Читать книгу Hillary Clinton - Tomasz Zalewski - Страница 6
Okularnica na ringu z chłopcami
ОглавлениеPark Ridge, północno-wschodnie przedmieście Chicago, przypominał wtedy scenerię hollywoodzkich filmów o spełnieniu amerykańskiego marzenia. Szerokie, wysadzane drzewami ulice, nienagannie przystrzyżone trawniki, jednorodzinne domy z gankami i ogródkami, eleganckie samochody w garażach, boiska i place zabaw dla dzieci były żywym świadectwem boomu po drugiej wojnie światowej. Mieszkańcy poznali się ze sobą, bo tak wypadało, a wszyscy należeli do jednego świata – profesjonalistów z klasy średniej: lekarzy, prawników, inżynierów i przedstawicieli innych wolnych zawodów, niemal bez wyjątku WASP-ów, czyli białych protestantów anglosaskiego pochodzenia. Wszyscy spotykali się w niedzielę w kościołach, a w soboty na zebraniach PTA, szkolnych komitetów nauczycielsko-rodzicielskich.
Hugh Ellsworth Rodham nie należał do tego świata – był komiwojażerem, sprzedawcą zasłon i firanek własnego wyrobu, synem ubogich walijskich imigrantów z Pensylwanii, którzy wszystko zawdzięczali sobie i swojej pracy. Na meczach szkolnej drużyny futbolowej syna siadał więc nie na trybunie razem z innymi rodzicami, a osobno, na ustawionym na trawniku rozkładanym krzesełku. O swej przynależności do kręgu ludzi sukcesu przypominał jednak sąsiadom, z dumą parkując pod domem nowiutkiego, lśniącego lakierem cadillaca. Zanim samochód zniknął w garażu, długo stał w prowadzącej do niego alejce, aby wszyscy wiedzieli, jak pięknym autem jeździ Hugh Rodham.
Hillary miała trzy lata, kiedy rodzice przeprowadzili się z centrum Chicago do Park Ridge, gdzie zamieszkali w kupionym za gotówkę, jednopiętrowym domu z tarasem. Tata Hugh, absolwent wychowania fizycznego w prowincjonalnym Pennsylvania State University, w czasie wojny w randze sierżanta marynarki wojennej musztrował rekrutów udających się na front. Wojskowe metody wychowawcze przeniósł do rodzinnego domu. Wszystko miało tam chodzić jak w zegarku i pod linijkę. Dzieci musiały codziennie pomagać w pracach domowych, a jeśli próbowały się od tego wymigać, ojciec przypominał im, że „przecież ich żywi”. Kiedy Hillary albo jej dwaj bracia, Tony i Hughie, nie dokręcili tubki z pastą do zębów, ojciec wyrzucał ową tubkę przez okno na dwór, każąc niedbaluchowi szukać jej w krzakach. „Nawet w śniegu” – jak w swej autobiografii Tworząc historię wspominała ponad 40 lat później senator Hillary Clinton. Zimny wychów papa Rodham rozumiał dosłownie – zimą wyłączał na noc ogrzewanie, nie zważając na skargi dzieci. W rodzinie nie mogło być użalania się nad sobą, a okazywanie uczuć papa Hugh tępił jako przejaw słabości. Nigdy nie chwalił Hillary za osiągnięcia w szkole – a przynosiła same „A” z plusem (piątki) – ani jej brata za sukcesy na boisku. Powtarzał tylko, że życie jest walką, w której trzeba się stale sprawdzać w bez-litosnej rywalizacji.
W swej autobiografii Hillary napisze po latach, że przez całe dzieciństwo starała się zdobyć uznanie ojca, ponieważ kochała go i czuła, że mimo domowej musztry jest przez niego kochana. Zimny wychów zahartował ją – wykształcił wewnętrzną dyscyplinę, rozwinął ambicję i nieustępliwość w konkurencji z innymi. Do uformowania twardego charakteru przyczyniła się też matka, Dorothy, z domu Howell. Kiedy czteroletnia Hillary przyszła któregoś dnia zapłakana, kwiląc, że bije ją starsza koleżanka imieniem Suzy, mama kazała jej stawić czoło prześladowczyni. „W tym domu nie ma miejsca dla tchórzy” – upomniała córkę. Hillary wróciła na boisko i uderzyła Suzy, czym natychmiast zyskała szacunek rówieśników, z chłopcami włącznie.
Mama Dorothy nie przypominała jednak swego męża – okazywała dzieciom czułość i serdeczność, a na surowe metody wychowacze godziła się prawdopodobnie z żoninej lojalności. Państwo Rodham byli tradycyjnym małżeństwem, w którym role rozpisane są według dawnych, staroświeckich reguł: mężczyzna żywiciel rodziny reprezentuje racjonalne myślenie i jego rządy w domu nie podlegają dyskusji, kobieta natomiast, jako istota słaba i emocjonalnie niezrównoważona, ma męża słuchać i nie kwestionować jego decyzji. Dorothy miała koszmarne dzieciństwo – porzucona przez rodziców i przygarnięta przez krewnych, których nie obchodziła, z braku pieniędzy nie mogła, mimo zdolności i szerokich zainteresowań, pójść na wyższe studia, co skazało ją na podrzędną pracę sekretarki. W domu z pokorą znosiła notoryczne złośliwości męża, który docinał jej na każdym kroku, wyszydzając wszelkie próby wyrażania samodzielnych sądów. Mała Hillary była niemym świadkiem tych scen. Miała jednak szczęście, gdyż matce udawało się wciągać ją w swój świat duchowych aspiracji. Rozbudziła w córce pasję czytania książek, prowadzała do teatrów, kin i muzeów, a w domu ograniczała oglądanie telewizji.
Papa Hugh wyznawał zasady typowe dla nowobogackich drobnych przedsiębiorców. W życiu trzeba polegać na sobie i nie oczekiwać wiele od państwa, które czyha tylko, by podatkami oskubać cię z owoców ciężkiej pracy. Biedni są sami sobie winni, bo się lenią albo przepijają zarobki. Od czarnych, i w ogóle kolorowych, lepiej trzymać się z daleka. Liczy się tylko rodzina i religia. Każdy dzień i posiłek u Rodhamów zaczynał się wspólną modlitwą. Wizja świata wpajana Hillary w domu znajdowała rozwinięcie na wyższym, ideologicznym piętrze na lekcjach historii w liceum Main East w Park Ridge, do którego uczęszczała. Nauczyciel przedmiotu Paul Carlson, konserwatysta w starym stylu, wielbił bohatera drugiej wojny światowej generała Douglasa MacArthura i krytykował prezydenta Trumana za zwolnienie generała, kiedy ten proponował (w czasie wojny koreańskiej) użycie broni atomowej przeciwko Chinom, i ujawnił, że ma inne zdanie niż wódz naczelny. Carlson wychwalał też innego swojego idola, senatora Josepha McCarthy’ego, tropiciela komunistów w rządzie i Hollywood. Przekonywał zatem uczniów, że senator ma rację, bo „better to be dead that red” – lepiej być martwym niż czerwonym.
Hillary przynosiła ze szkoły same piątki, co tata kwitował komentarzami, że „chyba wymagania są tam niskie”. Najbardziej pasjonowała się naukami społecznymi i polityką. Wpływ ojca, intelektualny autorytet Carlsona i cały WASP-owski klimat Park Ridge sprawiły, że jak niemal wszyscy mieszkańcy przedmieścia sympatyzowała z Partią Republikańską. W 1964 roku razem z koleżankami ze szkoły roznosiła ulotki agitujące za ówczesnym kandydatem Grand Old Party na prezydenta, Barrym Goldwaterem. Przegrał on z urzędującym prezydentem Lyndonem Johnsonem, ale odegrał kluczową rolę w późniejszym przesunięciu tego stronnictwa w prawo. Jego slogan wyborczy „Ekstremizm w obronie wolności nie jest żadnym występkiem” zapowiadał przyszłą rewolucję konserwatywną w Ameryce i pojawienie się jej przywódcy, Ronalda Reagana.
Hillary uczestniczyła w kampanii Goldwatera prawdopodobnie bardziej już z lojalności wobec rodziny niż z przekonania. Nieco wcześniej bowiem poznała kogoś, kto odsłonił przed nią całkiem inne horyzonty. Dwudziestoletni pastor Don Jones, przybyły z Nowego Jorku duszpasterz kościoła metodystów, wprowadzał młodzież z liceum Main East w świat najnowszych prądów myślowych epoki, czytał nastolatkom Sorena Kierkegaarda i książki współczesnych egzystencjalistów, urządzał teologiczne dyskusje na temat prac Paula Tillicha i Reinholda Niebuhra. Grał na gitarze i śpiewał ze swoimi wychowankami ballady Boba Dylana i Joan Baez. Stał się łącznikiem między zastygłym w mentalnym kręgu lat pięćdziesiątych Park Ridge a nadciągającą burzą kulturowej rewolucji następnej dekady. Piętnastoletnia Hillary patrzyła w przystojnego pastora jak w obraz.
W styczniu 1963 roku Jones zabrał ją do Sunday Evening Club w centrum Chicago, gdzie tego wieczoru przemawiał Martin Luther King junior. Pojechała tam bez wiedzy ojca, który czarnego przywódcę uważał za niebezpiecznego wichrzyciela i wywrotowca i nigdy nie wyraziłby zgody na wycieczkę córki. Hillary zapamiętała ją na całe życie – była pod wrażeniem charyzmy i oratorskiej siły czarnego pastora. Po powrocie do domu zaczęła studiować dzieje walki Afroamerykanów o prawa obywatelskie. Jej republikański światopogląd miękł. Zauroczenie Kingiem umocniło w niej postanowienie, by stać się przywódcą politycznym. Pierwszym krokiem była kandydatura do samorządu szkolnego. Została wiceprzewodniczącą klasy, ale start na przewodniczącego się nie udał – przegrała z chłopcami.
Kiedy skończyła szkołę z wyróżnieniem, dalszą, naturalną ścieżką edukacji zdawały się studia na jednym z najlepszych uniwersytetów Ivy League. Ale w 1965 roku Harvard, Princeton, Yale, Dartmouth i inne uczelnie z prestiżowego klubu nie przyjmowały kobiet. Liga Bluszczowa była bastionem patriarchatu. Dziewczętom zostawały tylko elitarne uniwersytety dla kobiet, zwane Seven Sisters. Hillary wybrała Wellesley College koło Bostonu – głównie dlatego, żeby uwolnić się spod kontroli despotycznego taty. Boston oddalony jest od Chicago o 1500 kilometrów.
*
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.