nikt, ani żaden człowiek, ani żaden bóg: ona wszystkich zwycięża. Co się zaś tyczy owych trzech zadanych przez ciebie ciosów, to spójrz na te trzy doliny: te trzy ciosy je wytworzyły!“ Tor spojrzał na towarzysza swego, jötuna: był to Skrymir, czyli, jak powiadają badacze rzeczy norskich, sama stara, chaotyczna i skalista ziemia uosobiona: ów dom — rękawica — była to jakaś jaskinia tej ziemi! Ale Skrymir znikł; Utgard z wysokiemi swojemi jak niebo wrotami, jak tylko Tor ścisnął swój młot, by w nie uderzyć, — rozwiał się w powietrzu, a tylko drwiący głos olbrzyma dał się słyszeć: „nie nawiedzaj lepiej więcej Jötunheimu!“
Jest to nawpół zabawa i pochodzi z peryodu alegorycznego, jak widzimy, nie zaś z peryodu proroczego oraz zupełnie nabożnego; ale czyż nie odnajdujesz w tym micie, jako takim, rzeczywistego starożytnego złota, złota norskiego? Więcej tu szczerego metalu, co wyszedł w bryle z kuźni upodobniania przyrody, niż w niejednym sławnym, daleko lepiej opracowanym micie greckim! W tej historyi ze Skrymirem tyle wielkiego humoru, tyle szczerej wesołości, spoczywającej na powadze i smutku, niby tęcza na mrocznych burzach: zdobyć się na to mogło tylko prawe i dzielne serce. Jest to humor, przerażający własnego naszego Ben Jonsona, dziwnego starego Bena. Zdaje mi się, że płynie on we krwi naszej, albowiem można pochwycić jego dźwięki w innej jeszcze formie u mieszkańców lasów amerykańskich.
Do wybitniejszych należy także podanie o Ragnarök’u, końcu czyli „zmroku bogów;“ zawiera się ono w poemacie Väluspa. Jest to, jak widać, bardzo dawna prorocza myśl. Bogowie i jötuni, potęgi boskie i chaotyczne oraz bezmyślne, po długiej walce i częściowem zwycięztwie pierwszych, spotykają się wreszcie w bitwie powszechnej, w pojedynku, świat cały ogarniającym. Wąż świata walczy przeciw Torowi, siła przeciw sile, — aż do ostatecznej zagłady wzajemnej, — i ruina, „zmrok,“ zaprzepaszczający się w ciemnościach, pochłania cały wszechświat. Stary wszechświat z bogami swymi zapadł się; nie jest to jednak śmierć ostateczna: gdzieś musi istnieć nowe niebo i ziemia nowa; jakiś wyższy bóg, prawdziwie najwyższy, oraz sprawiedliwość nie mogą przestać panować wśród ludzi. Ciekawą jest rzeczą, że to prawo zmiany, które zarazem widnieje wypisane w głębiach myśli ludzkiej, odcyfrowali oraz wyrazili swym stylem pierwotnym ci starzy tudzież szczerzy myśliciele; pojęli oni, że chociaż wszystko umiera, chociaż bogi nawet umierają, jednakże śmierć jest niczem innem, jak tylko śmiercią feniksa w płomieniach i odrodzeniem w coś większego i lepszego! Oto prawo podstawowe bytu dla wszelkiej istoty żyjącej w czasie na tym padole nadziei. Wszyscy ludzie myślący przeniknęli je i będą przenikali w przyszłości.
Teraz zaś, w związku z tem, co wyżej, rzućmy spojrzenie na ostatni mit o pojawieniu się Tora — i zakończmy na tem. Zdaje mi się, że co do daty jest to najpóźniejsza ze wszystkich tych bajek; jest to bolesny protest przeciw postępom chrześcianizmu, wygłoszony z wyrzutem przez jakiegoś zacofanego poganina. Króla Olafa surowo ganiono za zbytek gorliwości w szerzeniu chrześcianizmu: niewątpliwie, zganiłbym go jeszcze bardziej za brak gorliwości w tym względzie! Opłacił on ją zresztą dość drogo, został bowiem zamordowany wskutek buntu swego ludu pogańskiego w r. 1033 w bitwie pod Stickelstad około Drontheimu, gdzie teraz od tylu stuleci wznosi się główna katedra północy, poświęcona z wdzięcznością jego pamięci pod wezwaniem świętego Olafa. Tego się właśnie tyczy ów mit o Torze. Król Olaf, król reformator chrześciański, żegluje z eskortą przyzwoitą wzdłuż brzegów Norwegii od portu do portu, wymierzając sprawiedliwość, lub spełniając inne czynności królewskie. W chwili opuszczenia pewnego portu jakiś nieznajomy o poważnem spojrzeniu i takiejże powierzchowności, rudobrody, majestatycznej i silnej postawy — wsiada na statek. Dworacy zadają mu pytania: odpowiedzi jego uderzają swą mocą i głębokością; stawiają go wreszcie przed królem. Tu, podczas gdy statek płynie wzdłuż pięknego wybrzeża, rozmowa nieznajomego niemniej zasługuje na uwagę, lecz wreszcie odzywa się do króla Olafa w takie słowa: „Tak, królu Olafie, wszystko to jest piękne, z tem słońcem, świecącem w górze; ziemia zielona i urodzajna: piękna to i dobra siedziba dla ciebie, i niejeden ciężki dzień miał Tor, nie jeden dziki bój z jötunami ze skał, zanim zdołał ją taką uczynić. Teraz zaś zdaje się, jak gdybyś chciał na stronę odstawić Tora. Strzeż się, królu Olafie!“ Tak zakończył nieznajomy, marszcząc brwi, — i kiedy znowu spojrzano, nigdzie go już nie można było znaleźć. Tak odbyło się ostatnie pojawienie się Tora na scenie tego świata.
Czyż trudno zrozumieć, w jaki sposób mogła powstać taka bajka, bez czyjejkolwiek nieprawdomówności? Takim jest przeważnie sposób, w jaki bogi zjawiają się wśród ludzi: tak za czasów Pindara, jeśli „Neptun był raz widziany podczas gier Neumejskich,“ to czemże był także ten Neptun, jeśli nie „nieznajomym o szlachetnym i poważnym wyglądzie,“ stworzonym tak, aby być „widzianym?“ Dla mnie osobiście tkwi coś patetycznego, tragicznego w tym ostatnim głosie poganizmu. Tor znikł, cały świat norski się rozwiał i nigdy już nie wróci. W taki to sposób najszczytniejsze rzeczy mijają. Wszystko, co istniało w tym świecie, wszystko, co kiedykolwiek będzie istniało, musi zniknąć, a od nas zależy jedynie pożegnać je ze smutkiem.
Ta religia norska, to pierwotne, lecz poważne i surowem przejmujące wrażeniem uświęcenie męztwa (wolno ją tak określić), wystarczała tym starym dzielnym Normanom. Uświęcenie męztwa nie jest złą rzeczą! Przyjmiemy ją za dobrą, o ile należy. Nie bez pożytku też wiedzieć cośkolwiek przynajmniej o tym starym poganizmie ojców naszych. Ta stara wiara tkwi w nas jeszcze bezwiednie w połączeniu z pojęciami wznioślejszemi! Sumienne jej poznanie prowadzi nas do ściślejszego i jaśniejszego stosunku z przeszłością, z naszemi własnemi posiadłościami w przeszłości. Albowiem cała przeszłość — nie przestaję powtarzać tego uporczywie — jest posiadłością teraźniejszości. Przeszłość zawsze zawiera w sobie jakąś prawdę, a to drogocenną stanowi własność. Przeszłość — był to rozwój jakiejś innej strony wspólnej naszej natury ludzkiej w innym czasie i miejscu. Prawda obecna jest sumą wszystkich tamtych, a żadna z nich sama przez się nie stanowi wszystkiego, co się dotychczas z natury ludzkiej rozwinęło. Lepiej znać je wszystkie, niż je pomijać. „Ku której z tych trzech religij skłaniasz się wyłącznie?“ — pyta Meister swego mistrza. „Ku wszystkim trzem — odpowiada ten ostatni, — ku wszystkim trzem, albowiem przez zlanie się swoje tworzą one łącznie po raz pierwszy prawdziwą religię.“
(Środa, 5 maja 1840).