Читать книгу Wszyscy patrzyli, nikt nie widział - Tomasz Marchewka - Страница 5

Stary Hausenberg, czasy panowania Rekinów

Оглавление

Uliczne przysłowie Hausenberga mówi, że prawdziwy mężczyzna musi w życiu zrobić trzy rzeczy. Po pierwsze, owo życie przegrać, czyli stracić wszystko, co posiada. Po drugie, odrodzić się dla nocy i odegrać z zyskiem, bo uczyni go to mocniejszym niż kiedykolwiek. Po trzecie, spłodzić syna – tak po prostu, bez dodatkowych warunków.

Najszczęśliwsi byli ci, którym udało się dokonać tych trzech rzeczy w odpowiedniej kolejności. Najpierw biegli pośród cieni, cały czas blisko krawędzi, i chociaż co jakiś czas się potykali, to po każdym upadku udawało im się podnieść. Stawali się bogatsi o pewne doświadczenia, być może też ubożsi o kilka lęków – a może wprost przeciwnie, bali się znacznie bardziej – lecz mimo wszystko udawało im się wyjść z tego życia cało. Założyli szczęśliwe, niczego nieświadome rodziny i tylko raz na jakiś czas pozwalali sobie powspominać czasy szaleństwa. Takich ludzi można było policzyć na palcach jednej ręki. W Hausenbergu większość pomijała trzeci punkt, a pierwsze dwa powtarzała wciąż i wciąż, i wciąż…

Zachodzące słońce zniknęło już za horyzontem, a astralitowe latarnie oblały miasto fosforyzującą poświatą. Tam, gdzie światło latarni nie docierało, dachy kamienic zamieniły się w poszarpane, złowieszcze cienie, wyglądające na tle nieba jak postawione na sztorc ostrza noży. Ulice były puste. Prawie puste.

Z jednej z bocznych uliczek Jarvaku wyskoczył owinięty płaszczem człowiek i rozejrzał się nerwowo. Nie dostrzegł w okolicy niczego podejrzanego, więc zsunął na czoło kapelusz o szerokim, okrągłym rondzie i nieufnie przystanął pod jedną ze ścian. Wyglądał, jakby nie mógł się zdecydować, czy bezpieczniej będzie schować się w cieniu którejś z kamienic czy przeciwnie, maszerować w padającym na ulicę świetle latarni. Postanowił jednak zostać pod ścianą. Wydobył z kieszeni niewielki czasomierz i sprawdził godzinę. Powinni już tu być. Szlag.

Poczeka najwyżej kwadrans, a później się zawija.

Czekał równo piętnaście minut. Kiedy uznał, że już nic z tego nie będzie i czas znikać, z oddalonej o kilkanaście kroków uliczki wyłoniły się dwie sylwetki. Pierwsza należała do niewysokiego, drobnego mężczyzny o powolnych ruchach i nieobecnym spojrzeniu. Chociaż patrzył przed siebie, wydawało się, że zupełnie nie zwraca uwagi na to, co dzieje się dookoła niego. Sprawiał wrażenie lekko przygarbionego i bardzo kruchego, lecz mogło to być tylko złudne wrażenie, wywołane przez kontrastującą postawę jego towarzysza. Drugi kroczył bowiem wyciągnięty niczym struna; stawiał długie, sprężyste kroki, a jego ściągnięte łopatki wypychały do przodu klatkę piersiową. Był wysoki i szeroki w barkach, lecz przy tym bardzo szczupły, wręcz kanciasty.

– Już miałem stąd znikać – powiedział, kiedy podeszli. – Spóźniliście się.

– Coś nas zatrzymało – odpowiedział ten niższy i poprawił krzywo ułożone okulary w drucianych oprawkach. –

Przyniosłeś?

– Co to w ogóle za posrany pomysł, żeby robić geszeft tu, w Jarvaku?!

– Bądź spokojny.

– Spokojny?! – wykrzyknął tamten. – W dzielnicy Rekinów, stojąc pod ich drzwiami?!

– Dziś w nocy Rekinów tu nie ma. – Niewysoki spojrzał mu prosto w oczy. Miał beznamiętne spojrzenie, mówił spokojnie i cicho. – Wszyscy są w Hrabinie, na dintojrze.

Słysząc to, mężczyzna zamilkł. Wszyscy Ludzie Nocy mieli poważanie dla starych zasad złodziejskiego sądu i wszyscy panicznie się go bali. Dintojra była rzadkością, ale kiedy już się odbyła, jej wyrok uznawano za święty. Wiedząc, że dalsze pretensje nie mają sensu, sięgnął za pazuchę i wyciągnął niewielkie zawiniątko. Natychmiast oddał je temu niższemu.

– Twoja pomoc jest nieoceniona – podziękował mu mężczyzna w okularach i przekazał pakunek swojemu kompanowi. – Pieniądze dostaniesz za rok, Provost o to zadba.

– Jak ktoś się o tym dowie…

– Powiedziałem, bądź spokojny. Nikodemus wie, jak dotrzymywać tajemnic. A po roku nikt nie będzie już nic podejrzewał.

Mężczyzna nie wyglądał na przekonanego. Wiedząc jednak, że nic tu po nim, odwrócił się i zniknął w tym samym zaułku, z którego wyszedł niespełna pół godziny temu.

Tamci dwaj popatrzyli po sobie i bez słowa ruszyli główną ulicą Jarvaku. Szli w ciszy; przystanęli tylko na krótką chwilę, by przepuścić wyjeżdżającą z najbliższej przecznicy dorożkę. Powóz ciągnięty przez cztery kruczoczarne konie przejechał kilka metrów od nich, po czym znacznie przyspieszył, zostawiając za sobą oddalający się tętent kopyt. Mężczyźni skręcili w jedną z bocznych uliczek, podążając tam, gdzie budynki stały poupychane znacznie ciaśniej.

Najgorszym rodzajem zepsucia jest zepsucie z wyboru. Są bowiem ludzie, którym uliczna dziwka zawsze milszą będzie nad najgorętszą nawet miłość. Woleć będą uderzenie pięści od najkorzystniejszego kompromisu. Wybierają dym, krew i łzy, bo bez nich ich świat staje się wyblakły. Dla takich ludzi gra toczy się nie dla wygranej, a dla samej gry. W Hausenbergu mówi się o nich „Rekiny”.

Dwóch z nich kroczyło ulicami miasta, w którym tej nocy coś się kończyło.

Stanęli przed gładkimi drzwiami. Na środku drewnianej płyty połyskiwała mosiężna kołatka, wyrzeźbiona w kształcie znaku zapytania. Jak na komendę mężczyźni otrzepali przykurzone garnitury i skinęli sobie w geście porozumienia.

Wyższy delikatnie zastukał.

Wszyscy patrzyli, nikt nie widział

Подняться наверх