Читать книгу Explorer Academy: Akademia odkrywców. Tajemnica mgławicy - Trudi Trueit - Страница 8
ОглавлениеCRUZ!
Zawołanie bez trudu dotarło do niego wśród fal. Cruz obrócił się i ujrzał na brzegu machającego ojca. Jeszcze nie pora, by zbierać manatki, prawda? Zanurzony po kolana w ciepłej morskiej pianie, uniósł dłoń. Rozczapierzył palce, by poprosić – wybłagać – o kolejne pięć minut. „Proszę”, szepnął wieczornej bryzie.
Za mniej więcej trzy godziny miał udać się w podróż do Akademii Odkrywców. Z Kaua’i do stolicy Stanów Zjednoczonych, Waszyngtonu, było daleko – dokładnie 4882 mile. Nagle ogarnął go strach. A co, jeśli z nikim się nie zaprzyjaźni? Jeżeli nie podoła nauce? Zawiedzie rodzinę, nauczycieli i wszystkich tych, którzy widzieli w nim potencjał, jakiego on sam nie dostrzegał?
Ojciec uniósł kciuk na zgodę.
TAK!
Cruz momentalnie przegonił negatywne myśli i zwrócił się ku pomarańczowemu zachodowi słońca w zatoce Hanalei. Jeszcze przyjdzie pora na rozmyślania. Położył się brzuchem na desce surfingowej i energicznie zamachał rękoma w letniej wodzie, tak jak tysiące razy wcześniej. Tata zawsze żartował, że więcej czasu spędza w wodzie niż na lądzie, co zresztą nie odbiegało od prawdy. Uwielbiał łagodne kołysanie fal. Woda była przewidywalna. Relaksowała go.
Gdy kolejna fala była bliska przełamania, uczepił się mocno dłońmi boków deski. Sprawnie skierował przód deski pod czoło fali, by przyjąć uderzenie wody. Po wynurzeniu odpłynął na pewną odległość i obrócił się o czterdzieści pięć stopni, tak by ustawić się równolegle do plaży, a dokładnie – do końca długiego pomostu. Usiadł okrakiem na desce i zaczął wymachiwać nogami. Lubił miejsce startu. „Cisza przed burzą” – mawiała Lani. Kołysząc się na wodzie, potrafił o niczym nie myśleć. A dzień przed wyjazdem nie zamierzał myśleć. Chciał doświadczać. Wszystkiego, czego tylko się da. I zapamiętać to uczucie.
Po lewej, za półkolistą zatoczką, na północnym brzegu wyspy wznosiły się szmaragdowe szczyty gór. W gasnącym świetle łatwo było dostrzec białe wodospady opadające kaskadami ze stoków. Cruz bez trudu zobaczył ojca przemierzającego parking – miał na sobie tak jaskrawą koszulę w żółto-niebieskie zygzaki, że musiały widzieć go załogi jachtów z odległości dwudziestu mil od brzegu. Pewnie kierował się do Słonecznego Szałasu, rodzinnego sklepu surfingowego, by zamknąć go na noc. Cruz spojrzał w prawo, na ciemnopomarańczowe zachodzące słońce. Przypominało mu świecącą kulę, która specjalnie dla niego rozłożyła na wodzie świetlisty dywan, by się z nim pożegnać. Jedno było pewne – będzie tęsknił.
„Wiesz, wcale nie musisz tam jechać” – skwitowała minionej wiosny Lani, gdy zdradził jej, że został przyjęty do Akademii. Jej słowa boleśnie go zraniły. Lani była jego najlepszą przyjaciółką – osobą, która w każdej innej sytuacji potrafiła dostrzec jasną stronę. Ale prawdę powiedziawszy, nie miał jej tego za złe. Oboje złożyli papiery do Akademii, ale koniec końców dostał się tylko on. Nie mógł w to uwierzyć. Był pewien, że kogo jak kogo, ale z pewnością przyjmą Lani – w końcu była znacznie mądrzejsza i bardziej pomysłowa. Jednak to on dostał oficjalne pismo. On. Musiał przyznać, że robiło wrażenie – fantazyjny pergamin wieńczyła połyskliwa złota pieczęć.
Ciocia Cruza, Marisol, która wykładała w Akademii antropologię, zdradziła, że szkoła przyjmuje co roku jedynie około dwudziestu pięciu osób z całego świata. Cruza niewątpliwie spotkał wielki zaszczyt, ale w głębi duszy niepokoił się, czy na pewno na niego zasłużył. Podejrzewał, że to ciocia Marisol szepnęła dobre słowo komisji rekrutacyjnej. Możliwe też, że na decyzji zaważyło poczucie winy. Dawniej na miejscu pracowała również jego mama – była neurobiologiem w jednostce Synteza, placówce naukowej Stowarzyszenia. Zginęła w strasznym wypadku, do którego doszło w laboratorium przed siedmioma laty. Śmierć poniósł również jej kolega po fachu, doktor Elistair Fallowfeld. I na tym kończyła się wiedza chłopaka i jego rodziny. Mama po prostu miała pecha – znalazła się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie. Cruz nie znosił tego określenia. Czyż nie każdy, kto ginie w wypadku, nie znajduje się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie?
– Myślałam, że mamy pójść do Akademii razem – powiedziała Lani.
– No tak, ale ciocia Marisol uważa, że…
– Oczywiście, że twoja ciotka chce, żebyś poszedł teraz. W końcu tam pracuje. Dziwisz się jej?
Cruz wiedział, że uradowałby Lani, prosząc szkołę o możliwość rozpoczęcia nauki od następnego roku. Przyjaciółka zyskałaby kolejną szansę na przyjęcie. Nie był jednak pewien, czy to taki świetny pomysł. Bał się, że jeśli nie złoży dokumentów w tym roku, zaprzepaści szansę bezpowrotnie. Ale to nie wszystko. Miał przeczucie. Nie, to nawet nie to… Nie potrafił tego ująć w słowach – wiedział po prostu, że powinien poddać się biegowi wydarzeń.
– Uważam… – Wziął głęboki oddech. – Uważam, że powinienem zacząć już w tym roku.
Na te słowa Lani uniosła ręce w geście rezygnacji.
– Jasne. Rób, jak chcesz. Powodzenia.
– Ale nie złość się na mnie. Przecież nadal będziemy ze sobą w kontakcie, nawet gdy już będę na pokładzie Oriona.
Lani z niedowierzaniem uniosła brew.
– Jaaasne. Już widzę, jak do mnie dzwonisz ze statku odkrywców na drugiej półkuli.
– Czemu nie? Wezmę ze sobą Mell.
– Pozwolą ci zabrać mikrodrona?
Mell była sztuczną pszczołą Cruza – miniaturowym dronem wielkości kciuka. Chłopak dostał go w ubiegłym roku od ojca, po tym jak skręcił kolano. „Zobaczysz fale, mimo że ich nie poczujesz” – usłyszał. Szczęśliwie Cruz szybko wylizał się z kontuzji i ostatecznie przesiedział w domu tylko kilka dni.
– Ma się rozumieć! – Cruz obdarzył przyjaciółkę uśmiechem. – Sama widzisz, nie będzie tak źle. Opowiem ci, jak tam jest naprawdę, więc gdy dostaniesz się za rok, będziesz na wszystko przygotowana. Wyobraźmy sobie, że ja jestem u siebie w pokoju, a ty u siebie…
– …a nie po drugiej stronie świata – dokończyła dziewczyna. W jej głosie słychać było smutek. Bawiła się włosami. Cruz wiedział, że to oznaka rezygnacji.
– Lani, proszę. Potrzebuję twojego wsparcia.
– No dobrze już, dobrze. Ale ani mi się waż nie odzywać, bo jak będzie trzeba, to wytropię cię nawet na biegunie północnym.
Wiedział, że Lani nie żartuje. Gdy Leilani Kealoha coś sobie postanowiła, nie było przebacz.
– No pewnie – obiecał. – Przysięgam na ciasto z gujawą mojego taty.
Dziewczyna skrzyżowała ręce.
– Przecież wiesz, że nie znoszę ciasta.
„Ach, te kobiety”.
Zaraz! Cruz zauważył nadciągającą falę. Położył się na desce. Gdy wzbierała za nim woda, zwrócił się ku brzegowi i zaczął wiosłować rękoma, mocno i z determinacją. Kluczem do sukcesu był odpowiedni moment. Gdy za wcześnie stanie na desce, przegapi szczyt fali. Za późno – zaliczy kraksę. Już czuł za plecami falę.
„Już prawie… Jeszcze… tylko… kilka… sekund...”
Gdy tylko poczuł, że tylna część deski się unosi, wygiął plecy w łuk, odepchnął się dłońmi i stanął na desce – z prawą nogą wyciągniętą przed siebie, a lewą z tyłu, w pozycji „na Goofy’ego”. Większość praworęcznych surferów trzymała z przodu lewą nogę, ale Cruz był wyjątkiem. Powoli przeszedł do kucków. Gdy tylko załamała się pod nim fala, puścił się deski i wyprostował, rozpościerając ręce dla zachowania równowagi. Ogarnęło go znajome uczucie satysfakcji. Idealnie trafił w najwyższy punkt fali!
– Juhu! – krzyknął, zmieniając kąt nachylenia deski.
O jego twarz uderzała wilgotna mgiełka, gdy sunął po fali układającej się w literę S. Raz za razem przenosił środek ciężkości, wyginając się to w lewo, to w prawo, by rozwinąć maksymalną prędkość i pokonać jak największą odległość. Surfując, czuł się panem świata. Był niezniszczalny! Gdyby tylko trwało to dłużej niż typowa telewizyjna reklama… Cruz płynął ku plaży, aż fala ustąpiła morskiej pianie. Sięgnął do rzepu u kostki, którym przymocowany był do deski, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Może jeszcze nie minęło pięć minut?
„Jeszcze ostatni raz…”
Wbiegł w spienioną wodę. Rzucił przed siebie deskę, wskoczył na nią i powiosłował do miejsca startu. Jak poprzednio przesunął ciało do przodu, by usiąść na desce okrakiem. Gdy unosił lewą nogę, by sprawdzić zaczep przy kostce, poczuł nagle, jak coś łapie go za prawą piętę. Był pewien, że to nie ryba ani żółw. Poczuł mocne pociągnięcie. To mógł być tylko rekin! Cruz usiłował przechylić się na lewą stronę deski, aby uniknąć zagrożenia, ale drapieżnik nie puszczał. Ciągnął chłopaka pod wodę.
„Nie panikuj! Sprzedaj mu kopa!”
Cruz kurczowo uczepił się deski, jedynej rzeczy, dzięki której utrzymywał się na wodzie, po czym kopnął z całej mocy. Gdyby tylko się odwrócił i zdzielił rekina deską w pysk, udałoby mu się wyswobodzić. Jednak miotał się na wszystkie strony, a w jego głowie kłębił się milion myśli.
„Głupku! Rekiny żerują o zmroku. Trzeba było posłuchać ojca i wyjść na brzeg. Jesteś za młody, by umrzeć!”
Nabierał wody w usta. Dosłownie. Nie mógł oddychać.
„Nie. Nie. NIE!”
Słowa w jego głowie pędziły w rytm uderzeń serca.
Nie zamierzał się poddać.
Pomimo palących płuc resztkami sił Cruz wygiął ciało w ostatniej próbie zadania ciosu. Zamachnął się pięścią i uderzył w coś gładkiego i twardego. Zewsząd otoczyły go bąbelki powietrza. Kątem oka ujrzał żółtego węża. Nie! To jakaś rurka. Żaden rekin – to nurek! Cruz miotał się tak mocno, że oderwał rurkę z butli oddechowej napastnika. Poczuł ostry ból w kostce, aż tu nagle – wolność! Przez chmurę bąbelków dostrzegł jeszcze parę płetw. Nurek oddalał się na bezpieczną odległość.
Cruz zaczął pruć ku powierzchni. Miał wrażenie, że jego klatka piersiowa zaraz eksploduje. Machał szaleńczo rękoma. Zawzięcie kopał, aż w końcu dosięgnął powierzchni. Zaczerpnął tyle powietrza, ile mogły pomieścić płuca. Pływając w miejscu, obrócił się, nerwowo spoglądając to na pomost, to na plażę, to na linię horyzontu. Wykonał kilka pełnych obrotów, ale po napastniku nie było ani śladu.
„Spokojnie. Wszystko w porządku. Już go tu nie ma. Jest okej”.
Deska nadal była przytwierdzona do jego kostki. Spróbował umieścić ją pod brzuchem, ale był tak roztrzęsiony, że ta prosta czynność wyszła mu dopiero za trzecim razem. Chwycił mocno deskę i oglądając się co chwila za siebie, dryfował z falami, aż poczuł pod nogami piasek. Nadal sapiąc, ześlizgnął się na wilgotny piasek. Nigdy wcześniej nie cieszył się tak z faktu, że skończył surfować! Leżał na plecach przez dobrych kilka minut, delektując się oddechem. Czuł mrowienie w palcach i suchość w gardle, a do tego pulsujący ból w prawej kostce . Ale żył!
Spoglądając w ciemnofioletowe niebo na pierwsze tej nocy migoczące gwiazdy, zadawał sobie jedno pytanie: „Dlaczego?”.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.