Читать книгу Przed końcem świata - Tommy Wallach - Страница 8
PETER
Оглавление– To nie koniec świata – powiedziała Stacy.
Peter wpatrywał się w niebo niewidzącym wzrokiem, odtwarzając w myślach krótką rozmowę z panem McArthurem. Wciąż nie bardzo wiedział, co o niej sądzić.
Spuścił wzrok.
– Co?
– Mówię, że to nie koniec świata. Co z tego, że jedna osoba cię nie lubi?
– Naprawdę sądzisz, że mnie nie lubi?
Jęknęła. Rozmawiali o tym od piętnastu minut, czyli w odczuciu Petera o czternaście minut dłużej, niż jego dziewczyna przywykła dyskutować na jakikolwiek poważny temat.
– Bo ja wiem? Może ci zazdrości albo co?
– Czego miałby mi zazdrościć?
– No… – Teatralnie odrzuciła włosy na bok, a potem przywróciła je do pierwotnego stanu. Nie miał pojęcia, dlaczego ciągle to robi; może widziała taki gest w reklamie szamponu. Musiał jednak przyznać, że włosy ma świetne. W całej szkole nie miały sobie równych: długie, barwy latte, gładkie i lśniące niczym koszulka koszykarska. – No wiesz, ty masz wszystko przed sobą, a on utknął w tej nędznej budzie, ucząc w kółko tej samej zasranej historii. Gdybym ja musiała to robić rok po roku, pewnie powiesiłabym się na zapleczu.
– Może i tak.
Nigdy nie przyszło mu do głowy, że nauczyciel może zazdrościć uczniowi. Jako dziecko myślał, że kiedy osiągasz odpowiedni wiek, ktoś po prostu obdarza cię całą wiedzą potrzebną do tego, by być dorosłym. Okazało się, że nie tak to działa. Ojciec Petera przyznał niedawno, że nawet mając pięćdziesiąt dwa lata, budzi się czasem z absolutną pewnością, że ma dwadzieścia cztery i całe życie rozpościera się przed nim niczym nietknięta świąteczna kolacja. To była jedna z wielu tajemnic starzenia się – obok łysienia androgenowego, kryzysu wieku średniego i zaburzeń erekcji. Oczywiście jedyną alternatywą dla przechodzenia przez cały ten proces stopniowej utraty urody, zębów, włosów, a ostatecznie także rozumu, było jak najszybsze kopnięcie w kalendarz, na co jednak nikt nie miał ochoty.
Pan McArthur był łysy. Może miał też zaburzenia erekcji. Doprawdy, dlaczego Peter miałby się wściekać na jakiegoś starzejącego się historyka z liceum, skoro jego własne życie było tak szaleńczo, niewyobrażalnie radosne? W ciągu trzech i pół roku nauki w liceum Hamiltona cztery razy był wybierany do drużyny koszykarskiej, dwa razy grał w rozgrywkach stanowych, a raz w krajowych, stracił cnotę ze Stacy, dostał na szesnaste urodziny zacnego jeepa i chyba ze sto razy genialnie się bawił na zakrapianych imprezach. A teraz skończył osiemnastkę i jesienią miał wybyć do słonecznej Kalifornii (teoretycznie wprawdzie nie mógł być tego pewien do marca, ale na wydziale sportowym Stanforda powiedzieli mu, że ma to jak w banku). Na uczelni zaś miał zamiar wstąpić do jakiegoś bractwa studenckiego, jeździć po całym kraju i grać w kosza, a w weekendy balować z kumplami z drużyny albo z bractwa. Stacy na sto procent dostanie się na Uniwersytet Stanowy w San Francisco, więc będą się widywali non stop. Potem przy odrobinie szczęścia Peter zostanie zawodowym koszykarzem, a jeśli nie, zajmie się trenerką lub czymś podobnym. Ożeni się ze Stacy, urodzą im się dzieci, na ferie bożonarodzeniowe całą gromadką będą jeździć do Tijuany albo na Półwysep Kalifornijski, a na lato kupią sobie ekstra domek z jacuzzi nad jeziorem Chelan. Tak przecież wygląda życie, prawda? Z każdym dniem staje się lepsze.
Wiedział jednak, że nie każdemu tak się układa. Oglądał wiadomości – albo przynajmniej widział je kątem oka, gdy rodzice włączali telewizor. Ludzie głodowali. Tracili pracę i domy. Zapadali na okropne choroby. Rozwodzili się z hukiem. Ich dzieci miały wypadki na motorach i lądowały na wózku. Może życie pana McArthura od chwili ukończenia liceum z każdym dniem stawało się gorsze. Może naprawdę był zazdrosny.
Bo jeśli nie, to o co, u diabła, mu chodziło?
– Przestań się zamartwiać. – Stacy cmoknęła go w policzek. – Gdybym przejmowała się za każdym razem, kiedy okazuje się, że ktoś mnie nie lubi, tobym… – Po namyśle wzruszyła ramionami. – Tobym już chyba była nieźle podłamana.
– Taa… Masz rację.
– Jak zawsze. Poza tym umieram z głodu. Spadajmy stąd.
W stołówce serwowali tego dnia paluszki z kurczaka, co zawsze było okazją do świętowania, bo w Hamiltonie przyrządzano je jak nigdzie indziej na świecie. Peter położył na tacę dwa papierowe talerzyki z paluszkami, gatorade cytrynowo-limonkowe, pudding czekoladowy, jabłko, batona granola i miseczkę zwiędłej sałaty oraz tartej marchwi. Przeszedł przez salę, kątem oka dostrzegając świeżo pofarbowane włosy młodszej siostry (umywalka w ich wspólnej łazience wciąż wyglądała, jakby jakiś leprechaun narzygał do niej, a potem w niej skonał). Jadła w towarzystwie swojego pomylonego chłopaka i bandy innych pomyleńców. Wciąż miał w pamięci jej młodszą wersję z czasów, nim przeobraziła się w coś kobiecego i nieodgadnionego, siedzącą obok niego na kanapie w salonie i bawiącą się lego.
– Zasnąłeś, stary? – Peter podniósł wzrok. Jego najlepszy kumpel, Cartier Stoffler, machał do niego znad stołu. – Ja zjadłem już chyba ze trzy paluszki.
– Nie, sorry. Dziwnie się dzisiaj czuję. To przez jednego nauczyciela.
– Wpakowałeś się w coś?
– Nie… Trudno to wyjaśnić.
– Chcesz poznać mój sposób na nauczycieli? W ogóle ich nie słucham.
– Super.
– I patrz, jak daleko zaszedłem – mruknął Cartier, pakując sobie do ust całego paluszka z kurczaka.
Peter roześmiał się tak przekonująco, jak tylko mógł. Zazwyczaj przyjaciel potrafił go rozweselić. Pytanie zadane dziś Peterowi przez pana McArthura wytworzyło jednak czarną dziurę, która wsysała wszystko wokół. Albo raczej stawiała wszystko w niekorzystnym świetle. Nagle nieprzyjemne stało się to, że kończy się szkoła. A jeszcze bardziej to, że Cartier złożył papiery na Uniwersytet Stanu Waszyngton i chciał studiować browarnictwo, zamiast startować do college’u gdzieś w słonecznej Kalifornii. Kumplowali się od pierwszego dnia liceum i byli tak nierozłączni, że trener Dougie nadał im przydomki Ciacho i Krem (Cartier, choć był czarny, uparł się, że to on jest Kremem z racji gładkiej cery). Razem wypili pierwszą butelką piwa, wypalili pierwszego jointa, razem odrabiali zadania domowe, a nawet przez kilka tygodni w dziesiątej klasie mieli wspólną dziewczynę, Amy Preston, która wmówiła im, że to zupełnie naturalne chodzić z dwoma chłopakami jednocześnie. Oczywiście będą się spotykali w wakacje – na Święto Dziękczynienia, Boże Narodzenie i ten bardzo, bardzo długi weekend, jakim jest lato – ale to nie to samo. Już teraz widywali się rzadziej niż przedtem. Przestaną być kumplami, a może nawet nie będzie ich w ogóle obchodziło, że kiedyś nimi byli.
A skoro on i Cartier nie potrafili wytrwać w przyjaźni, kto mógł wiedzieć, czy związek ze Stacy przetrwa? Peter co weekend będzie jeździł na mecze, zostawiając ją samą. Czy pozostanie mu wierna? Czy on pozostanie wierny jej? Czy za cztery lata cokolwiek, co wydarzyło się w ciągu minionych czterech lat, w ogóle będzie się liczyć?
Te myśli rodem z czarnej dziury nie dawały mu spokoju przez resztę przerwy obiadowej. Po niej były chemia i matma, a jeszcze później dwie wyczerpujące godziny treningu, podczas których machinalnie wykonywał ćwiczenia i instynktownie podawał piłkę. Dopiero pod prysznicem miał czas pomyśleć – i od razu niczym bumerang wróciło zadane przez pana McArthura pytanie: „Czy to byłoby pyrrusowe zwycięstwo?”, które utkwiło Peterowi w głowie niczym jedna z tych kiczowatych popowych piosenek znanych jedynie z refrenu.
Wpadnie do sali historycznej w budynku Bliss Hall. Jeśli pan McArthur już wyszedł, to spoko. Jeśli nie, Peter przynajmniej pozbędzie się z głowy tego durnego refrenu.
*
Był ostatni tydzień stycznia, co w Seattle oznacza zdradziecko krótkie dni. Wchodzisz do sali gimnastycznej w pełni dnia, a gdy wychodzisz, słońce chowa się za horyzont tak szybko, jakby przed czymś uciekało. Krótko po szóstej, gdy Peter skończył trening, na niebie pozostała jedynie słaba czerwona łuna. Zapiął kurtkę North Face i włożył ręce w mięciutkie kieszenie. Mama podarowała mu na Gwiazdkę skórzane rękawice, ale przestał je nosić, gdy Stacy powiedziała, że wygląda jak facet proponujący dzieciakom, że pokaże im lizaki, które trzyma w furgonetce.
W kampusie nie było już nikogo z wyjątkiem uczniów skłonnych do przesady w jedną ze stron: kujonów siedzących do późna w bibliotece i obiboków z deskorolkami, którzy nie mieli lepszego pomysłu na spędzenie wieczoru. Nawet wewnątrz Bliss Hall słychać było odległy stukot deskorolek.
Zapukał do drzwi gabinetu, w głębi duszy licząc na to, że nie doczeka się odzewu.
– Proszę!
Pokój był tak zagracony, że drzwi blokował taboret i Peter musiał się przecisnąć przez szparę. W środku zastał tylko pana McArthura – jego dwaj koledzy musieli już pójść do domu – siedzącego na brązowym plastikowym krześle za wąskim biurkiem, na którym piętrzyły się czekające na poprawienie wypracowania. Peter nigdy nie czuł się mocny w odgadywaniu wieku osób pomiędzy dwudziestym piątym a sześćdziesiątym rokiem życia, ale zakładał, że pan McArthur może dobiegać pięćdziesiątki. Na jego czole widniało kilka zmarszczek, z którymi jednak wyglądał nie tyle staro, ile jak ktoś wiecznie zatroskany. Uczniowie go lubili. Był sympatyczny, ale się nie narzucał. Peter też nie miał nic przeciwko niemu – aż do dziś.
– Dobry wieczór, Peter. Zapraszam.
– Dzięki.
Przysiadł na małej sofie. Na jednej z poduszeczek leżał brzuchem do dołu sfatygowany wypchany króliczek, niegdyś miejscami różowy, dziś szary. Pan McArthur napisał na poprawianym właśnie wypracowaniu „4+” i otoczył ocenę dwoma kółkami. Nie używał tradycyjnego cienkopisu, lecz eleganckiego pióra ze stalówką w kształcie rombu. Zamknął je i odłożył.
– Czym mogę ci służyć?
Peter właściwie się nie zastanawiał, co powiedzieć, więc teraz opcje zaczęły się w jego głowie zderzać i przewracać niczym obrońcy w obliczu zmasowanego ataku przeciwnika.
– Znaczy… Rozmawialiśmy dzisiaj i… i pytał mnie pan o karierę sportową i zastanawiał się nad tym, co robię albo co mógłbym robić, jakoś tak. Wie pan, o co mi chodzi?
– Możliwe – odparł z cierpliwym uśmiechem pan McArthur.
Peter machinalnie poklepywał wypchanego króliczka, usiłując odtworzyć w głowie dokładny przebieg lekcji. Mówili o zwrocie „pyrrusowe zwycięstwo”, pochodzącym z czasów rzymskich i oznaczającym, że się coś wygrało, na przykład bitwę, ale w tym celu trzeba było tyle poświęcić, że tak naprawdę wcale się nie zwyciężyło. Pan McArthur zapytał, czy ktoś mógłby podać przykład. Peter zgłosił się i powiedział, że jeśli wygrałbyś mecz w kosza albo w piłkę, ale twój najlepszy gracz odniósłby kontuzję, można by to nazwać pyrrusowym zwycięstwem. Pan McArthur kiwnął głową, ale wbił w niego przenikliwe spojrzenie i zmarszczył czoło.
– A gdybyś był wielką gwiazdą sportu, zarobił mnóstwo pieniędzy, kupował wielkie domy i jeździł szybkimi autami, a potem, gdy twój czas się skończy, byłbyś nieszczęśliwy, bo nie wiedziałbyś, czemu służyło twoje życie? Czy to byłoby pyrrusowe zwycięstwo?
Pytanie zawisło między nimi niczym łuk wykreślany przez piłkę lecącą do kosza po trzy punkty.
– Ja i tak bym je przyjął – odezwał się w końcu Andy Rowen. Cała klasa się roześmiała, a potem przeszli do Cezara.
Peter jednak nie mógł przestać myśleć o tym, że pan McArthur mógł mieć rację: to byłoby pyrrusowe zwycięstwo. Jeśli leżąc na łożu śmierci i odtwarzając wciąż na nowo swoje życie, myślałbyś, że zmarnowałeś swoje najlepsze lata na jakąś grę, sprawy wyglądałyby zgoła depresyjnie.
To właśnie ta myśl prześladowała Petera od sześciu godzin, choć niezupełnie wiedział, jak ubrać ją w słowa. Na szczęście z pomocą przyszedł mu pan McArthur.
– Peter, przepraszam, jeśli to zabrzmiało jak krytyka. Lubię cię. Wielu moich uczniów cieszyło się popularnością. Byli na topie. Większości odbijała palma, ale tobie chyba udało się tego uniknąć.
Pochwała zawstydziła chłopaka. Wbił wzrok w ścianę, na której wciąż wisiał kalendarz adwentowy z pustymi okienkami odliczającymi dni do Bożego Narodzenia. Spodziewał się kazania, a nie wyliczenia swoich zalet.
– Chyba tak – mruknął.
– Większość rówieśników nie zastanawiałaby się nad moimi słowami. Jak myślisz, dlaczego ty tak się nimi przejąłeś?
– Nie wiem.
– Dobrze. W takim razie zadam inne pytanie: co decyduje o wartości książki?
– W sumie niewiele czytam. Nie licząc lektur.
– Więc ja ci powiem. Najlepsze książki nie opowiadają o rzeczach, o których nigdy przedtem nie myślałeś. Opowiadają o tych, o których myślałeś zawsze, lecz nie sądziłeś, że ktokolwiek inny też o nich myśli. Czytasz je i nagle czujesz się nieco mniej samotny w świecie. Stajesz się częścią tego nieogarnionego środowiska, które myśli o tej rzeczy, czymkolwiek ona jest. Sądzę, że to właśnie ci się dziś przytrafiło. Obawa o zmarnowanie przyszłości już tkwiła w twoim umyśle. Ja tylko ją podkreśliłem.
Coś w duszy Petera rezonowało z tymi słowami.
– Może.
– Warto się troszczyć o sens życia, Peter. Jesteś religijny?
– Mniej więcej. To znaczy wierzę w Boga i tak dalej.
– Religia to jeden ze sposobów nadawania życiu sensu. Wybacz, jeśli moje pytanie okaże się zbyt osobiste, ale czy straciłeś kiedyś kogoś bliskiego?
– Tak – mruknął Peter. Był pod wrażeniem intuicji pana McArthura. – Starszego brata. Parę lat temu. Skąd to pytanie?
– Mój ojciec zmarł, gdy byłem mały. Zmusiło mnie to do konfrontacji ze sprawami, których los oszczędził wielu moim rówieśnikom. Z poważnymi pytaniami. Brzmi znajomo?
– W sumie nie wiem.
Pan McArthur milczał chwilę, czekając, aż Peter coś doda. Potem uniósł krzaczaste brwi.
– Zmierzam do tego, że należysz do ludzi obdarzonych nie tylko talentem, lecz także samoświadomością. To oznacza, że możesz wybrać, co chcesz zrobić ze swoim życiem, zamiast pozwolić mu wybrać za siebie. Ta umiejętność bywa jednak mieczem obosiecznym. Bo możesz wybrać źle.
– Skąd wiadomo, który wybór jest zły?
– Ty mi powiedz. Uważasz, że lepiej walczyć o coś ważnego i przegrać, czy odnosić sukcesy w mało ważnej grze?
– Walczyć o coś ważnego i przegrać – odparł bez zastanowienia Peter.
Sens tych słów uderzył go jak łokieć trafiający w mostek.
Pan McArthur parsknął śmiechem.
– Wyglądasz jak bohater tragiczny!
– Pan mówi, że powinienem przestać robić jedyną rzecz, w której kiedykolwiek byłem świetny.
– Nie. Nie mówię, że masz przestać. Mówię, żebyś oceniał. Wybierał. Jeśli chcesz, możesz puścić mimo uszu wszystko, co dziś powiedziałem.
– Mogę?
– To pewnie zależy od tego, kim chcesz być. – Pan McArthur wstał. – Jestem pewien, że znajdziesz odpowiedź. Wpadaj pogadać, kiedy tylko masz ochotę.
Peter też wstał. Przewyższał pana McArthura o kilkanaście centymetrów, ale w tej chwili czuł się mniejszy niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich lat. Podali sobie ręce i chłopak ruszył do drzwi.
– Hej, Peter! – zawołał za nim nauczyciel.
– Słucham?
– Królik.
Spojrzał w dół. Kurczę. Ściskał wypchanego zwierzaka w lewej ręce tak mocno, że zniekształcił mu pyszczek.
– O kurczę! – Odrzucił zwierzaka na sofę.
*
Wyszedł w noc. Czuł się innym człowiekiem: wszystkie oczywistości zniknęły wraz ze światłem. Niebo nad głową było obce w swojej doskonałości: na oberżynowym fiolecie lśniła jedna jasna gwiazda, niebieska niczym szafir, niczym okruch popołudnia, który ktoś zapomniał wytrzeć.
Usłyszał trzask otwieranych drzwi. Od strony budynku artystycznego nadchodziła właścicielka barwnego szala, który – co nie było dla Petera tajemnicą – sama zrobiła na drutach. Eliza Olivi. Po raz pierwszy od niemal roku spotkali się bez świadków. Spośród wszystkich dni właśnie dziś. Jak to się nazywa – łut szczęścia?
– Widzisz tę gwiazdę? – zapytał. – Co to za cudo?
Szła dalej. Niemożliwe, żeby go nie usłyszała.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.