Читать книгу Akademia Odkrywców. Podwójna Helisa. Tom 3 - Trudi Trueit - Страница 8

Оглавление

CRUZ PRZETARŁ OCZY i otrząsnąwszy się z resztek snu, spojrzał na ekran cienkiej jak papier złotej opaski. 5.51. „A niech to!”

– Dezaktywacja systemu bezpieczeństwa. Światła: przygaszone – szepnął, by nie zbudzić współlokatora.

Zrzucił z siebie kołdrę i poczłapał ku komodzie, zdejmując przez głowę bluzkę od piżamy. Chwilowo oślepiony, przywalił paluchem u stopy w krawędź krzesła. Stłumił jęk i wyswobodził się z koszulki. Wysunął górną szufladę i sięgnął po parę skarpetek. Z niższej wyjął dżinsy i ulubiony, nieco już przyblakły T-shirt z napisem „Era surfera!”. Podskakiwał po kajucie z jedną nogą w nogawce dżinsów, gdy Emmett Lu podniósł głowę z poduszki.

– Co się dzieje? – Emmett spojrzał na nadgarstek. – Przecież do zajęć szmat czasu.

– Ale do spotkania z ciocią Marisol już nie. – Cruz padł na łóżko, by wsunąć drugą nogę w nogawkę. – Śmigłowiec ląduje o szóstej.

– Nie pożegnałeś się z nią wczoraj?

– Pożegnałem. – Jednak nie mogąc zasnąć do drugiej w nocy, Cruz zmienił zdanie. Zaginął jego tata. Od kilku dni nie dawał znaku życia. Ciocia Marisol wybierała się na Kaua’i, by pomóc w poszukiwaniach. I tylko to się liczyło. To tam powinien teraz być, nie tu, na pokładzie Oriona, wraz z pozostałymi pierwszoroczniakami Akademii Odkrywców. – Ale postanowiłem się z nią zabrać.

Był przekonany, że Emmett zgłosi sprzeciw. Poda całą litanię powodów, dla których powinien zostać: że narobi sobie kłopotów, jeśli zejdzie ze statku, opuści się w nauce, przegapi następną misję, zawiedzie pozostałych członków Ekipy Cousteau i tak dalej...

– Okej – wychrypiał Emmett.

Cruz zamarł w pół drogi, zapinając dżinsy. Tylko tyle? Emocjokulary Emmetta spoczywały na szafce nocnej. Tym razem nie zdradzały uczuć współlokatora za pomocą kształtów i kolorów, więc Cruz nie był pewien, jakie myśli kłębiły się w głowie Emmetta. Czy to było „okej” w sensie: „Dawaj, stoję za tobą murem”, czy raczej: „No dobra, ale moim zdaniem to zły pomysł”? Patrzył, jak zaspany Emmett wsuwa na nos emocjokulary. Po kilku sekundach oprawki zmieniły kształt i kolor z płaskich limonkowych owali w ciemnofioletowe okręgi przecięte pulsującymi różowymi pręgami. „Tak!” Jednak opcja pierwsza.

Emmett ziewnął.

– Już się spakowałeś?

– Nie. – Cruz usiadł na skraju łóżka i rozwinął skarpetki. – Miałem zamiar się spakować zaraz po wstaniu, ale budzik nie zadziałał.

– Budzik w opasce SOS? Nie zadziałał? To w ogóle możliwe?

Skrót SOS pochodził od „Systemu Organicznej Synchronizacji” – albo, jak lubili utrzymywać uczniowie, „Sezamie, otwórz się”. Opaski monitorowały parametry życiowe, układ odpornościowy, aktywność fizyczną, pracę mózgu i wzrost. Funkcje bezpieczeństwa zapewniały dostęp do wszystkich pomieszczeń na statku, do których wolno było wchodzić odkrywcom. Jak to możliwe, że w takim technologicznym majstersztyku nawalił akurat zwykły budzik? Odpowiedź: zawinił człowiek.

– Możliwe, jak się zapomni go nastawić – przyznał Cruz.

Emmett odrzucił na bok kołdrę w biało-granatowe marynistyczne paski i wyskoczył z łóżka. Popędził do szafy, gwałtownie otworzył drzwi, złapał worek marynarski Cruza i zaczął wypełniać go ciuchami z półek współlokatora. Chwycił jego kombinezon i rzucił mu.

– Zadzwoń do niej, a ja spakuję twoją szczoteczkę do zębów.

Naciągając jedną dłonią lewą skarpetkę, Cruz musnął palcami przypinkę z komunikatorem, przypiętą do klapy kombinezonu.

– Cruz do Marisol Coronado.

– Tu Marisol.

Z komunikatora dobiegł warkot silnika. „Nie!”

– Ciociu Marisol, jesteś jeszcze na pokładzie Oriona?

– Jestem, ale... – Pozostałą część zdania zagłuszyło szuuu-szuuu-szuuu łopatek wirnika.

– Poczekaj! Ciociu, zaczekaj na mnie!

Trudno, będzie musiał obejść się bez prawej skarpetki. Cruz padł na kolana i sięgnął po częściowo wystający spod łóżka but. Drugi znajdował się przy pudełku, w którym mieściły się pamiątki po mamie. Wepchnął je głębiej pod łóżko i stanął, wbijając stopy w tenisówki.

– Taryn cię zabije. – Emmett zapiął torbę Cruza.

Odkrywcy mieli zakaz opuszczania pokładu statku bez pozwolenia. Cruz już raz złamał tę zasadę podczas postoju w Islandii. Nasłuchał się później kazania Taryn Secliff, a zadzieranie z opiekunką rocznika nie było najlepszym pomysłem.

– Wiem. – Cruz schował dłonie w kieszeniach kombinezonu. Chwycił Mell, swój pszczeli dron, i umieścił ją w jednej z wierzchnich kieszeni.

– Załatwię to. Wiesz, z Taryn. Na zewnątrz jest twarda, a w środku miękka jak pianka cukrowa. – Emmett pomógł Cruzowi narzucić na ramię worek. – Zù nıˇ hăoyùn – powiedział, co po chińsku oznaczało „powodzenia”.

Właśnie tego potrzebował Cruz, jeśli miał dotrzeć do górnego pokładu statku w cztery minuty. Emmett otworzył drzwi kajuty. Oprawki jego okularów miały turkusowo-żółte paski.

– Dzięki, Emmett. Musiałbym wybiec stąd bez klamotów, gdybyś nie...

– Leć!

Cruz minął współlokatora i pognał pustym korytarzem. Niemal dobiegł do windy, gdy usłyszał z oddali, jak Emmett go woła.

– Co? – krzyknął, nie odwracając się.

– Zapomniałem zapakować gacie.

Cruz parsknął i o mało nie walnął w ścianę. Na rogu ostro skręcił, by popędzić ku dwupokładowemu atrium. Wspiął się pokaźnymi schodami na sterburcie do pustej sali wypoczynkowej na trzecim pokładzie, a następnie kolejnymi schodami na czwarty pokład. I właśnie wtedy poczuł, że ktoś za nim goni – pewnie strażnik, który chce, by zwolnił. „Nie ma mowy”. Gdy dotarł do schodów prowadzących na mostek kapitański, już dyszał ze zmęczenia, ale musiał pokonać jeszcze jeden poziom. Tym razem przeskakiwał po dwa schodki.

Owalny punkt obserwacyjny na pokładzie otwartym Oriona był wprawdzie niewielki, ale mieścił kilka plecionych oliwkowozielonych krzeseł i pokaźnych rozmiarów dywan z deseniem w jesienne liście. Traf chciał, że bulaje akurat wychodziły na lądowisko dla helikopterów – płaską powierzchnię ozdobioną literami „EA” tak dużymi, że zdaniem Cruza były widoczne z kosmosu. Chłopak pokonał ostatni stopień i zmrużył oczy. Na tle reflektorów oświetlających pokład ujrzał sylwetkę śmigłowca, na którego boku widniał napis „Explorer Academy”. Usłyszał za sobą jakiś dźwięk.

– Przepraszam, że tak gnałem, ale... – Cruz obrócił się, by stanąć twarzą w twarz z oskarżycielem. – Hubbard?

– Hau, hau! – odparł pies rasy westie, podskakując w miejscu w żółtej kamizeleczce ratunkowej.


Zziajany Cruz oparł dłonie na biodrach.

– Jak się wymsknąłeś z kajuty Taryn?

Hubbard uniósł ucho, jakby chciał powiedzieć: „Nie mam pojęcia”.

„Świetnie!” Teraz to dopiero Cruz narobił sobie kłopotów. Gdy tylko obudzi się opiekunka rocznika, nie zastanie w kajucie swojego psa.

– Hubbard, do domu. – Starał się przybrać srogi ton.

Malutki biały piesek opuścił głowę.

– Natychmiast. – Cruz wskazał schody. – Zmykaj, Hubbard.

Hubbard odpowiedział skomleniem, które przeszyło Cruzowi serce.

Silnik śmigłowca zwiększał obroty. Przez bulaj Cruz ujrzał pustą przestrzeń między płozami śmigłowca a lądowiskiem. Startowali!

– Już nieważne – powiedział do pieska. – Siad, Hubbard! Siad!

Obrócił się w miejscu i popędził ku lądowisku. Gdy tylko znajdzie się na pokładzie śmigłowca, przedzwoni do Emmetta, by zajął się Hubbardem.

– Czekajcie! – krzyknął w stronę wznoszącego się żółtego ptaka, machając rękoma.

Uderzył w niego podmuch wiatru. Padł płasko na plecy, a zamek worka marynarskiego wbił mu się boleśnie w łopatkę. Miał wrażenie, że z płuc uszło mu całe powietrze. Po minucie, nadal sapiąc, ujrzał nad sobą znajomą twarz. Długie ciemne włosy cioci Marisol kłębiły się na płaszczu przeciwdeszczowym w czarno-białą szachownicę.

– Wszystko w porządku? – krzyknęła, by przebić się przez zagłuszający dźwięk silnika.

Cruz usiłował odpowiedzieć, ale nie był w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku. Miał wrażenie, że właśnie tak czuje się człowiek kopnięty obunóż przez byka. Usiadł powoli, podał worek cioci i chwycił ją za rękę, by wstać. Kobieta wskazała gestem punkt obserwacyjny. Zrozumiał. Uniosła palec, by zasygnalizować pilotowi, że zaraz wróci. Gdy weszli do środka, z zewnątrz dobiegł ich dźwięk gasnącego silnika.

– Co ty sobie najlepszego wyobrażasz?! – podniosła głos ciocia Marisol, gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi.

– Ja... Ty... My... – jęknął chłopak.

Spojrzała na jego worek, by następnie rzucić go na krzesło.

– To dość oczywiste, nie sądzisz? Zamierzałeś się ze mną zabrać.

Potruchtał do nich Hubbard.

Ciocia Marisol wyglądała na wstrząśniętą.

– I zamierzałeś zabrać ze sobą Hubbarda?

– Skąd! Gdy tylko tu wbiegłem... obróciłem się... on już tu stał.

– Nie dziwię się. – Kąciki jej ust uniosły się nieznacznie, ale tylko na krótką chwilę. – Ale masz przechlapane u Taryn.

– Wiem. – Teraz już zresztą z dwu powodów.

Ciocia Marisol spoważniała.

– Przykro mi, Cruz, ale nie możesz ze mną polecieć.

– Dlaczego? – Nadal miał zachrypnięty głos.

Rozejrzała się, po czym syknęła:

– Dobrze wiesz dlaczego.

Miała na myśli to, że musi szukać kolejnych części szyfru mamy. Cruz odnalazł już dwa marmurowe kamienie z wygrawerowanymi fragmentami receptury na leczniczą surowicę, którą opracowała jego mama dla Syntezy, ściśle tajnej placówki badawczej Stowarzyszenia. Do tej pory Cruz o krok wyprzedzał Mgławicę – depczącą mu po piętach spółkę farmaceutyczną Nebula Pharmaceuticals, która pozbawiła życia jego mamę, by powstrzymać ją przed produkcją surowicy, a teraz usiłowała zatrzeć wszelkie ślady.

– Cruz, jesteś jedyną osobą, która może powstrzymać Mgławicę, zanim położy łapska na spuściźnie twojej mamy – oznajmiła ciocia.

Chłopak powiódł prawym kciukiem po różowawym znamieniu na nadgarstku, które miało kształt podwójnej helisy. Zawsze tak robił, gdy musiał przyznać sam przed sobą, że nie ma racji. To prawda. Petra Coronado zaprogramowała holodziennik tak, by otworzył się w obecności jednej osoby: Cruza. Tylko on, jej syn, miał dostęp do wskazówki, dzięki której można odnaleźć kolejną część receptury. Nie mógł pozwolić sobie na to, by rzucić to wszystko w diabły, szczególnie że Mgławica nie zamierzała się poddawać i mogła w każdej chwili zrobić następny krok. Kto wie, ile zostało mu czasu do kolejnej konfrontacji?

– Teraz zależy mi tylko na tym, by odnaleźć tatę – jęknął.

– Oczywiście, Cruzuś. – Ciocia spuściła z tonu. – Wiem, co czujesz. Czuję to samo. Ale masz ważną misję. Tutaj. Nie możesz wyrzec się odpowiedzialności. Masz moje słowo: zrobię wszystko, co w mojej mocy, by odnaleźć twojego tatę. W końcu to mój brat. Dla niego skoczyłabym w ogień.

– Wiem, ale...

Co mógł powiedzieć, by zrozumiała? Śmierć mamy przed siedmioma laty była najgorszą rzeczą, jaka mu się przydarzyła. Nie wiedział, co by począł bez taty. W końcu to tata kibicował mu z plaży podczas każdych zawodów surfingowych, gdy innym dzieciom kibicowały mamy. Był przy nim zawsze, gdy budził się z kolejnego koszmaru. Spędzał z nim każde urodziny i święta. Był obok każdego dnia, gdy Cruz tęsknił za mamą tak mocno, że myślał, iż pęknie mu serce. Cruz też starał się wspierać tatę. Powstała między nimi silna więź. Nawet teraz nie było tygodnia, by do siebie nie dzwonili czy ze sobą nie esemesowali. Jednak wszystkie wiadomości Cruza z ostatnich dni pozostały bez odpowiedzi. Wiedział, że sprawy przyjęły bardzo, ale to bardzo zły obrót.

– Zresztą mam nadzieję – ciągnęła ciocia – że pod moją nieobecność pomożesz doktorowi Lubenowi...

– Lubenowi? Temu z banku nasion? – Cruz polubił angielskiego archeologa, który oprowadził ich po svalbardzkim Globalnym Banku Nasion w Norwegii.

– Tak. Był na tyle miły, że na ostatnią chwilę zgodził się wziąć za mnie zastępstwo – wyjaśniła ciocia. – Jednak już od wielu lat nie był z uczniami na ekspedycji.

„Ekspedycji!”

– Dokąd? – zapytał z niedowierzaniem Cruz.

– Cóż... nie mogę puścić pary z ust.

– To tajemnica?

– Nie do końca. Teraz mogę zdradzić tylko tyle, że dowiesz się więcej, gdy dobijecie do Barcelony.

„Hiszpania!” Zmierzali do Hiszpanii!

– Żałuję, że nie mogę powiedzieć więcej. – Ciocia przygryzła wargę. – Ba, sama mam ochotę się tam wybrać. Wygląda na to, że wspólne wykopaliska będą musiały poczekać. Jestem pewna, że doktor Luben świetnie sobie poradzi, ale spałabym spokojniej, wiedząc, że jeden z czołowych odkrywców trochę mu pomoże. Poza tym Archer będzie chciał być miły i przekaże mi tylko to, co chciałabym usłyszeć, nauczyciele są w tym świetni, a ja wolę trzymać rękę na pulsie i wiedzieć, co naprawdę się dzieje. – Ciocia zmarszczyła czoło. – To jak? Zrobisz to dla mnie?

Ciocia Marisol rzadko kiedy prosiła o przysługę. A ponieważ było bardziej niż pewne, że nie wpuści Cruza na pokład śmigłowca, równie dobrze mógł jej pomóc.

– No dobrze. – Poddał się. – Ale od ciebie też, ciociu, oczekuję szczerości. Chcę wiedzieć, co się dzieje w domu, nawet jeśli będą to same złe wieści.

Ciocia głośno przełknęła ślinę i przytaknęła.

– Zgoda – odparła. – Żadnych tajemnic. A teraz już naprawdę muszę się zbierać, bo pilot zniecierpliwi się i odleci.

Wyciągnęła ręce i przytuliła chłopca.

– Nie martw się – szepnęła i pocałowała go w głowę. – Twój tata się znajdzie.

Taką miał nadzieję. Nagle jego oczy zaszły łzami. Gdy ciocia zwolniła uścisk, przetarł powieki.

Ciocia zebrała włosy i wsunęła je za kołnierz płaszcza.

– Kiedy otworzysz holodziennik, by zapoznać się z kolejną zagadką?

– Pewnie jutro. Chcę zaczekać na Lani. – Cruz obiecał sobie, że nigdy nie otworzy dziennika mamy pod nieobecność Lani. Może i byli oddaleni od siebie o siedem tysięcy mil[1] i dziewięć stref czasowych, ale nadal byli najlepszymi przyjaciółmi. – Zadzwonimy do Lani z Sailor i Emmettem po halloweenowej imprezie.

– Przekaż Lani, że już wkrótce się zobaczymy. – Plan był taki, że najlepsza przyjaciółka Cruza z Hawajów, Leilani Kealoha, wraz z mamą odbierze ciocię Marisol z lotniska Lihue Airport na Kaua’i. – Zadzwonię, gdy dotrzemy na miejsce.

– Ciociu?

Kobieta chwyciła klamkę i obejrzała się przez ramię.

– Uważaj na siebie.

Obdarzyła go uśmiechem, dzięki któremu zawsze robiło mu się ciepło na sercu. Czuł się bezgranicznie kochany.

– Ty też.

Cruz wziął Hubbarda na ręce i podszedł do środkowego bulaju, by odprowadzić ciocię wzrokiem. W miarę jak zbliżała się do śmigłowca, jej długi płaszcz przeciwdeszczowy w czarno-białą szachownicę powiewał na wietrze niczym chorągiewka na mecie toru wyścigowego. Jednak Cruz nie znajdował się na mecie. Nie był nawet blisko. Bał się. Bał się o ciocię, o tatę, o siebie. We troje stanowili zgraną paczkę. Wiedział, że razem są w stanie stawić czoła każdemu wyzwaniu i każdej przeciwności losu, jednak oddzielnie...

Cóż, jeszcze nigdy dotąd nie znalazł się w sytuacji, gdy przy jego boku brakowało i taty, i cioci. Aż do tej pory.

Zastanawiał się, czy właśnie tak czuli się Emmett, Sailor, Bryndis i pozostali odkrywcy. W końcu nie mieli na pokładzie bliskich.

Ciocia Marisol wspięła się na pokład maszyny i silnik zapalił się z rykiem. Łopatki wirnika przybrały postać rozmytej plamy. Śmigłowiec delikatnie wzniósł się w powietrze.

Cruz przytrzymał Hubbarda lewą dłonią, by pomachać cioci prawą. Ze względu na reflektory nie widział cioci przez przednią szybę – i nie był pewien, czy ona widzi jego. Mimo to machał jej na pożegnanie, nawet wtedy gdy śmigłowiec zawrócił i skierował się na wschód ku Irlandii. Cruz opuścił dłoń, dopiero gdy czerwone światełko pozycyjne na ogonie maszyny zniknęło bezpowrotnie wśród chmur.

Światła pokładu otwartego zaczęły przygasać, a czarne dotąd niebo przybierało barwę ciemnego błękitu. Nagle Cruza uderzył zapach bekonu. Już wkrótce pozostali odkrywcy zerwą się z łóżek. Spojrzał w parę oczu przypominających czekoladowe krążki. Czując pod dłonią bicie serca, rozplątał skłębioną wstążkę przywiązaną do suwaka zamka błyskawicznego jednej z malutkich kieszonek na żółtej kamizelce ratunkowej pieska.

– Wygląda na to, Hubbuś, że zostaliśmy sami.

Piesek zwinął różowy języczek, by polizać chłopaka po brodzie.

Cruz zarzucił worek z klamotami na ramię, mocno przytrzymał Hubbarda i opuścił pokład, by stawić czoła nowemu dniu.


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 Ponad 11 tysięcy kilometrów [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza].

Akademia Odkrywców. Podwójna Helisa. Tom 3

Подняться наверх