Читать книгу Siódmy - Tomasz Śmierzchalski - Страница 5
Część I Rozdział 1
ОглавлениеFilip otworzył oczy. Z głębokiego snu wyrwała go delikatna wibracja wewnątrz głowy. Była prawie niezauważalna, ale na tyle intensywna, że nie pozwalała spać. Oznaczała, że dostał infa. Nocą system dopuszczał wyłącznie wiadomości opatrzone klauzulą bardzo pilne.
Co za cholera! – pomyślał i wyświetlił w głowie cyferki zegara. Była za kwadrans pierwsza.
Wibracja ustała po upływie pięciu sekund, ale sen uleciał bezpowrotnie. Nocna wiadomość oznaczała, że ktoś ma do przekazania ważną informację. Wiedział kto. Był dowódcą oddziału policyjnego i czasami, w przypadkach niecierpiących zwłoki, wykorzystywano tę metodę pobudki. Musiało wydarzyć się coś nagłego, co wymagało jego pilnej uwagi.
Nie zamierzał się spieszyć. Pośpiech był czymś, czego nie cierpiał najbardziej. Nie potrafił sobie nawet wyobrazić, że miałby natychmiast się ubrać i wybiec z domu bez porannej toalety i śniadania. Nie był głodny i nie zamierzał jeść, ale liczyły się zasady. Poza tym przez lata w służbie nauczył się, że jego praca wymagała spokoju, skupienia i uwagi. Przy wszechobecnej inwigilacji wykrycie sprawcy było w większości przypadków dziecinnie proste, w pozostałych zaś, wbrew pozorom, pośpiech niczego nie zmieniał. Zanim przyswoi wiadomość, postanowił dać sobie parę minut relaksu. Uniósł lekko głowę i spojrzał na leżącą przy jego boku kobietę. Była młoda, zgrabna i piękna. Z Katarzyną byli małżeństwem już od – zastanowił się – osiemdziesięciu dwóch lat. Poznali się, gdy pracował jako górnik w kopalni uranu pod Malborkiem. Dostała wtedy pracę w przyzakładowej stołówce jako młodsza pomoc kuchenna. Podawała talerze z zupą i pracowała na zmywaku, ale była piękna jak anioł. Wszyscy mężczyźni podkochiwali się w niej, a najbardziej Filip. Obserwował kobietę ukradkiem znad talerza, marząc, że ta kiedyś go dostrzeże.
Mimo upływu czasu pamiętał dokładnie każdą chwilę. A czasy były trudne. Zaledwie piętnaście lat wcześniej zakończyła się Światowa Rewolucja i rany jeszcze się nie zabliźniły. Zdobycie jakiejkolwiek pracy graniczyło z cudem. Robota pod ziemią była ciężka i niebezpieczna, ale dawała poczucie stabilizacji i całkiem niezłe zarobki.
Dziewczyna spodobała mu się od pierwszego wejrzenia. Była dokładnie w jego guście: szczupła, zgrabna, dość wysoka, o pięknie ułożonych długich blond włosach. Najbardziej uwielbiał właśnie te włosy, które podczas pracy spinała w kok, a po niej rozpuszczała, ukazując całe ich piękno. Filip kończył szychtę wcześniej i stając po drugiej stronie ulicy, codziennie obserwował, jak kobieta wychodzi przez bramę, a wiatr rozwiewa jej włosy. Szedł potem kilka kroków z tyłu, uważając, aby go nie dostrzegła. Kiedy obracała głowę, przyglądał się jej delikatnym rysom, lekko podkreślonym przez dyskretny makijaż. Zdarzało się, że duże niebieskie oczy bez żadnego zainteresowania omiatały jego postać i wtedy robiło mu się gorąco. Mimo ciężkiego, starego płaszcza zawsze była pełna gracji i elegancji. Kiedy podszedł odpowiednio blisko, docierał do niego zapach jej perfum. Przepiękny zapach.
Wokół niej zawsze kręcił się cały rój mężczyzn. Wysocy, przystojni, dobrze zbudowani i elegancko ubrani. Faceci z biura. Nie to co on, zwykły górnik dołowy. Nie przypuszczał, że ma jakiekolwiek szanse, ale nie należał do ludzi wycofujących się przed walką. Poza tym miał trudności z zaśnięciem, a kiedy już mu się udało, śnił o niej do białego rana. Nazajutrz szczęśliwy biegł do kopalni, nie mogąc doczekać się przerwy na drugie śniadanie. Zajmował pierwszą kapsułę wywożącą ludzi na powierzchnię i pierwszy wbiegał na stołówkę.
Trwało to miesiąc albo dwa. Wreszcie, po kolejnej nieprzespanej nocy, podjął decyzję. Następnego dnia po robocie, z kwiatem w dłoni, czekał na nią pod bramą. Wyszła jak zwykle w towarzystwie elegancko ubranych mężczyzn. Tym razem było ich trzech. Byli to urzędnicy z biura, których znał z widzenia. Rozmawiali, zaśmiewając się wesoło. Filip ruszył im naprzeciw, chowając kwiat za plecami. Kiedy się mijali, nieśmiało się odezwał:
‒ Bardzo przepraszam. Czy mógłbym panią o coś poprosić?
Dziewczyna przystanęła zaskoczona.
‒ A… o co chodzi?
Filip zwlekał z odpowiedzią, licząc, że towarzyszący jej mężczyźni się oddalą. Niestety, stali jak kołki i przyglądali mu się ciekawie.
‒ Ale… – wycedził niepewnie – wolałbym w cztery oczy.
Spojrzał wymownie na jej towarzyszy. Jeden z nich okazał się bystrzejszy od pozostałych albo zobaczył kwiat za plecami nieznajomego.
‒ No, panowie! Chyba musimy już iść.
Ruszyli wzdłuż ulicy, szepcąc coś między sobą. Wysoki mężczyzna z wyraźną niechęcią rezygnował z towarzystwa dziewczyny. Zatrzymywał się kilka razy, jakby chciał zawrócić, ale pozostali przekonali go, żeby poszedł z nimi. Po chwili cała trójka znikła za rogiem. Gdy zostali sami, dziewczyna zmierzyła go wzrokiem.
‒ Pan chciał mnie o coś poprosić?
Filipa zdziwiło trochę, że nie protestowała, gdy towarzyszący jej panowie postanowili odejść. Zdawało mu się, że dostrzegł w jej spojrzeniu iskierkę zainteresowania. Poczuł się odrobinę pewniej i wyjął czerwoną różę z kokardką ukrywaną do tej pory za plecami.
‒ Ja… chciałbym, żeby pani wzięła… przyjęła ten kwiatek – wymamrotał, jąkając się lekko.
Tak rozpoczął się ich pierwszy wspólny wieczór.
Z czułością odsunął kosmyk blond włosów, opadający na policzek śpiącej kobiety, i delikatnie pocałował ją w czoło. Zsunął kołdrę i usiadł na łóżku. Rozejrzał się po pokoju. Mieli wygodne, nowocześnie urządzone mieszkanie z oknami wychodzącymi na zewnątrz, co było oznaką zamożności i prestiżu. Wszyscy znajomi im tego zazdrościli. Wiedział, że kiedyś będą musieli zlikwidować okna, gdyż rozbudowa kasztelu postępowała dynamicznie. Gdy do tego dojdzie, dostaną niewielkie odszkodowanie, za które zamontują panele wyświetlające takie same widoki jak w większości mieszkań ich sąsiadów. Na razie jednak mogli rozkoszować się naturalnym widokiem rozgwieżdżonego, nocnego nieba lub świecącego słońca.
Wstał i przeciągnął się, ziewając leniwie. Od stóp poczuł przyjemne ciepło, rozchodzące się po całym ciele. Miękka wykładzina dywanowa miała temperaturę dwudziestu kilku stopni Celsjusza. Niedawny wynalazek robił furorę wśród projektantów wnętrz. Pod wpływem niewielkiej ilości prądu atomy wykładziny zaczynały drżeć, emitując energię cieplną. Jakiś czas temu Filip przyswoił informację na ten temat w wieczornych wiadomościach i od razu zdecydował, że położy coś takiego w sypialni. Niedługo potem wszyscy sąsiedzi i znajomi mieli już takie wykładziny na podłogach. Chodzenie na bosaka po mieszkaniu stało się normą. Goście ochoczo zdejmowali obuwie, nawet kiedy gospodarz nalegał, żeby tego nie robili.
Ruszył w stronę łazienki. Gdy wszedł do pomieszczenia wyłożonego antybakteryjnymi panelami w kolorze kości słoniowej, sufit nad jego głową rozbłysnął żółtym, ciepłym blaskiem. Zdjął bokserki i oddał mocz do niewielkiego korytka wystającego ze ściany. Gdy skończył, ciepły obłoczek pary zdezynfekował mu genitalia i ręce. Zdjął bluzę od piżamy i wszedł do kabiny. Szklane drzwi zasunęły się automatycznie. Po sekundzie ze wszystkich stron otulił go biały, wilgotny obłok. Zrobiło się przytulnie i ciepło. Poranny program higieniczny był mocno okrojony, więc po chwili para znikła, a lekki powiew ciepłego powietrza osuszał ciało. Po chwili drzwiczki się rozsunęły i wyszedł z kabiny. Przeciągnął się i wyciągając ramiona wysoko ku sufitowi, wydał z siebie dźwięk podobny do jęku.
Wzdrygnął się, gdy kolejna wibracja pod czaszką przypomniała mu o informacji, czekającej na przyswojenie. Znowu ją zignorował.
Po prawej stronie ogromnego lustra nad malutkim otworem w ścianie zaświecił czerwony punkcik. Filip podszedł i szeroko otworzył usta. Sekundę później poczuł gaz dentystyczny, usuwający kamień, czyszczący szkliwo i zabijający wszystkie zarazki. Starał się przez chwilę nie oddychać, a potem energicznie wydmuchał powietrze z płuc. Następnie przesunął twarz nieco w lewo. Usłyszał niskie buczenie i poczuł przyjemne ciepło na policzkach. Wiedział z grubsza, jak działa golarka, ale specjalnie go to nie obchodziło. Jakieś promienie hamowały rozwój cebulek włosowych na miesiąc, może dłużej. Po chwili urządzenie zakończyło swoją pracę, wydając krótki, niski dźwięk. Toaleta była zakończona. Teraz był odprężony, a po sennym odrętwieniu nie pozostał nawet ślad. Wziął z półki świeże bokserki, założył i wszedł do przedpokoju.
Teraz mógł wreszcie przyswoić natarczywą wiadomość. Odblokował odbiór. „Filip Tur 0508638M104, dowódca Trzeciego Oddziału Operacyjnego Policji Kasztelu Gdańsk, wzywany jest do natychmiastowego stawienia się w punkcie zbornym numer pięć. Podpisano: Komendant Główny Sekcji Dochodzeniowej Dariusz Mączka 0609133M112”.
Po karku Filipa przebiegł dreszcz niepokoju. Nigdy wcześniej nie dostał infa od samego szefa. Błyskawicznie wpadł do sypialni i chwycił policyjny kombinezon. Kilkoma wprawnymi ruchami wsunął go na siebie. Wrócił do przedpokoju. Na bose stopy włożył ciężkie policyjne buty. Punkt zborny numer pięć znajdował się przy północnej zjezdni z kasztelu. Miał do niej dobrych kilka kilometrów.
Już chciał wybiec z mieszkania, ale przypomniał sobie o czymś ważnym. Zawrócił i energicznie machnął dłonią przed drzwiami, prowadzącymi do sąsiedniego pomieszczenia. Czujnik w skrzydle drzwi zadziałał i szklana tafla wtopiła się ścianę. Wszedł do sypialni córki. Eliza bała się ciemności, więc pokój wypełniało delikatne, niebieskawe światło. W jego blasku szczupła twarzyczka dziewczynki wyglądała trochę niesamowicie. Cichutko podszedł do śpiącego dziecka i ostrożnie pocałował w policzek. Dziewczynka poruszyła się niespokojnie i odwróciła twarz do ściany. Filip delikatnie pogładził jej długie, miękkie włosy i ostrożnie się wycofał. Nie tracąc czasu, wybiegł z mieszkania. Po chwili był już na korytarzu prowadzącym do systemu transportu antygrawitacyjnego, nazywanego przez wszystkich tubą.
Przejścia wewnątrz kasztelu, zazwyczaj pełne ludzi, o tej porze były puste. Biegiem dotarł do stacji przelotowej i zajął miejsce w pierwszym z brzegu transporterze. Kapsuła przypominała cygaro. Z jej środka wydobywała się lekka czerwona poświata. Ułożył się wygodnie i prawą dłonią dotknął wewnętrznej ścianki. Wyczuł niewielkie zagłębienie o chropowatej powierzchni. Przycisnął kciuk, przytrzymał przez chwilę, po czym energicznie przesunął do siebie. Światło zmieniło się na zielone, potem białe, aż wreszcie przygasło. Półokrągła klapa zasunęła się nad nim.
Był to system identyfikacyjny, jednocześnie naliczający opłaty za przejazdy. Najpierw mierzył ciepłotę ciała, a potem wyizolowywał DNA pasażera z naskórka. Wcześniej, kiedy badano tylko DNA, oszuści nakładali na dłoń specjalny żel z cudzym DNA i w ten sposób za transport ‒ i nie tylko ‒ płacił ktoś inny. Żel znacznie obniżał temperaturę dłoni, więc od niedawna wprowadzono dodatkowy pomiar. Filip wiedział z raportów, że na razie nowy system się sprawdza.
W głowie zobaczył obrazy rozkwieconej łąki i płynącego w pobliżu strumyka. Poczuł miły zapach, a do uszu dobiegły go kojące dźwięki relaksacyjnej muzyki. Najlepszy sposób na pozbycie się klaustrofobii. Niemal niezauważalnie oplotła go sieć pasów zabezpieczających. System nawigacyjny pobrał współrzędne docelowe bezpośrednio z chipa na karku Filipa i skierował się do północnej zjezdni. Kiedy zaczęła działać antygrawitacja, poczuł się lekki jak piórko. Uniósłby się, gdyby nie pasy. Lekkie drżenie kapsuły wskazywało, że się porusza. Pędził z zawrotną szybkością. Prędkość na prostych odcinkach teoretycznie mogła zbliżać się do tysiąca kilometrów na godzinę, w praktyce jednak wewnątrz kasztelu było zbyt wiele zakrętów, aby aż tak się rozpędzić, więc zasobniki poruszały się znacznie wolniej, rzadko przekraczając setkę. Po całym kasztelu cygaro przesuwało się w specjalnych rurach biegnących w poziomie, w pionie, a nawet na ukos. Podróż do punktu zbornego numer pięć miała zająć kilka minut.
Pomyślał o córeczce. Była jego całym światem, oczkiem w głowie, ukochanym dzieckiem tatusia.
Po Światowej Rewolucji zostało zaledwie siedem miliardów ludzi, lecz w ciągu pierwszego dziesięciolecia ich liczba się podwoiła. Powodem boomu demograficznego było uchwalenie przez Wolne Zgromadzenie prawa do bezpłatnego klona dla każdego obywatela Ziemi. Ludzie praktycznie przestali umierać, a postępująca stabilizacja pozwalała na posiadanie dużej liczby dzieci. Po upływie kolejnej dekady okazało się, że na świecie żyje już dwadzieścia pięć miliardów ludzi. W roku 022 nowej epoki (po zakończeniu Światowej Rewolucji, i powołaniu trzydziestego pierwszego grudnia dwa tysiące sto trzydziestego dziewiątego roku rządu ogólnoświatowego, od pierwszego stycznia wyzerowano kalendarz i ogłoszono rok 000 Nowej Epoki) wydano całkowity zakaz poczynania dzieci. Rozpoczęto wytwarzanie klonów pozbawionych możliwości rozrodczych. Wskutek społecznego nieposłuszeństwa, zanim zaczęły funkcjonować odpowiednie procedury, ludzkość osiągnęła liczbę trzydziestu dwóch miliardów. Od tej pory ów zakaz był bardzo restrykcyjnie przestrzegany. Dopiero pół wieku później, kiedy sytuacja demograficzna ustabilizowała się na poziomie trzydziestu trzech miliardów, zdecydowano się wprowadzić nieliczne zezwolenia na posiadanie potomstwa. Ich przyznawaniu towarzyszyły zawsze silne emocje, dlatego postanowiono urządzać oficjalne losowania. To rozwiązanie uznano za najbardziej sprawiedliwe i społecznie akceptowalne. Od tamtej pory, raz do roku, przez trzy dni, od dwunastego do piętnastego kwietnia, obchodzono Ogólnoświatowe Święto Dziecka. W tym czasie w jednym z kaszteli, co roku w innym, odbywała się ogólnoświatowa impreza z występami i różnorodnymi pokazami. Święto kończyło się uroczystym losowaniem. Każda rodzina, pragnąca mieć potomka, składała odpowiedni akces. Chętnych par było z reguły od dwustu do czterystu milionów, a pozwoleń zawsze tyle samo. Milion. Filip i Katarzyna Tur pierwszy raz wzięli udział w loterii w roku 075NE, a potem w następnych latach. Mieli szczęście. Główną nagrodę trafili już w roku 079NE. W roku 080NE, ze względu na osiągnięcie przez ich klony wieku pięćdziesięciu trzech lat, zdecydowali się na nowe. Przywrócono im wówczas zdolności reprodukcyjne. Niestety, mimo usilnych i intensywnych starań Katarzyna nie zachodziła w ciążę. Badania nie wykazywały żadnych nieprawidłowości, a jednak nie dochodziło do zapłodnienia. Sześć lat po uzyskaniu prawa do posiadania dziecka, podczas akcji ratowniczej w kopalni, Filip zginął przygnieciony głazami. Wówczas otrzymał nowego klona. Trzy i pół roku później, po powrocie z rutynowego badania, Katarzyna oświadczyła mężowi, że spodziewa się dziecka. Po kolejnych ośmiu miesiącach urodziła się Eliza. Teraz miała siedem lat i była zdrową, wesołą dziewczynką.
Filip westchnął na jej wspomnienie. Tak bardzo ją kochał. Nad życie.
Półokrągła klapa otworzyła się niespodziewanie i mężczyzna ujrzał nad sobą twarze podwładnych.
‒ Co tak długo, szefie? – zapytał ochrypłym głosem Bohdan Pyrkowski 0506955N009. Numer przy nazwisku zdradzał, który z kolei klon znajduje się obecnie w użyciu; rok otrzymania aktualnego klona oraz jego wiek biologiczny, a także faktyczny rok urodzenia człowieka, przy czym M oznaczało minioną epokę, a N ‒ nową.
Bohdan był niewysokim, mocno łysawym, jowialnym gościem z brzuszkiem. Jedynie policyjny kombinezon nadawał jego posturze nieco elegancji. Nie dbał o wygląd. Może właśnie dlatego nie starał się ulepszyć swojego klona. Każdy kolejny klon na poziomie genetycznym był dostosowywany do wskazań właściciela. Czyniono to w ściśle określonych granicach, ale poprawianie drobnych defektów, takich jak odstające uszy czy krzywe zęby, realizowano bez problemu. Dzięki temu łysina i skłonność do tycia zostały właściwie wyeliminowane. Tak, Bohdan zdecydowanie wyróżniał się z tłumu.
Jego wiek był wartością względną. Urodził się w roku 009 Nowej Epoki, ale używał już piątego klona, którego wiek biologiczny wynosił pięćdziesiąt pięć lat. Wszyscy podejrzewali, że ociąga się z wymianą ze względów sentymentalnych. Przyzwyczaił się i tyle.
‒ Twoja kapsuła chyba szła piechotą – zachichotał Dan Hercok 0107648N026, najmłodszy z grupy użytkujący klona. Wysoki i szczupły, wciąż w świetnej formie.
‒ Pewnie już jesteśmy spóźnieni.
To Damian Kudelski 0509628M129, wiecznie zrzędliwy i niezadowolony z życia, wyrażał głośno zaniepokojenie. Mimo młodego klona był stary i zgorzkniały. Na dodatek w zeszłym roku odeszła od niego trzynasta żona. Prawdę mówiąc, Filip wcale nie dziwił się tym kobietom, sam ledwo wytrzymywał z Damianem przez kilka godzin w pracy.
‒ Ruszcie się. W razie czego nie ja będę się tłumaczył – zakończył.
‒ No, to co cię właściwie zatrzymało? Czekamy już dobry kwadrans – odezwał się kolejny policjant.
Leon Miekin 0208143N005, jak zwykle dociekliwy i wścibski, też potrafił być męczący. Jako śledczy wykazywał się jednak największą intuicją. Był również pracowity i nigdy nie odpuszczał. Filip cenił go za to i nagradzał przy każdej okazji.
‒ Filip nie musi się wam tłumaczyć.
Za to Mara Water 0209430N018, o wysokim ilorazie inteligencji i jeszcze wyższym piskliwym głosie, była ulubienicą Filipa. Wyciągnęła rękę i pomogła mu wysiąść z kapsuły.
‒ Wiecie może, co się dzieje? – zapytał.
‒ Przeleciałem informacje. – Leon pogładził bujną brodę. – Przez chwilę była wzmianka o jakimś wypadku, ale szybko znikła. Może o to chodzi?
‒ Czy Biały Dariusz zaszczyci nas swoją obecnością? – Mara spojrzała na Filipa ogromnymi, zielonkawo-niebieskimi oczyma.
‒ Nie wiem. W infie niczego nie było – odparł nieco zakłopotany. ‒ Poza tym nie lubię, jak nazywacie szefa Białym Dariuszem. Trochę szacunku – dodał sucho, ukradkiem puszczając do niej oko.
‒ Od kiedy tak się troszczysz o przełożonych? Lepiej się dowiedz, co dalej. Jak już nas wyrwali z łóżek o tej… ‒ przerwał nagle Damian, bo w głowie zabrzęczał sygnał wiadomości. Pozostali również odebrali pocztę.
Przez kilka sekund wszyscy milczeli, przyswajając informacje.
„Grupa trzecia ma się bezzwłocznie udać na miejsce katastrofy według namiarów GPS – w załączniku. Podpisano: Komendant Główny Sekcji Dochodzeniowej Dariusz Mączka 0609133M112”.
‒ No to ruszajmy. – Dan Hercok wskoczył do pierwszego cygara.
Pozostali poszli w jego ślady.