Читать книгу Skóra - Toni Morrison - Страница 8
Sweetness
ОглавлениеTo nie moja wina. Więc nie miej do mnie pretensji. Nie zrobiłam tego i nie mam pojęcia, jak to się stało. Nie więcej niż godzinę po wyciągnięciu jej spomiędzy moich ud, uświadomiłam sobie, że coś jest źle. Naprawdę źle. Była taka czarna, że aż mnie to przerażało. Czarna jak noc, sudańską czernią. Ja mam jasną cerę i mocne włosy, o odcieniu mojej skóry mówimy – miodowy; ojciec Luli Ann tak samo. U mnie w rodzinie nikt, ale to nikt, nie ma takiego koloru. Smoła – to moje najbliższe skojarzenie, ale jej włosy nie pasują do skóry. Są inne – proste, a zarazem wijące się, jak u tych australijskich plemion, co chodzą nago. Można by pomyśleć, że to krok wstecz w ewolucji – ale do czego? Trzeba ci było widzieć moją babkę: uchodziła za białą i nigdy słowa nie pisnęła własnym dzieciom. Jak dostawała list od mojej matki albo ciotek, to go ciupasem odsyłała nieotwarty. Wreszcie do nich dotarło i dały jej spokój. Tak wtedy robili wszyscy Mulaci i ćwierć krwi Murzyni – jak, rzecz jasna, mieli odpowiednie włosy. Wyobrażasz sobie, ilu białych ma w żyłach utajoną, murzyńską krew? Zgaduj. Podobno dwadzieścia procent. Moja rodzona matka, Lula Mae, mogła z łatwością uchodzić za białą, ale nie chciała. Opowiadała mi, ile ją kosztowała ta decyzja. Jak poszli z ojcem do sądu wziąć ślub, to były tam dwie Biblie i oni musieli położyć dłonie na tej przeznaczonej dla Murzynów. Druga była dla rączek białych ludzi. Biblia! To już szczyt, no nie? Moja matka była gosposią u bogatego, białego małżeństwa. Jej państwo jedli, co ugotowała, kazali sobie szorować plecy w wannie i Bóg wie ile jeszcze intymnych zadań jej zlecali – ale dotknąć tej samej Biblii? O nie!
Niektórzy z was sądzą pewnie, że to nieładnie tak grupować się wedle koloru skóry – im jaśniejszej, tym lepszej – w klubach towarzyskich, dzielnicach, kościołach, siostrzeństwach, a nawet kolorowych szkołach. A jak inaczej mamy złapać odrobinę godności? Jak inaczej uniknąć plucia na nas w sklepach, odpychania łokciami na przystanku autobusowym, schodzenia w rynsztok, żeby biali mogli przejść chodnikiem, płacić piątaka w sklepie za papierową torbę, która dla białych jest za darmo? Że nie wspomnę o wyzwiskach. Takie rzeczy słyszałam, i dużo gorsze. Ale moja matka miała taki kolor, że nikt nie zabronił jej przymierzać kapeluszy w salonie mód czy korzystać z toalety. A ojciec mógł przymierzać buty w pomieszczeniu od frontu, a nie w klitce dla czarnych. Żadne z nich nie napiłoby się z fontanny „tylko dla czarnych”, choćby konali z pragnienia.
Wstyd powiedzieć, ale ta mała, Lula Ann, od samego początku, jeszcze na położniczym, budziła we mnie zażenowanie. W chwili narodzin jej skóra była biała jak u wszystkich noworodków, nawet afrykańskich, ale szybko zmieniała kolor. Myślałam, że wariuję, gdy dosłownie na moich oczach zrobiła się czarnogranatowa. I musiałam zwariować, chociaż na krótką chwilę, bo chwyciłam kocyk i przycisnęłam go do jej buzi. Ale nie byłam w stanie, chociaż tak bardzo chciałam, żeby nie urodziła się z tym strasznym kolorem. Rozważałam nawet, czy by jej nie oddać do jakiegoś sierocińca. Bo nie zaliczam się do tych matek, co podrzucają niemowlę na kościelne schody – za bardzo się boję. Słyszałam ostatnio, że jakiejś parze w Niemczech, białej jak śnieg, rzecz jasna, urodziło się ciemnoskóre dziecko – i nikt nie umiał tego fenomenu wytłumaczyć. To nawet były, zdaje się, bliźnięta – jedno białe, drugie czarne. Ale nie wiem, czy to prawda. Wiem tylko, że jak ją karmiłam, to tak się czułam, jakby jakieś obce bambo ssało mi z cycka. Zaraz po powrocie do domu przeszłam na butelkę.
Louis, mój mąż, jest tragarzem na kolei. Jak przyszedł z roboty, to tylko spojrzał na mnie, jakbym naprawdę zwariowała, i na nią, jakby spadła z planety Jowisz. Louis nigdy nie przeklinał, więc jak powiedział: – Co to ma być, do cholery? – to wiedziałam, że będą kłopoty.
Stąd się to wzięło, te nasze późniejsze awantury. To rozwaliło nasze małżeństwo. Przeżyliśmy razem trzy dobre lata, ale jak urodziła się ona, Louis zwalił winę na mnie, a ja się do niej odnosiłam jak do obcej – więcej: jak do wroga.
Louis jej nigdy nie dotknął. Nigdy nie dał się przekonać, że nie kombinowałam na boku z jakimś facetem. Święcie wierzył, że kłamię. Kłóciliśmy się bez końca, aż wreszcie mu powiedziałam, że ten czarny kolor to musi być z jego rodziny – bo na pewno nie z mojej. Tak się wnerwił, że po prostu wstał i wyszedł, a ja musiałam sobie poszukać nowego, tańszego mieszkania. Nie byłam taka głupia, żeby brać ją z sobą, jak chodziłam po właścicielach domów – zostawiałam ją pod opieką nastoletniej kuzynki. W ogóle wynosiłam ją z domu najrzadziej jak mogłam, bo kiedy wiozłam ją w wózku, znajomi i nieznajomi zaglądali do środka, żeby mi powiedzieć coś miłego, i odskakiwali z niemiłym zaskoczeniem. To bolało. Mogłam być niańką tego dziecka, gdyby nasze kolory były odwrotne. Już samo bycie kolorową kobietą – nawet żółtawą – było ciężkie, jak się chciało coś wynająć w lepszej dzielnicy. W latach dziewięćdziesiątych, kiedy się urodziła Lula Ann, obowiązywał wprawdzie zakaz dyskryminacji na rynku wynajmu mieszkań, ale mało który właściciel się do niego stosował. Zawsze znaleźli jakiś powód do odmowy. Ale miałam szczęście z panem Leigh. Owszem, podniósł czynsz o siedem dolarów w stosunku do ogłoszenia i dostaje białej gorączki, jak się spóźnię o minutę z zapłatą – ale mieszkanie dał.
Kazałam jej, żeby mówiła do mnie „Sweetness”, a nie „mamo” czy „mamusiu”. Tak było bezpieczniej. Taki czarny dzieciak, o zbyt pełnych ustach, wołający do mnie „mama”, budziłby podejrzenia. A jeszcze do tego ma dziwny kolor oczu – czarne jak kruk, z granatowym połyskiem, oczy czarownicy.
No więc przez jakiś czas zostałyśmy we dwie, a nie muszę ci mówić, jak ciężko jest być porzuconą żoną. Louis, zdaje się, poczuł w końcu wyrzuty sumienia, po paru miesiącach dowiedział się, gdzie mieszkam, i zaczął raz na miesiąc przysyłać pieniądze, chociaż go o to nigdy nie prosiłam ani nie chodziłam po nie do sądu. Pięćdziesięciodolarowe czeki od Louisa i moja nocna praca w szpitalu pozwoliły nam z Lulą Ann przestać pobierać zasiłek. Co było dobre. Powinni przestać mówić „zasiłek” i wrócić do nazwy, jakiej używano, kiedy moja mama była mała. Wtedy zasiłek nazywał się „pomoc doraźna” – to dużo lepiej brzmi, jakby miało trwać tylko krótką chwilę, zanim człowiek się pozbiera i stanie na nogi. Jak wreszcie znalazłam pracę, mogłam przestać od nich brać – zarabiałam więcej od nich. Przypuszczam, że skąpili, wypisując te swoje cienkie czeki, i dlatego traktowali nas jak żebraków. A jak jeszcze zobaczyli Lulę Ann ze mną, to patrzyli jak na oszustkę. Trochę nam się poprawiło, ale dalej musiałam być bardzo ostrożna. Bardzo ostrożna w jej wychowywaniu. Surowa, bardzo surowa. Lula Ann musiała umieć się zachować, spuszczać głowę i nie sprawiać kłopotu. Obojętne mi, ile razy zmieni imię. Jej kolor jest krzyżem, który zawsze będzie dźwigała. Ale to nie moja wina. Nie moja wina. Nie moja wina. Nie moja.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.