Читать книгу Biała reduta - Tomasz Kołodziejczak - Страница 6

Оглавление

Prolog

cape canaveral

Z daleka „Saturn 15” wyglądał jak biała kolumna podtrzymująca niebo. Słoneczne promienie omywały rakietę, odbijały się od gładkiej powierzchni pancerza, tworząc wokół lśniący kokon. Jakby samo słońce chciało otulić ją swoją mocą, poderwać i ponieść w górę ten ważący prawie pięć tysięcy ton pocisk, pierwszą od dwudziestu siedmiu lat załogową misję na Marsa.

Potężna kratownicowa konstrukcja wspierała rakietę od boku, spięta z nią kablami, rurami paliwowymi, łączami światłowodów. Jeszcze pół godziny temu widać było tam ruch, wolno przesuwały się windy, po wąziutkich pomostach chodzili ludzie, roiły się wokół drony. Teraz wszystko opustoszało i zamarło, tak jak milknie na chwilę orkiestra czekająca na pierwszy znak dyrygenta.

Ostatnie samochody techniczne oddalały się ku strefie bezpieczeństwa.

Przez eter płynęły rozkazy, raporty testujące, trwało już odliczanie.

Czworo członków załogi czekało w bezruchu, uważnie obserwując wszystkie wskaźniki i potwierdzając zaliczenie kolejnych punktów procedury.

Po raz ostatni w życiu mieli pod sobą Ziemię, czuli ją blisko fizycznie, choć przecież dzieliło ich od gruntu niemal sto czterdzieści metrów metalu, paliwa i ładunków. Przed nimi pół roku nieważkości, pustki i ciszy, a potem lądowanie na planecie, która stanie się ich domem na zawsze. A także domem ich dzieci – dlatego właśnie załoga składała się z trzech kobiet i jednego mężczyzny. Kolonia na Marsie potrzebowała urządzeń górniczych i sadzonek, aparatów medycznych i zwykłych łopat, łazików i lekarstw, systemów łączności i świnek morskich na mięso, ale przede wszystkim – musiała zostać zasilona ludźmi. Potrzebowała fizycznej siły, konkretnych specjalizacji i dobrych genów.

Wracamy w kosmos.

Wycieńczony wojną Wolny Świat ponownie zbiera siły, by wzmocnić swój marsjański przyczółek, niezagrożony bezpośrednio inwazją balrogów. Jeśli ten start się uda, wyślemy kolejne rakiety.

To ma też być symbol. Znak dla ludzi na całym świecie, żyjących w grozie i biedzie. Dla tych, którym zaczyna już brakować oddechu i nadziei. Dla wątpiących. Dla walczących. W wolnej Ameryce, w Królestwie Polski, w Twierdzy Barcelona, na resztkach Wysp Japońskich, na archipelagach, w które zmieniły się Kanada i Indie. Dla gruzińskich dżygitów, włoskich czerwonych koszul, niedobitków bawarskiego grenzschutzu, węgierskich huzarów śmierci i wszystkich, którzy stawali przeciw Czarnym.

To znak. Znów wysyłamy ludzi na Marsa. Powstrzymujemy ofensywę wroga. Odbijamy terytoria w Europie, przesuwając i łamiąc Czarne Horyzonty. Budujemy nową kolej transsyberyjską, wdzierając się coraz głębiej w Czerwoną Mgłę. Odbudowaliśmy Manhattan. Nasze konwoje znów pływają na Hokkaido. Ratujemy miasta, uwalniamy niewolników, stawiamy na powrót nasze znaki na ziemiach jeszcze przed dekadą przeżartych fagową magią. I robimy kolejny krok – wracamy w kosmos, tam, dokąd balrogi dotrzeć nie mogą. Wesprzemy marsjańską kolonię, zaatakujemy wroga z miejsca, gdzie jego moc nie sięga. Odzyskamy nasz świat.

Odliczanie dobiegło końca.

Odgięły się ramiona podpierające rakietę, drony rozpierzchły się jak owady, odpędzone bijącym spod pocisku żarem i dymem.

„Saturn 15” stanął na ogniu, piękny, strzelisty, precyzyjny. Fala uderzeniowa poszła po ziemi, huk będzie słychać w promieniu stu kilometrów od Cape Canaveral. Rakieta zaczęła się wznosić, z każdą sekundą nabierając pędu, wciąż stabilnie, nadal elegancko.

Niebo czeka.

Pierwsze przeraziły się elfy.

Nie specjaliści z NASA, obserwujący start na dziesiątkach monitorów, czuwający przed rejestratorami spalania paliwa czy sygnalizatorami przeciążeń. Nie zaproszeni goście, siedzący na trybunach ustawionych w bezpiecznej odległości, przyciskający do oczu lornetki z dymnym szkłem. Nawet nie sami marsonauci, mający przed oczami monitory pokazujące stan wszystkich układów i podzespołów „Saturna”.

Bolesław Arr’Rith, król Polski, protektor Bałtyku, władca elfów w całej Europie, najsilniejszy znany ludziom mag, zadygotał nagle i przerwał w pół słowa odmawianie różańca. Powstał od ołtarza w katedrze Świętego Jana, szybkim krokiem wyszedł z kościoła, by natychmiast teleportować się na Zamek.

Mandro B’Trevvitt, sekretarz wojny Stanów Zjednoczonych, oglądał start w gabinecie, wraz z prezydentem i najważniejszymi dowódcami połączonych sztabów. Nagle krzyknął i zapłakał. A potem pchnął ku rakiecie najpotężniejszy nanokadabrowy czar, jaki kiedykolwiek został stworzony na Półkuli Zachodniej.

Hakka D’Wolta, wódz Armii Wschodu, stabilizujący swą mocą bezmiary wolnego Pacyfiku, zwinął przestrzeń, przyśpieszył czas i pomknął ku Kalifornii, tnąc powietrze jak postać ze starego komiksu. Za nim szła fala wody wysokości stu metrów, a na jej grzbiecie serfowali przyboczni Hakki.

Dopiero wtedy zareagowali pierwsi ludzie.

Rozległy się okrzyki zdziwienia i grozy. Nerwowe rozkazy. Wezwania pomocy. Modlitwy.

Za późno, dla „Saturna 15”, dla jego załogi, dla Marsa.

Jacklin Moodey, dowódca wyprawy i pierwszy pilot, wyła bez chwili przerwy choćby na nabranie oddechu. Peter Rdath, lekarz i drugi inżynier, miotał się na fotelu, a jego ciało przerastało już skafander od zewnątrz, pulsując odkrytymi mięśniami i tętnicami. Maya Togawa, pierwszy inżynier i drugi pilot, pozostawała w całkowitym bezruchu, jakby skamieniała, tylko jej oczy płonęły. Viola Suderland, informatyk i kucharz, zaczęła się przemieniać, ale kamery z wnętrza kapsuły nie zdołały już zarejestrować w co.

Lecz tak naprawdę wszystko zaczęło się w ogniu, który miał wynieść „Saturna 15” ponad ziemską grawitację, przewieźć przez czerń i mróz do czerwonego świata. To w płomieniu z nafty i tlenu ujawnił się zarodek fagowej magii.

To się nie powinno zdarzyć. Całe lądowisko było chronione – przez wojsko, przez czarowników, przez potężną tradycję udanych startów. Cape Canaveral znajdował się daleko od najeżdżanych przez balrogi granic Stanów Zjednoczonych, na ziemi czystej i bezpiecznej. Na obszarze wypełnionym gęstwą memowych osłon utkanych z modlitw i zachwytów tych wszystkich ludzi, którzy przez ostatnie sto lat oglądali i podziwiali starty kolejnych rakiet, od testowego „Bumpera 2” z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku po pierwszą załogową misję marsjańską z dwa tysiące osiemnastego.

Czarni wniknęli więc tam, gdzie możliwość ochrony i obserwacji była najmniejsza: w wypluwany przez pięć silników ruchomy płomień o temperaturze trzech tysięcy stopni. Byli precyzyjni i przewidujący. Przebili się z jakiegoś tajemnego Planu w dokładnie wyliczonym momencie i punkcie, a potem wpuścili w ogień swoją zarazę, duchy żywiące się gorącem i ruchem.

Zrazu fagi objawiły się jako lekkie zaburzenie blasku płomienia, potem całkiem przeżarły go siną barwą i zmienną fakturą. Przeskoczyły na kadłub rakiety. Pocisk zadygotał, jakby bronił się przed atakiem. Rozświetliły się umieszczone na korpusie napisy USA i SATURN.

Kiedy wzniósł się na pułap pięćdziesięciu kilometrów, nadeszło pierwsze uderzenie magii obronnej generowanej przez najpotężniejsze elfy przebywające w Planie Ziemi. Przez moment wydawało się, że odeprą atak i odzyskają rakietę. Ogień odrzutu znów zalśnił białym blaskiem, fagowa pleśń spełzła z pancerza. Inżynier Maya Togawa powiedziała spokojnym głosem, doskonale słyszalnym przez trzaski zakłóceń:

– Tu „Saturn 15”, mamy problem, powtarzam, mamy problem.

Ale rakieta z każdą sekundą oddalała się od Ziemi o kolejne dwa kilometry. Magia elfów nie zdołała jej utrzymać. Fagowa zaraza uderzyła ponownie, przekształcając „Saturna” i znajdujących się w nim ludzi, oddając pocisk we władanie magii balrogów. Kiedy po trzech minutach lotu pierwszy człon napędowy wyczerpał paliwo i odpadł, na pancerzu nie było już śladu bieli.

A potem w ciszy i bez fajerwerków „Saturn 15” eksplodował i zniknął.

Tak właśnie zaczął się koniec świata.

Potem było tylko gorzej.

Biała reduta

Подняться наверх