Читать книгу Dominium Solarne. - Tomasz Kołodziejczak - Страница 7
Głowobójcy
ОглавлениеGłowa Maksa Schrenka wybuchła w piątek, dokładnie o 13.10, kiedy siadaliśmy do obiadu.
W kantynie było pusto. Przy podajniku stała tylko Donatella – cała w tych swoich różowych polipach, które podobno miały dodawać jej urody. Polipy Hinerberga – tak to się nazywa w języku biologów. Organizmy te wstrzykują w skórę kobiety jakiś hormonik i mogą zapewnić jej dużo frajdy. Coś jakby miała wiele zogniskowanych w dowolnych miejscach orgazmów. Faceci z bazy mówią na to – włochtaczki. Teraz jednak polipy spały, zwinięte, podobne do małych różowych strupków. Mało estetyczne, muszę powiedzieć, choć sam przecież piękny nie jestem.
– Cześć, małpa – powiedziała Donatella, siadając naprzeciw mnie.
– Cześć – burknąłem, wpychając do ust absolutnie niedietetyczną porcję smażonego mięcha. Nie lubię, jak mówią na mnie „małpa”, ale nigdy nikomu się do tego nie przyznałem, bo już zupełnie nie miałbym spokoju. Z drugiej strony muszę przyznać, że mają powód. Kiedy patrzę w lustro, rozumiem ich doskonale. Ja, Thorgwold Argesson, były kandydat do Klanu Wikingów, odrzucony z powodu niedozwolonego wszczepu. Ale o tym później. No więc Max Schrenk siedział sobie spokojnie przy stoliku obok i wsuwał to co zawsze, czyli galaretowate świństwo pod tytułem „Biomasa dietetyczna”.
Max Schrenk miał taką ideę, że będzie długo żył. W tym celu uprawiał sport, właściwie się odżywiał, nie używał wirtuali, rżnął wyłącznie czyste genetycznie przedstawicielki płci przeciwnej i brał prysznic cztery razy dziennie. To ostatnie stanowiło zresztą najkosztowniejszy punkt jego planu – wody na stacjach typu „Baltazar” brakuje zawsze. No i proszę, pracował nad sobą, starał się i umarł. Konkretnie – jego głowa ni z tego, ni z owego rozprysnęła się na wszystkie strony niczym wyciągnięta na powierzchnię głębinowa ryba. Tak właśnie wtedy pomyślałem – „niczym głębinowa ryba”. Dopiero dużo później zrozumiałem, że już wtedy mój dzielny mózg podpowiadał mi rozwiązanie zagadki. Tylko że ja oczywiście zlekceważyłem te delikatne sugestie. Max Schrenk zacharczał nagle – tak że obydwoje z Donatellą odwróciliśmy się ku niemu. Siedział sztywno wyprostowany i właśnie sięgał rękoma do twarzy, kiedy jego głowa pękła. Poczułem lepką wilgoć wbijającą się w policzki, usłyszałem krzyk Donatelli – to na dziewczynę poszedł cały impet uderzenia.
Donatella wrzeszczała, obryzgana krwią i mózgiem, a bezgłowy kadłub Maksa Schrenka osuwał się na ziemię.
Co ciekawe, większość włochtaczek Donatelli otworzyła się gwałtownie, odsłaniając ciemne, wilgotne wnętrza. Mój żołądek powiedział: „Wybacz” i złamał mnie wpół. Przygięty do ziemi, wykaszlując własne wnętrzności, widziałem drgający korpus czegoś, co jeszcze przed chwilą wydawało się zdrowym i higienicznym Maksem Schrenkiem.
Nie chcę przez to powiedzieć, że Maksowi zaszkodziło częste mycie, co stanowiłoby w miarę logiczne wytłumaczenie. Donatella krzyczała bardzo głośno.
Nazywam się Thorgwold Argesson. Nie wiem, czy kiedyś nazywałem się inaczej, bo w wieku lat dwudziestu jeden poddałem się procesowi przemazywania pamięci. Marzyłem wtedy, by zostać członkiem Klanu Wikingów, jednego z silniejszych klanów towarzysko-wojennych w górnopółnocnych węzłach Dominium Solarnego. Co mi wtedy do pustego łba strzeliło, nie wiem, dość, że sam sobie, na własną prośbę, przemazałem pamięć. Może więc wcześniej byłem synem jakichś dwóch bardzo bogatych tatusiów, albo może znajdowałem się w ciągu alaharydowym, albo miałem na stałe implantowanego jakiegoś wirtuala? Nie wiem, bo się przemazałem. Pamiętam tylko to pragnienie zostania Wikingiem. I to przekonanie (IDIOTA! IDIOTA! IDIOTA!), że każdy Wiking ma futro pokrywające całe ciało.
No więc poszedłem do kuśnierza i mówię: „Wszywaj”. Zaimplantował porządnie, pretensji mieć nie mogę, bo sam szukałem dobrego fachowca. Założył mi silny wszczep i postawił całkowitą blokadę na odrzuty. Dwa miesiące karmili mnie dożylnie, zmieniając moją krew w rojowisko antyciał, antyantyciał i antyantyantyciał. Być może, że od tej blokady też mi coś ze łba wyleciało. A nowa, włochata skóra okazała się tak zdrowa i silna, że nie zdecydowałem się na jej usunięcie, nawet kiedy poznałem bezmiar własnej durnoty. To przez nią nie przyjęli mnie do Wikingów – reprezentowałem za duże odstępstwo od Wzorca Człowieka. Wikingowie są bardzo tradycyjni. Ale teraz już się przyzwyczaiłem do tej mojej cielesnej powłoki pokrytej srebrnym włosiem, nieco rzadszym na pysku i na rękach. Cóż, trudno.
Tak naprawdę skórę zostawiłem sobie na pamiątkę z jeszcze jednego powodu. To moja prywatna kara za głupotę. Zresztą dzięki futerku wyjąłem sporo pięknych pań. To też jakiś plus. Ale ciągle nie lubię, gdy mówią do mnie „małpa”.
Komunikat przyszedł dwie godziny później. Przedstawiciel korporacji SW prosił o spokój. „Zachowajcie spokój – mówiła jego gęba z ekranów tele i we wszczepach wirtuali – bo spokój to ważna rzecz. Na miejscu jest lekarz i przedstawiciel prawa, więc zachowajcie spokój. A my natychmiast wysyłamy specjalną ekipę złożoną ze świetnych lekarzy i jeszcze lepszych gliniarzy. Oni sprawdzą co i jak, więc prosimy o spokój”. A w tym czasie za jego głową błyskały relaksujące światełka i grała psychomuzyka, która teoretycznie miała nas odprężyć. Ale Fajfer Orkol, szef technicznego, nie pracuje dla SW, więc kazał nałożyć filtry tak, że i światełka, i muzyczka stały się w pełni rejestrowalne przez nasze zmysły i nie daliśmy się oszukać.
Tym bardziej że doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z kilku rzeczy. Równocześnie z oficjalnym komunikatem dla nas poszły tajne emisje – do dowódcy bazy „Baltazar” oraz do rezydenta Dominium. Jak już wspomniałem, Fajfer Orkol średnio się przejmuje interesami korporacji, więc ten pierwszy komunikat rozkodował (drugiego nie mógł, bo, niestety, była to tajna wojskowa instrukcja, raczej nie do złamania nawet przez dobrego hakera). A w depeszy napisali, że do korporacji przyszła futurprojekcja przedstawiająca dość dokładnie to, co stanie się z głowami innych pracowników rezydujących na Vanvogcie. Konkretnie, głowy te rozprysną się jak głębinowe ryby, jeśli SW nie przestanie dewastować życia na planecie. Podpisano: Front Planetarny – Frakcja Śmierci – Głowobójcy. Czy jakoś tak, równie sympatycznie.
Przedstawiciel korporacji w swoim wystąpieniu przez delikatność nie dodał, że jego rezydencja znajduje się na szóstym księżycu planety Weinbaum, gazowego olbrzyma odległego od Vanvogta o dwa miesiące lotu statkiem układowym. I że właśnie za tyle czasu dotrze do nas ta cała ekipa policmajstrów, konowałów oraz brygada antyterrorystyczna. A na razie proponują, żeby ktoś z bazy porobił za „zombiego”, to pomogą nam zdalnie. Aha, i żebyśmy uważali, bo prawdopodobnie na planecie znajduje się ktoś od ekologistów. Ładna perspektywa – w tym czasie na Vanvogcie mieszkały ze trzy setki ludzi. Większość znała się, jeśli nie osobiście, to z Sieci. I oto ktoś z nas, vanvogtowców, planetarnych ekoinżynierów, dawców życia, okazał się pieprzniętym psychopatą. Bez sensu.
Zombie sam się znalazł. K.Joseph, genetyk pracujący na co dzień w generatorach DNA na Oceanie Północnym, wpadł w psychociąg. Odleciał w jakiś nielegalny wirtuświat, jak twierdził jego lekarz, escherowskiej geometrii i ośmiowymiarowej fizyki. Po odłączeniu czepka wirtuala facet wpadł w letarg. Lekarz porozumiał się z jego świadomością, po czym sam prawie zapadł w katatonię. Zadysponował jednak K.Josephowi terapię – stłumić świadomość, dać jakąś psychonakładkę – z wirtuala albo zewnętrznego sterownika – zmusić do życia w normalnym świecie. Kiedy więc Baza VI zgłosiła zapotrzebowanie na „zombiego”, zaproponowano K.Josepha. Przez dwa miesiące umysł K.Josepha miał współfunkcjonować z programem rezydentnym symulującym trzy osoby: przedstawiciela Dominium, lekarza oraz jakiegoś Specjalistę Od Mózgów Rozpryskujących Się Przy Obiedzie. Zaś ciało K.Josepha służyć miało do transportu owego rezydenta.
– To nie jakieś tam byle co – powiedział Gerfield w tej samej chwili, kiedy postawiłem talerz na stole. – Utrzymanie programu rezydentnego przez dwa miesiące to cholernie kosztowna impreza. Skoro korporacja za to płaci, i to tak chętnie, znaczy się będą kłopoty.
Usiadłem wygodnie w fotelu i zabrałem się do jedzenia. Gorąca bulwa parzyła mi dłonie, ale mięso pachniało wyśmienicie, pochodziło prawdopodobnie z porannego pokosu. Oblizałem palce, sięgnąłem po następną.
– Donatella wciąż nie doszła do siebie. – Eryka smutno pokiwała głową. Niepotrzebnie, i tak myśleliśmy, że się uśmiecha. Eryka ma przedłużone usta, których kąciki prawie sięgają uszu. Kiedy coś mówi albo się uśmiecha, otwierają się szeroko, ukazując pokryte tatuażem podniebienie i dziąsła. Eryka zmienia te tatuaże w czasie każdej wizyty na Weinbaumie. Twierdzi, że doskonale wyrażają jej osobowość i dają poczucie wolności. Kiedy rozmawiałem z nią pierwszy raz, miałem wrażenie, że za chwilę mnie połknie. Na raz i w całości. Ale potem się zreflektowałem: „Kto tam by chciał cię połykać, włochata małpo”. I od razu otwór gębowy Eryki przestał mi przeszkadzać. A kiedyśmy się z dziewczyną zaprzyjaźnili bliżej, okazało się, że takie wielkie usta dostarczyć mogą wiele przyjemności...
– A co z sekcją? – spytałem. Eryka pracowała w module medycznym i miała niezłe kontakty z lekarzami.
– Już go pocięli – mruknęła. – Chociaż, rozumiecie, z tej głowy to nie było wiele do wycięcia. Ale ciągle nie wiedzą, co się stało. Przynajmniej tak twierdzą oficjalnie.
– Yhym. – Gerfield wepchnął sobie do ust pęk jakiegoś zielonego świństwa i teraz żuł to z trudem. – A czy chociasz usztalili, szkąd do niego szczelono... – W końcu przełknął zielsko i dodał: – dziwne, że nie rozpoczęli normalnego śledztwa.
Szedłem do swojej kabiny, gdy odezwał się sygnał przywołujący. Założyłem kompokulary i zatrzymałem się. Przed oczami miałem twarz hrabiego Aramisa, przedstawiciela korporacji na Vanvogcie.
– Cześć – powiedział.
– Cześć – odpowiedziałem grzecznie. Większość mieszkańców bazy nie lubiła hrabiego Aramisa, ale ja nigdy na niego nie narzekałem.
– Przyjdź do mnie natychmiast. Rezydenci już się zainstalowali w K.Josephie i chcą z tobą pogadać.
– Ze mną? A o czym? Lecę teraz na wyspę. Nie mam czasu.
– Oni twierdzą, że możesz być kolejny na liście.
– W takim razie mam dla ciebie czas – powiedziałem, zdjąłem kompokulary i szybkim krokiem pomaszerowałem do gabinetu hrabiego Aramisa. Szedłem głównym korytarzem bazy, obwodnicą. Po lewej stronie miałem odnogi korytarza i wejścia do sal, po prawej wielkie, ciągnące się wzdłuż całego obwodu okno. Lubiłem przez nie patrzeć. Gładka jak stół równina szaroczerwonych skał, daleko, niemal na linii horyzontu, uciekająca w niebo po stokach górskich pasm. A nad nią – szare niebo, na którym przewalały się ciemniejsze, smoliste zwały azotowych chmur. Za sto lat w tę czerń wedrze się granat, który po kolejnych dwóch stuleciach przemieni się w błękit. Wcześniej skalna pustynia zazieleni się. To nasza robota. Obdarowujemy martwe planety życiem albo sterujemy ewolucją tam, gdzie już samoistnie powstało. Tworzymy światy, na których mieszkać mogą zwykli ludzie. Rozszerzamy ziemskie imperium, potwierdzamy panowanie Dominium w miejscach zdobytych przez jego armie. Nazywają nas gajowymi – trochę od Gai, trochę od gaju. To zadziwiające uczucie – zaczynać robotę w przekonaniu, że samemu nie zobaczy się jej efektów, bo tak naprawdę trzeba czekać na nie kilkaset lat. A jednak robimy to. Gigantyczne mielarki pełzną po powierzchni planety, krusząc skały, uwalniając z nich tlen, sycąc zmielony piasek glebotwórczymi mikroorganizmami. Potężne pływające fabryki przetaczają hektolitry wody, również zapładniając ją życiem. Zespół biologów, chemików, informatyków cały czas analizuje napływające dane, tworząc projekty przyszłych ingerencji w przyśpieszoną ewolucję, którą tu rozpoczęliśmy.
W kosmosie, a przynajmniej w tej jego części, którą kolonizuje ludzkość, w pobliżu bram hiperprzestrzennych, nie ma zbyt wielu światów nadających się do zamieszkania. Od połowy stulecia – kiedy skończyły się wojny z parksami – Dominium praktycznie się nie powiększa. Nowych planet dla ludzi trzeba szukać we wnętrzu gigantycznego obszaru zdobytego przez Sieć Mózgów. Albo znaleźć takie, które od razu nadają się do kolonizacji, albo takie, które można do tego przystosować. Najwięcej jest globów podobnych do Vanvogta – u progu życiotwórczego zrywu. Tylko część z nich wykorzystuje swą szansę – zbyt wiele zabójczych niebezpieczeństw czyha na młode biocenozy. Po ostatecznych wymieraniach zostają jedynie martwe, pustynne światy. Chyba że my wzmocnimy ten rozwój, damy mu dodatkowy impuls, posterujemy ewolucją. I za to właśnie nienawidzą nas ekologiści. Twierdzą, że ingerujemy w porządek natury, że niszczymy prawdziwe życie w imię stworzenia sztucznych rajów, że zabijamy kolejne „Gaje”, by w ich miejsce wyprodukować syntetyczne ekosystemy. Zwykle głosy ekologistów to tylko pohukiwanie w mediach, protesty składane na ręce gubernatorów, czasem akty sabotażu. Teraz zaczęli zabijać.
– Siadaj, Thorgwold. – Hrabia Aramis był wysokim mężczyzną, ubranym w dziwny strój, jak sam twierdził: z przeszłości. Na głowie miał wszczep białych, uwiązanych w mały koczek włosów, a w oku nosił monokl. Jego twarz była przez to dziwnie wykrzywiona. Do boku przypinał szablę – twierdził, że całość stroju nawiązuje do jego ulubionej epoki. Podobno ktoś to kiedyś sprawdził i okazało się, że szefowi trochę się różne historyczne okresy pomieszały.
Zresztą czy to ważne...
– Wiesz, w jakiej sprawie cię wezwałem? – spytał.
– Chyba wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – W sprawie mojej głowy.
– Zaiste. – Hrabia czasem używał dziwnych słów. Wspomniałem, że zawsze dobrze ze sobą żyliśmy. A to z jednego powodu – jako jedyny osobnik w bazie rozumiałem historyczną szajbę hrabiego i z niego nie kpiłem. On także uważał mnie za bratnią duszę i próbował naciągać na pogwarki o wikingach i muszkieterach. Koniecznie chciał mnie przekonać, że wikingowie i owszem – nieźle się tłukli, ale od muszkieterów zawsze brali w dupsko.
Nigdy nie protestowałem.
– Zaiste – powtórzył hrabia Aramis i rozwinął swą myśl: – Thorgwold, coś się dzieje w bazie i jeszcze nie wiemy, co to jest. Zanim przylecą tu spece z Weinbauma, musimy sobie radzić sami. Chciałbym prowadzić własne śledztwo, półoficjalne. Jesteś lubiany, złośliwy i wścibski. Kolegowałeś się ze Schrenkiem, sam możesz być potencjalną ofiarą, bo kierujesz zespołem biologów. Nikogo nie zdziwi, jeśli zaczniesz węszyć. Na planecie są trzy setki ludzi, odliczywszy naszą trójkę.
– Dlaczego ja? – spytałem nieco zdziwiony długością przemowy hrabiego i tym, że nie użył w niej żadnego bzdurnego archaizmu. Widocznie był bardzo zdenerwowany i bardzo mu zależało.
– Bo cię sprawdziłem – głos hrabiego zabrzmiał twardo. – Bez sentymentów, Thorgwold. Lubię cię, ale zginął człowiek. Bandyci mogą zabijać dalej i, co gorsza, zagrozić projektowi. Dostałem z Weinbauma dane o wszystkich przebywających na planecie ludziach. Twoje wcześniejsze życie można zrekonstruować najpełniej – bo miałeś czyszczony mózg, więc istotne są tylko ostatnie lata. Prawdopodobieństwo, że ty okażesz się sabotażystą, jest najmniejsze, Thord. Więc jak, zgadzasz się?
– A czy mam inne wyjście?
– Zaiste nie masz. – Hrabia uśmiechnął się tak szeroko, że mało mu monokl nie odpadł od oka (sporo pieniędzy stracono w zakładach, czy to szkło jest wszczepione w skórę). Wrócił też do swojej maniery językowej. – Miarkuję, że...
– Zaraz, zaraz – przerwałem mu niezbyt elegancko. – Powiedział pan, że z grona podejrzanych wyklucza pan trzy osoby. Kto jest tym trzecim?
– Ach! – żachnął się hrabia. – Słusznie prawisz. Choć w zasadzie to nie jest jedna osoba, a trzy. Można by rzec, trzy duchy w jednym ciele. Chcę, żebyś ściśle współpracował z przysłanymi z Vanvogta programami rezydentnymi zagnieżdżonymi w K.Josephie.
– Mam być niańką zombiego? – jęknąłem.
Hrabia Aramis spojrzał na mnie surowo.
– Czyżbyś nie wiedział, że korporacja nie lubi tego określenia – zawahał się na chwilę i dodał: – waćpan?
Chwilę później do gabinetu wkroczył zombie. Aramis mruknął coś o ważnych sprawach i przeszkadzaniu, po czym wyszedł.
K.Joseph był wysokim, czarnowłosym mężczyzną o nienaturalnie dużych oczach i dziwnej rogokształtnej narośli na czole. W sumie niewielkie odstępstwa od standardu. Za to tył jego głowy przypominał werk od komputera. Światłowody, łącza, kostki procesorów, ze dwa mierniki stanu, sprzęgi. Wszystko to wyrastało z jego potylicy niczym czułki na głowie jakiegoś owada. Ubrany w jasny kombinezon, robił dobre wrażenie.
– Hard, Imperialna Komisja Kontroli – przedstawił się mocnym, zdecydowanym głosem. – Program rezydentny.
– Miło mi – odpowiedziałem dość głupawo, bo, przyznam, nigdy w życiu nie rozmawiałem z zombiem. Z facetami z mózgowymi nakładkami wspomagającymi – tak, ale z prawdziwym zombiem – jeszcze nigdy.
– Na co dzień będzie pan współpracował ze mną. – Hard ustami K.Josepha wypowiadał słowa dość powoli. – W sytuacjach tego wymagających będziemy się przełączać.
Ciało K.Josepha nagle drgnęło, jakby zaraz miało runąć na ziemię. Trwało to moment. Po chwili znów stał wyprostowany, drapiąc się w lewy policzek.
– Nazywam się Evan PUSH, jestem rządowym informatykiem czwartej kategorii. Specjalizacja kryminalna. Jeśli będę mógł w czymś pomóc, proszę mnie zainicjować. Żegnam.
I znów K.Joseph jakby przyklapł, lecz tym razem na krócej. Jego głos, choć ten sam, zabrzmiał jakoś flegmatycznie.
– Artazan, należę do cechu lekarskiego podporządkowanego Kartelowi Ganimeda. Służę pomocą we wszelkich przypadkach związanych ze śmiercią gwałtowną... To znów ja, Hard – głos na powrót stał się sprężysty. – Ja ich kontroluję. Wystarczy tych zapowiedzi. Czy ma pan jakiś pomysł?
– A wy? – spytałem lekko skołowany.
– Jesteśmy programami rezydentnymi – przypomniał Hard. – Możemy panu pomóc. Nigdy pana zastąpić. Mamy rejestrować wszystko tak, aby nasi dawcy mogli się z tym łatwo zapoznać po przybyciu. Tylko tyle, panie Argesson.
– Wiem, zapomniałem – mruknąłem wściekły na samego siebie.
– Najpierw ustalmy fakty – powiedziałem głośno, a głowa K.Josepha przytaknęła mi skwapliwie.
– Po pierwsze, terroryści wysadzają głowy ludziom. Po drugie, eksplozja następuje od środka. Po trzecie, analizator nie wykrył obecności żadnych substancji wybuchowych. Po czwarte, jakiś terrorysta może być w bazie. I po piąte, wszelkie dostawy do bazy są bardzo ściśle kontrolowane, każdy kilogram przechodzi przez bramę hiper. Tu po prostu nie da się wwieźć niczego nielegalnego. No i po szóste, wy musicie reprezentować interes korporacji SW, a ja chcę zadbać o bezpieczeństwo ludzi na Vanvogcie.
– Proszę pamiętać, że nie działamy przeciwko sobie. – K.Joseph spokojnie przyjął moją orację. – Ani się nie ścigamy. Każdy z nas ma możliwość zdobycia pewnej wiedzy, która będzie niedostępna dla pozostałych. My i pan działamy niezależnie. Oficjalnie śledztwo prowadzimy my. Natomiast nie wątpię, że i pan zdoła dotrzeć do jakichś ciekawych informacji. A przede wszystkim wyciągnąć właściwe wnioski z zebranych przez nas przesłanek. My, istoty rezydentne, potrafimy rozwiązywać tylko proste i typowe problemy. Służymy raczej do gromadzenia faktów, a nie analizy. Nasi dawcy, kiedy przybędą na planetę, przejmą śledztwo, a programy rezydentne zostaną skasowane.
– No dobra – mruknąłem, nieco przygnieciony tym monologiem. – Rozumiem, że oficjalnie się nie znamy?
– Ponieważ nie utrzymywał pan szczególnych kontaktów z naszym nosicielem, nie ma potrzeby, aby teraz pan ich szukał. Oczywiście powinien pan okazywać normalne zaintrygowanie osobą K.Josepha, takie jak wszyscy.
– Nie ma co się dziwić, nieczęsto się spotyka...
– Jesteśmy eksperymentalną technologią – przytaknął Hard. Przerwał, bo drzwi za naszymi plecami otwarły się. Stanął w nich hrabia Aramis.
– Jest drugi wypadek – rzucił krótko. – Isaak Ann.
– Isaak – powtórzyłem cicho. To był mój człowiek, pracował na oceanicznej platformie numer 12. Spokojny, sumienny genotypista, członek jakiejś ortodoksyjnej sekty wywodzącej się z judaizmu.
– Lećcie tam – powiedział hrabia. – Osobno. Ale na miejscu pogadajcie. To nikogo nie zdziwi, potem będziecie mogli się już normalnie kontaktować.
Za burtą ślizgacza pulsowało morze. Stalowoniebieskie fale prężyły grzbiety, by po chwili rozpylić się w mokrą pianę i mgłę. Lubiłem patrzeć na krople wody rozpryskujące się na szybach pojazdu tuż przed moją twarzą. To morze nie było już martwe. Życie rozpoczęło swój taniec, a myśmy do tych hołubców przygrywali. Podniosłem wzrok. Nade mną piętrzył się ciemny kształt platformy. Osiem słupów wynurzało się z morza niczym nogi monstrualnego pająka. Na nich spoczywał kadłub – dziesięciopiętrowa konstrukcja z własnym lądowiskiem promów wewnątrzukładowych, laboratorium, olbrzymim komputerem i sekcją mieszkalną. Jednak serce bazy biło sto metrów niżej, pod wodą – tam gdzie znajdował się gigantyczny kompleks nazywany przez nas Edenem. To tam i w kilkunastu podobnych punktach na terenie całej planety następowała produkcja vanvogtańskiego życia. Potężne pompy przepuszczały przez system filtrów miliony ton wody dziennie, by nasycić je kulturami samopowielających się, prostych organizmów.
Zawsze mnie to fascynowało, zawsze, odkąd pamiętam. Czy to surogat wiary w Boga, której nigdy nie miałem? Czy zastępstwo marzeń o Wikingach? Nie wiem. Ta gra, precyzyjna gra w życie, rajcowała mnie bardziej niż największy hazard. To było po prostu lepsze od najgorętszego wirtuala. Tysiące czynników związanych z planetą: jej skorupą, atmosferą, położeniem, z protożyciem już istniejącym w jej ciepłych morzach. Nasze możliwości technologiczne – wydajność urządzeń, aktywność tworzonych przez nas mikroorganizmów-kolonizatorów, właściwy dobór miejsc zasiewu. Oczywiście wszystko to zostało po wielekroć zasymulowane, przetestowane, sprawdzone na najlepszych kompach.
Jednak, jak to w życiu, symulacje te sprawdzały się tylko PRAWIE całkowicie. Za porządne załatwienie tego PRAWIE odpowiedzialni byliśmy my – blisko dwustuosobowa ekipa Konsorcjum na Vanvogcie. Od początku kolonizacji, czyli od trzydziestu lat, plan główny modyfikowano czterokrotnie. Okazało się na przykład, że nasi mikroskopijni koloniści mutują szybciej, niż to zakładaliśmy. Że geotermiczna protobiologia planety rozwijająca się wokół podziemnych wulkanów na Oceanie Ubotów ma większy wpływ na rozwój vanvogtańskiego życia, niż sądziliśmy. Tych „okazało się...” znalazłoby się jeszcze kilka. Rzecz jasna, najczęściej borykaliśmy się z problemami znacznie mniejszej skali – uszkodzeniem sprzętu, zanieczyszczeniem chemicznym, niepożądanymi mutacjami na jakimś obszarze. Zmieniała się też technologia, którą sami dysponowaliśmy. Na przykład przez dziesięć lat mojej pracy na Vanvogcie standard genetycznego wykonania zarodników-kolonistów podniósł się niebywale, zwiększono też wydajność klonowania skomplikowanych struktur. Wszystko to sprawiało, że nie byliśmy tylko automatami – wykonawcami opracowanego pół wieku wcześniej planu, lecz aktywnymi uczestnikami i kreatorami całego procesu transformacji. Procesu, który miał doprowadzić do tego, że za dwieście lat w tym morzu będą pływać ryby, a na lądach rosnąć puszcze.
Ślizgacz dopłynął w końcu do jednego z filarów platformy – szara ściana zasłoniła morze i niebo. Otwarły się ogromne wrota i ślizgacz wpełzł do jasno oświetlonej śluzy. Pojazd zawisł chwilę nad łożem transportera, po czym miękko osiadł w płytkim, półkolistym wgłębieniu. Taśma przenośnika ruszyła, powoli przesuwając nas przez kolejne wrota śluz, dezaktywatorów i myjni. Za szybami raz było jasno, raz ciemno, jedną z komór wypełniła fosforyzująca purpurowa mgła, w innej ślizgacz został otoczony przez sprawdzające coś automaty. „Witajcie. – Na pokładowym monitorze pojawiła się twarz Morgana le Feya, szefa platformy. – Trwa to trochę dłużej, ale przechodzicie też rutynową kontrolę policyjną”.
– W porządku – odpowiedziałem i w tym momencie otwarły się wrota ostatniej komory i taśma wraz ze ślizgaczem wpełzła do portu przylotów. Właz pojazdu otworzył się i wyszliśmy na pomost. Oprócz mnie, K.Josepha i pilota na platformę przyleciało jeszcze siedem osób. Czyli w sumie przybyło tylu ludzi, ilu na co dzień obsługiwało cały ten potężny kompleks. Znałem tu wszystkich. Istniało duże prawdopodobieństwo, że to któryś z nich jest zabójcą, choć oczywiście każdy miał wiarygodny motyw przybycia na platformę – przeważali lekarze, mający zbadać trupa Isaaka. Zadziwiające uczucie – mieć świadomość, że od lat przyjaźnisz się, kolegujesz lub choćby tylko witasz na korytarzu z psychopatą mordującym ludzi.
– Cześć! – powiedział le Fey, tym razem już na żywo. Uścisnęliśmy sobie dłonie. – Mieszkacie w sekcji gościnnej. Wszystkie dane, które udało nam się zebrać, są już w Sieci, możecie też wkodować w wasze kompy indywidualne prawa dostępu.
– Jakie to było? – spytałem le Feya, gdy wszyscy rozeszli się do swoich kabin, a na pomoście zostaliśmy tylko my i trzyosobowościowy K.Joseph.
– Okropne, Thorgwold, mówię ci, okropne.
– To jego list, a w zasadzie ostatnia strona pamiętnika – powiedział K.Joseph głosem Harda, włączając ścienny ekran. Palce zombiego przesunęły się nad przepływającymi po lśniącej powierzchni napisami. Wybrały właściwą opcję i powiększyły obraz.
– Co my tu mamy? – mruknąłem zaciekawiony i jednocześnie poirytowany. Zdecydowałem, że sam obejrzę trupa Isaaka i miejsce, w którym nastąpił wypadek. Hardowi zleciłem przejrzenie pokoju nieboszczyka i jego bazy danych. Zombie wywiązał się z zadania wyśmienicie – to znaczy nie znalazł nic ciekawego.
Za wyjątkiem dziennika. W tym czasie ja obejrzałem trupa, zakrwawiony korytarz, szczątki tkanki mózgowej w laboratorium. Porzygałem się, dopiero gdy automat biomedyczny stacji, głosem młodej, seksownej dziewczyny opisał dokładnie kilka ostatnich sekund życia Isaaka. Nie dowiedziałem się niczego nowego. Isaak umarł, bo z niewiadomych powodów głowa rozprysnęła mu się jak przestrzelony melon. Czaszka skruszyła się na setki drobin, skóra popękała, a mózg rozpylił w powietrzu niczym woda ze spryskiwacza. Sam Isaak był człowiekiem zdrowym, ba! nawet bardzo zdrowym. Należał do ortodoksyjnej sekty, pochodzącej jeszcze ze starej Ziemi, związanej z judaizmem. Reguła jego współwyznawców zabraniała jakiejkolwiek cyborgizacji, wspomagania hormonalnego i chemicznego. Jeśli chodzi o dietę, Isaak jadł to, co wszyscy mieszkańcy Vanvogta, bo mało kogo, nawet członka starożytnej judajskiej sekty, stać na sprowadzanie sobie koszernego żarcia. Unikał jednak pokarmów szczególnie nafaszerowanych chemią i używek. Za to kilka razy do roku pozwalał sobie na mocniejsze pijaństwo, gdyż jego religia uznawała alkohol za naturalny i zdrowy środek relaksujący. Tyle dowiedziałem się ja. Natomiast mój potrójny koleżka, występując jako imperialny gliniarz Hard, przeczesał pokój Isaaka – szybko i bezskutecznie. Znalazł kilka zestawów ubrań, sporą kolekcję kostek pamięciowych z rejestracją religijnych rytuałów sekty Isaaka oraz jedyny przedmiot, który można by nazwać osobistym – szklaną kulę z przesypującym się w środku śniegiem. Cacko urokliwe i stare jak wszechświat. Potem Hard dobrał się do konta Isaaka, ale i tam nic nie znalazł – wydawało się, że aktualny nieboszczyk przechowywał wyłącznie dane związane z pracą. Dopiero kiedy Hard się wyłączył, a ciałem K.Josepha zaczął zarządzać Evan PUSH, sprawa ruszyła do przodu. Evan wszedł do sieci i odnalazł tajne konto Isaaka. Złamanie hasła zajęło kopii informatyka nieco więcej czasu, niż potrzebowałby tego oryginał. To znaczy nie dwie mikrosekundy, lecz całe sześć mikrosekund. No i wygrzebał pamiętnik Isaaka.
– Notował tekstem i emocjami. Ale przy przeglądzie emocje odłączyłem – tłumaczył PUSH. – Były dziwne, niezrozumiałe. To musiało mieć związek z jego religią. Ale notatki zostawił zupełnie normalne. Nic specjalnego. Żadnych myśli głębszych ponad to, że „Bóg istnieje” albo że „świat nie jest sprawiedliwy”. I nic o przemianie sacrum w profanum.
Pokiwałem głową, udając, że rozumiem.
– Tak naprawdę ciekawa jest tylko jedna notatka, sprzed dwóch dni. Spójrz. „Widziałem dziś człowieka. Nie znam go, lecz wiem, że po mnie przyjdzie”. Ciekawostka, co? – spytał Hard. Nagle przez jego twarz przebiegł skurcz. – Ożeż ty... – sapnął – no już, już cię puszczam. Witam, to ja, Artazan. Ten gliniarz często blokuje mi dostęp. Twierdzi, że to on jest ci potrzebny. – K.Joseph uśmiechnął się sztucznie, a ja poznałem, że ciałem steruje teraz lekarz. – Czy mógłbyś wejść do bazy danych ze wszystkimi informacjami o stanie ciała Isaaka? Kiedy ten goryl znów mnie odsunie od władzy, będę mógł je zanalizować.
– Oczywiście – powiedziałem, nie wiem, bardziej zdenerwowany czy zdziwiony.
– Podsumujmy fakty. – Hard chodził po pokoju z założonymi do tyłu rękami. – Dwóch ludzi umiera, bo ich czaszki się rozpadły. Mamy na planecie kogoś, do kogo poszedł tajny komunikat, oraz kogoś, kto kręcił się przy ostatniej ofierze. Możemy przyjąć, że to jedna i ta sama osoba. Problemem pozostaje to, w jaki sposób dokonała zabójstw.
Strzał, wszczepienie w skórę zdalnie sterowanego środka wybuchowego, wprowadzenie do organizmu mikrominy...
– Też widziałem wyniki analiz – mruknąłem.
Medyczne systemy wspomagania pracowały pełną parą, a jednak w ciałach obu nieboszczyków i w szczątkach ich mózgów pieczołowicie zebranych z podłogi, ścian, stołów i Donatelli nie znalazły nic dziwnego. Żadnych podejrzanych związków chemicznych, tworzyw sztucznych, metalu – po prostu nic. Inna sprawa, że bez wątpienia coś mogło umknąć uwadze automatów policyjnych. A pocisk czy mikroładunek wybuchowy mógł zostać wykonany z materiałów samorozkładających się.
– Jak analizy balistyczne? – spytałem.
– Nad tym najbardziej się namęczyłem. Oba przypadki miały miejsce w małych, zastawionych różnymi gratami pomieszczeniach. Na dodatek część materiału znalazła się na ludziach, którzy, rzecz jasna, nie mogli ustać w miejscu. Nie ma też pewności, w którym dokładnie miejscu znajdowała się głowa Isa... to znaczy gdzie stał Isaak, kiedy to się stało. Najprawdopodobniej szedł, nie wiem z jaką prędkością. Sporo niewiadomych. Ale z symulacji wynika, że ładunek wybuchał, gdy już znalazł się wewnątrz czaszek ofiar. Natomiast nie jestem w stanie stwierdzić, z której strony padł strzał. Nie wiem też, z jakiej broni strzelano. Tu masz – dotknął dłonią ekranu, na którym pojawił się wizerunek jakiegoś garłacza – ich listę, przejrzyj to później. Co u ciebie?
– Nic – powiedziałem, a ze złości to aż mi się zjeżyło futro na grzbiecie. – Żadnych ciekawych nagrań. Nikt podejrzany nie kręcił się w okolicy miejsca wypadku. To znaczy chodziło tam mnóstwo ludzi, rzecz jasna. Kamery to zarejestrowały. Ale żaden z nich nie robił nic podejrzanego. To samo z pomysłem o zdalnym sterowaniu. Nie mamy żadnych sygnałów nakładkowych w rejestratorach. To dane z prawdopodobieństwem dziewięćdziesiąt pięć procent.
– A te pięć procent?
– Istnieje teoretyczna możliwość poruszania się tak, by nie rejestrowały tego kamery. Prawdopodobnie da się też tak zsynchronizować słaby sygnał sterujący z przekazami satelitarnymi, żeby był trudny do wykrycia. Wszystkie nasze urządzenia rejestrujące pracowały w trybie zwykłym.
– Czyli mogły kogoś przepuścić?
– Wiesz, ten ktoś musiałby być bardzo dobrze poinformowany.
– Kto ma dostęp do tych wszystkich danych?
– Do wszystkich? Tylko kilka osób w bazie. I to nie bez ograniczeń. Tak naprawdę pełne prawa dostępu ma tylko szef.
– To znaczy hrabia?
Nie mogłem usnąć. W mojej głowie banda małych ludzików z trudem i posapywaniem próbowała uruchomić jakąś gigantyczną machinę. Ustawiały piramidy klocków, kręciły skrzypiącymi korbami, uruchamiały warczące taśmociągi. A klęły przy tym bez opamiętania. To moje neurony pracowały nad tą łamigłówką, nie zważając na ponurego faceta wrzeszczącego na nie, że powinny już się uspokoić i przysnąć. One nie spały – więc ja też nie.
Mieliśmy dwa trupy, bez wątpienia spreparowane w taki sam sposób. I zero śladów. System ochronny nie zarejestrował żadnych podejrzanych efektów – strzałów, źródeł energii, danych sieciowych. Nie było też człowieka, który kręciłby się w pobliżu obu miejsc wypadku. Kilkadziesiąt osób znajdowało się w jednej lub drugiej lokacji, a prawie półtorej setki ani tu, ani tu. To pozwalało postawić trzy hipotezy.
Hipoteza pierwsza: zabójstw dokonuje grupa kilku, przynajmniej dwóch osób.
Hipoteza druga: zabójca ma taki status w sieci, że może zmieniać dane, nawet w strzeżonych bazach.
Hipoteza trzecia: czynnik powodujący śmierć ludzi został w ich ciałach zainstalowany wcześniej.
Nie muszę chyba tłumaczyć, co oznaczała ta lista. Dokładnie to: WSZYSTKO JEST MOŻLIWE!
Leżałem w łóżku, wiercąc się z boku na bok. Nie chciałem jednak zażywać środków usypiających. Nie byłem może takim czyściochem jak nieboszczyk Max Schrenk czy religijnym wariatem jak Isaak, ale nie lubiłem faszerować organizmu zbędnymi świństwami. Poza tym wiem doskonale, że takie przedsenne rozważania często dobrze ładują umysł na noc. Zapuszczasz sobie problemik, a rano budzisz się i znasz jego rozwiązanie. Więc nie śpieszyłem się z dosypiaczem. Być może w końcu bym się poddał i podkręcił swój serwer osobisty, jednak kiedy powoli dojrzewałem do tej decyzji, odezwał się wideofon. K.Joseph nie spał w ogóle – po prostu przełączał swoje osobowości. Mógł więc pracować na okrągło. Zapomniał, że ja nie mogę.
Ekran wideofonu rozjaśnił się, aż musiałem zmrużyć oczy. Pojawiła się na nim gęba K.Josepha, zarządzana w tej chwili przez Evana PUSHA, jak zwykle drapiącego się w lewy policzek.
– Mam dwie ważne wiadomości – powiedział powoli.
– Nie mogłeś poczekać do rana? – spytałem, bez przekonania usiłując nadać swemu głosowi groźne brzmienie.
– Mogłem. Ale wtedy byłoby za późno.
– No to mów.
– Rzeźnicy nie są pewni – PUSH nazywał rzeźnikami lekarzy, co niepomiernie wkurzało jego współlokatora Artazana – ale wydaje im się, że obaj nasi delikwenci na trzy dni przed wypadkiem zaczynali spożywać niewspółmiernie dużo płynów.
– Przekroczyli normy bazowe?
– Nie.
– Ilu ludzi w bazie tyle pije?
– Jakieś dwadzieścia procent. Oczywiście to może być zbieg okoliczności.
– A druga wiadomość?
– To mniej klarowne. Kiedy przeszukiwałem Sieć, wydawało mi się, że przy danych Isaaka ktoś majstrował. U Maksa nic takiego nie znalazłem. To był cień śladu, nie miałem pewności, teraz jednak...
– No dawaj, dawaj, człowieku. – Nagle poczułem, że zaczyna się dziać coś ważnego, być może decydującego. Siódmy zmysł, podobno kobieca specjalność. Ja go miałem. Od czasu do czasu.
– Na wszelki wypadek wpuściłem w Sieć kilka pułapek. No i właśnie jedna z nich zadzwoniła. Yardyn Potomac, placówka górnicza numer sześć, stanowisko indywidualne. Ktoś grzebał przy jego danych. Na dodatek facet od trzech dni pije więcej płynów niż zwykle. I jeszcze jedno: Potomac leczył się z uzależnień hormonalnych. Od roku przebywa na dość ostrej diecie.
Bingo!
– Ściągnij go tu natychmiast! – Senny nastrój minął mi zdecydowanie.
– Nic z tego. Ujeżdża skałożercę. – Tak potocznie nazywaliśmy terraformerskie agregaty mobilne obsługiwane przez jednego dyżurnego. Co więcej, ten teren leży w obszarze ślepej plamki naszych satelitów. Nie jesteśmy w stanie kontrolować go z orbity.
– Zawiadom faceta, żeby włączył systemy obronne i uważał. Lecimy tam, wyślij też patrolowce. – Wcisnąłem w gniazdo swój klucz, przekazując na klucz K.Josepha kody superwajzorskie, umożliwiające wydanie tych wszystkich poleceń. Ja potrzebowałem jeszcze kilku minut, żeby się przygotować. Wypadłem na korytarz i pognałem ku zbrojowni. Czas przyspieszył.
Dwa ślizgacze rżnęły rzadkie vanvogtańskie powietrze z prędkością blisko tysiąca kilometrów na godzinę. Platforma numer sześć pracowała na północ od bazy. Lot miał zająć blisko dwie godziny. Nie opłacało się uruchamiać niskoorbitowych promów. Start i lądowanie zajęłyby więcej czasu niż zysk wynikający z większej szybkości lotu. Wybraliśmy ślizgacze – w jednym siedziałem ja i K.Joseph, w drugim dwóch chłopaków z ochotniczej formacji planetarnej samoobrony.
Potencjalna ofiara, Yardyn Potomac, już wiedział o wszystkim. Był zdenerwowany, ale starał się trzymać fason. Kazaliśmy mu podłączyć się do automeda, ale testy wypadły w porządku. Natomiast tuż po starcie przyszła od niego wiadomość. Krótka. I treściwa.
– Mówi Potomac. Jestem zdrowy, choć mam tu jakieś świństwa blisko granicy normy. Przesyłam wam wykaz.
– W porządku.
– Nie jest w porządku. – Słyszałem drżenie w jego pozornie spokojnym głosie. – Mam rejestracje z boi kontrolnej w kwadracie A67. Tam ktoś jest. Ktoś zbliża się do bazy.
– Idziemy do ciebie, zostań na podglądzie – mówiłem uspokajająco, jednocześnie wywołując na ekran odpowiednie dane. Na mapie terenu zamigały barwne punkty. Fioletowy oznaczał „Szóstkę” – skałożercę. Powoli, niemal niezauważalnie pełzł ku górze ekranu. Gigantyczny kombajn do mielenia minerałów, tworzenia gleby i siania w niej życia. A w jego trzewiach samotny człowiek. Dwa zielone punkty szybko przemieszczające się w jego kierunku. To my. Jeszcze tylko czterysta kilometrów. I czerwona plamka – tam pracował próbnik, który ostrzegł Yardyna.
– Daj pełny ciąg – powiedziałem do K.Josepha, nakładając na głowę czepek kompa. Przed moimi oczami zaczęły płynąć dane i obrazy. Rzeczywiście, próbnik zarejestrował ruch jakiegoś obiektu. Ale nie był to sygnał zdecydowany, zresztą po kilku sekundach zniknął. – Sprawdzić położenie wszystkich pojazdów na planecie – wydałem polecenie kompowi, jednocześnie wsłuchując się w analizę zarejestrowanego sygnału. – Słuchaj, Yardyn, na osiemdziesiąt procent to był błąd odbioru. To byłby zbyt duży zbieg okoliczności, żeby on wyruszył dokładnie w tym samym czasie co my.
– Wierzę ci, małpo. – Próbował się uśmiechnąć. Stał w sterowni „Szóstki”, za jego plecami zieleniły się gigantyczne akwaria klonowania biomasy. Ubrany był w mundur korporacji, a w ręku trzymał wiertło laserowe. Innej broni w wehikule nie mógł znaleźć.
– To dobrze, Yardyn. Po prostu cię stamtąd zabierzemy. Teraz odpowiedz na kilka pytań doktora Artazana.
– W porządku – uspokajał się. Usiadł w fotelu pilota, wiertło położył przed sobą na blacie konsoli. Jego dłonie zaczęły bawić się kablami czepka wirtualnego.
– Mamy rejestracje – zaczął Artazan – świadczące o tym, że przez kilka ostatnich dni piłeś dużo płynów.
– Zawsze dużo piję – powiedział. – Nawyk. Lubię trzymać w ręku szklankę i coś z niej pić. Cokolwiek, wodę, sok, napój, alkohol. To taki tropizm jeszcze z czasów intensywnego odwyku. Wiecie, brałem kiedyś za dużo prochów...
Mówił dalej coś o sobie – o tym, jak uzależnił się od stymulatorów, jak dawkował sobie enzymatyczne hipnotyzery, jak zmuszał swój organizm do wielotygodniowego wysiłku. Ale ja przestałem go słuchać. Bo oto postać Yardyna na monitorze wyblakła, nałożyła się nań ponownie mapa okolicy. Z jedną różnicą – pomiędzy czerwonym punktem boi a fioletowym kółeczkiem skałożercy pojawiła się jeszcze jedna plamka. Zielona. Jakiś pojazd zbliżał się do platformy. Artazan też go zobaczył, ale dałem mu znak, by nic nie mówił Yardynowi. Sam przełączyłem mikrofon i zwróciłem się do załogi drugiego śmiga:
– Stan zagrożenia. Niezidentyfikowany obiekt zbliża się do platformy. Zezwalam na zerwanie plomb zabezpieczających. Prędkość maksymalna.
Wyszeptałem kody łączności. Przez chwilę przed moimi oczami tańczyły wielobarwne obrazki powitalne, projektowane, jak zwykle, przez durnych i niemających za wiele do roboty strażników Sieci. Wygasiłem bodźce wzrokowe i połączyłem się bezpośrednio z bazą.
– Alert trzeciego stopnia – wyrecytowałem powoli. Zdumiony operator poprosił o potwierdzenie. Powtórzyłem, wysyłając jednocześnie moje kody praw dostępu. – Alert trzeciego stopnia. Co z danymi o pojazdach?
– Niewystarczające – powiedział operator. – Rejestrujemy położenie pojazdów powyżej tony lub o obsadzie powyżej trzech osób. Wszystkie są tam gdzie trzeba. Na planecie mamy też niemal sto pojazdów niespełniających tych kryteriów. Biorąc pod uwagę zasięgi i szybkości, wasz intruz może być jednym z czterdziestu trzech z nich.
– Co z rejestrem załogantów?
– Wszyscy są na miejscach, nie licząc czternastu ludzi, którzy mają robotę po drugiej stronie lub w strefach radiowej ciszy. Próbujemy ich wywołać.
– Daj spis pojazdów i lokacji tych ludzi.
– Wysyłam. Waszym tropem idzie sześć ślizgaczy. Ruszyły się trzy stacje orbitalne. Będą nad celem za kwadrans.
– Dobra, przeprowadźcie selekcję danych. Na pewno wskażecie tego bydlaka, którego mamy na rejestratorze.
– To nic nie da – wtrącił się K.Joseph. Widać było, że tym razem jego ustami przemawia Evan PUSH. – Facet, który ma takie kody dostępu jak ten tu, magik, może zamarkować własną obecność w którymś z pojazdów, zamkniętych pokoi albo samodzielnych placówek. Ty otrzymasz informację, że on tam gdzieś śpi albo pracuje, a on siedzi tu właśnie, w środku naszego małego – postukał palcem w ekran – malutkiego przyjaciela.
Teraz dopiero zauważyłem, że przerwaliśmy łączność z Yardynem.
– Do celu piętnaście minut – zameldował komputer pokładowy. – Przeciążenie układów: w normie. Błąd wtrysku paliwa: zlikwidowany...
– Przerwij – poleciłem. Niczym zahipnotyzowany wpatrywałem się w zieloną plamkę. Wyraźnie zmieniła kierunek. Pilot musiał się zorientować, że nie jest sam, i postanowił zwiać.
– Zmiana planu – zadysponowałem załodze drugiego śmiga. – My lecimy na platformę, wy złapcie tego sukinsyna.
– Przyjąłem, złapać sukinsyna – pilot potwierdził przyjęcie rozkazu. Przełączyłem ekran. Zniknęło z niego jasne wnętrze drugiego pojazdu, a pojawiła się czerń nocnego nieba. Światła pozycyjne śmigów lekko rozjaśniały tę mroczną przestrzeń, szkicując na niej poszarpane zarysy skał, cienie odległych wzgórz i czarne kształty naszych pojazdów. Towarzyszący nam śmig przechylił się i odbił na wschód, tam gdzie umykał nasz przeciwnik. A po kilku minutach zza linii horyzontu wynurzyła się, niczym odległe miasto, platforma numer sześć. Rzędy reflektorów i światełek pozycyjnych wyznaczały kształty tej gigantycznej machiny. Ważyła tysiące ton i stanowiła trzon kawalkady dziesiątek automatów pomocniczych, posuwających się wokół niej jak ławica remor wokół rekina. Kruszarki skały, mielarki, automaty saperskie, cysterny biomasy, fabryki chemiczne na gąsienicach – zastęp pracowitych cyklopów, dzięki którym ląd planety Vanvogt porastał życiem. Za tym konwojem pozostał pas o szerokości trzech kilometrów, gładki i wyrównany, pokryty cienką warstwą gleby. Dziennie ta fabryka życia pokonywała ledwie trzydzieści kilometrów.
Dużo? Chyba nie – w porównaniu z powierzchnią planety... Mało? Takich maszyn pracowała na Vanvogcie setka, a życie zasiane na niewielkim obszarze samo przenosiło się dalej. Więc pewnie w sam raz! Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że agregaty miały działać przez pół wieku.
– Cumowanie za dwie minuty – poinformował komputer. Niemal jednocześnie przyszedł komunikat z drugiego śmigu:
– Obiekt zniknął!
– Co to, kurwa, znaczy zniknął?! – Wściekły przełączyłem ekrany. Rzeczywiście, zielonego światełka nie było.
– Cześć, małpo, tu Rydgar – to zgłosił się naczelny informatyk naszej placówki, Rydgar REM. – To zewnętrzne. Ktoś przejął sterowanie nad Siecią. Na kilka milisekund, ale to wystarczyło, żeby rozstroić rejestratory.
– Czyli co?! – niemal wrzasnąłem. – To znaczy, że jesteśmy zdani na łaskę psychopaty?!
– Nie do końca – próbował uspokajać REM. – To tylko zaburzenie. Króciutkie. Wiele przez ten czas nie naszkodzi. A gdyby mógł przejąć kontrolę, to pewnie już by to zrobił.
– Do diabła, nikt nie wie, co by zrobił! Co może, a czego nie!
Cumowaliśmy w trybie przyśpieszonym. Wszystkie procedury odkażania zostały skrócone do niezbędnego minimum. Śmig wylądował na grzbiecie giganta, a my w ciągu kilkudziesięciu sekund przedostaliśmy się przez system śluz.
Yardyn czekał na nas w centrum sterowania skałożercy. Siedział na fotelu pilota, obserwując ekrany. Wiertarkę laserową trzymał na kolanach. Na nasz widok wstał i lekko się uśmiechnął.
– Cholera – powiedział – miałem pietra. Kiedy znów się pojawił, miałem, cholera, pietra.
– Już jest w porządku. – Podszedłem do niego i wyciągnąłem rękę na powitanie. Odłożył wiertarkę, uścisnął mi dłoń.
– Zgubili go – mruknął, wskazując na monitor, na którym widać było nasz drugi śmig.
– Zgubili. – Potwierdziłem kiwnięciem głowy.
– Może być wszędzie – Yardyn mówił jakby do siebie.
– Eee... – zaprotestowałem. – Przypadek, że udało mu się zwiać. Gdybyśmy mieli tu satelity...
– Kiedy odlatujemy?
– Poczekamy na twoich zmienników. Dadzą tu zespół sześciu ludzi. Przynajmniej na jakiś czas. Ty wracasz do stolicy. Jesteś bezpieczny.
– Nie odmówię – powiedział Yardyn Potomac, ruszając w moją stronę. Nagle zatrzymał się. Jego usta otwarły się w grymasie zdumienia, jakby coś dostrzegł za naszymi plecami. Odruchowo odwróciliśmy się, ale nikogo tam nie było. Korytarz prowadzący do sterówki był pusty, jeśli nie liczyć stojącego pod ścianą robota pomocniczego. A kiedy odwracałem się z powrotem, usłyszałem, jak z ust Yardyna wydobywa się przeraźliwy krzyk, skowyt raczej. Próbował podnieść dłonie do twarzy, ale nie zdążył. Jego głowa wybuchła, a ja po raz drugi w ciągu kilku dni zostałem skąpany deszczem krwi i mózgu.
Tym razem się nie porzygałem. Rutyna.
Otrzymaliśmy kolejne pogróżki od głowobójców. Występowali w imieniu swoim, trawy, chlorofilu, Boga, Kosmosu, Dobra i czego tam jeszcze potrzebuje każdy skurwiel, by przemawiać wysokodupnie i groźnie. Jeśli nie opuścimy planety – mówili – i nie przestaniemy niszczyć jej młodego życia po to tylko, by stworzyć przestrzeń ekspansji dla ohydnej ludzkiej rasy, to oni, Przyjaciele Życia, rozwalą nam wszystkim łby. Z tekstu nie wynikało, żeby wiedzieli dokładnie, ile ofiar mają już na koncie. Co zresztą wydawało się logiczne – w ten sposób zdradziliby z całą pewnością fakt, że mają nadajnik lub bazę na orbicie Vanvogta.
Tego samego dnia lekarze przeprowadzili sekcję. Artazan był przy niej obecny, on też odebrał komplet analiz tego, co zostało z biednego Yardyna.
– Oczywiście, że kantował. Lekarzom opowiadał, że utrzymuje ścisłą dietę i że żywi się wyłącznie syntetycznym białkiem. A tu, zobacz, cała masa świństw. – Stuknął palcem w arkusz pokratkowanego papieru, na którym lśniły jakieś słupki, wykresy i biochemiczne oznaczenia. Nic z nich nie rozumiałem, ale starałem się robić mądre miny.
– Ach taaak... – mruczałem, wodząc nosem po wykresie. – Czyli z tego wynika...
– No jasne – zniecierpliwił się Artazan – dalej faszerował się świństwami, starannie unikając badań, bo straciłby robotę.
– Przesiądź się – powiedziałem – potrzebuję PUSHA.
Chwilę kotłowali się w mózgu biednego K.Josepha, który w tym czasie stał niemal nieruchomo, śmiesznie mrugając oczyma. Wreszcie informatyk stłamsił lekarza i przemówił ustami zombiego:
– Sprawdziłem. Żeby zniknąć z naszych ekranów, musiał rozstroić namierzającego go satelitę. To Seven–7, pojazd w jurysdykcji gubernatora solarnego, obsługujący część północnej półkuli Vanvogta. Można się do niego dobrać, trzeba mieć tylko odpowiednie prawa dostępu i znać kody.
– Kto je ma?
– Teoretycznie tylko hrabia. Ale można założyć, że wprawny operator działający w jednej ze stacji łączności też mógłby sobie z tym poradzić.
– Poproszę pana, panie Hard – wywołałem kolejną pseudoosobowość. – Proszę dokładnie skontrolować wszystkich naszych ludzi teoretycznie mogących przejąć chwilową kontrolę nad Seven–7.