Читать книгу Skrzydła ognia. Księga 5. Najjaśniejsza noc - Tui T Sutherland - Страница 10
Prolog
ОглавлениеDwadzieścia lat temu...
Właściwie nie da się okraść smoka, zwłaszcza królowej, która ma własny pałac, straże i bardzo wysokie mury.
A przynajmniej tak powtarzała sobie królowa Oaza, kiedy pośpiesznie szła ciemnymi korytarzami, zionąc ogniem, żeby oświetlić sobie drogę.
To właściwie niemożliwe i zdecydowanie głupie.
A jednak ogarnęło ją straszliwe przeczucie... Coś było nie tak. Coś myszkowało po jej pałacu. Dzięki swojemu nadzwyczajnie ostremu słuchowi Piaskoskrzydłej była pewna, że słyszy jakby mysie piski dochodzące z bardzo daleka i możliwe, że także brzęk monet.
Tyle że myszy nie kradną skarbów.
Zatem co to było? Wydawało jej się tylko? Obudziła się gwałtownie z głębokiego snu, jakby ktoś ją dźgnął w pierś jadowitym ogonem. To się wydawało mało prawdopodobne, ale... Tak czy inaczej, zamierzała sprawdzić skarbiec.
Piaskoskrzydła królowa wyszła raptownie zza rogu i wpadła na swoje dwie córki, Iskrę i Żagiew.
– Auć! – rzuciła płaczliwie Iskra, odskakując do tyłu z grymasem. – Matko, nadepnęłaś mi na stopę!
Żagiew nic nie powiedziała, ale odsunęła się do kąta, żeby zejść królowej z drogi. Nie spuszczała ciemnych oczu z Oazy, obserwując każdy jej ruch w typowy dla niej niepokojący sposób. Oaza miała przeczucie od chwili, kiedy Żagiew się wykluła, że to jest córka, która ją zabije. Najstarsza Pożoga była większa i silniejsza, ale w gruncie rzeczy ona i Oaza dogadywały się na swój sposób. Rozumiały się (jeśli pominąć obsesję Pożogi na punkcie okaleczonych zwierząt). I łatwo można było odwrócić jej uwagę – wystarczyło dać jej coś, co wyglądało upiornie, a znikała w swoich pokojach na całe dnie.
Z kolei Żagiew zawsze robiła wrażenie, że odlicza chwile do śmierci matki, i zachowywała się tak od maleńkości, odkąd zdała sobie sprawę, że zabicie Oazy uczyni z niej królową.
No śmiało, rzuć mi wyzwanie, myślała z pogardą Oaza, piorunując wzrokiem Żagiew. Zgniotę cię jak robaka i dobrze o tym wiesz.
– Skąd ten pośpiech? – zapytała przymilnie Żagiew, jakby nie wyczuwała wrogości w spojrzeniu matki. – Jakiś królewski kryzys? Niech zgadnę: Żar znowu próbował uciec ze swoją dziewczyną.
– Nie, nią już się zajęłam – odpowiedziała Oaza. – Idę tylko zajrzeć do skarbca.
– Uuu, błyskotki. – Iskra ziewnęła. – Dobranoc, matko.
Niefrasobliwa Iskra, pomyślała Oaza, odchodząc pośpiesznie. Byłaby potworną królową, ale jest znośną córką. Nie muszę się martwić tym, co mi zrobi.
Usłyszała za sobą stukot szponów na kamieniu i obróciła się błyskawicznie. Żagiew uniosła łapy i rozłożyła skrzydła, wypełniając wąskie przejście.
– Przepraszam, że cię przestraszyłam – powiedziała nieprzekonująco. – Byłam tylko ciekawa, czy mogę iść z tobą.
Oaza się wahała, ale gdyby odmówiła, Żagiew i tak znalazłaby sposób, żeby się za nią zakraść. Zawsze lepiej mieć ją na oku.
– Dobrze, ale niczego nie dotykaj.
Wiem, co chcesz zobaczyć, ty przebiegła żmijo. Ale nic ci z tego nie przyjdzie, dopóki nie zginę.
Pomknęły długim przejściem, które prowadziło do czterech sal ze skarbami.
Wydawało się, że wszystko jest w najlepszym porządku – pochodnie migotały spokojnie, drzwi były zamknięte na klucz.
Jednakże unosił się tam dziwny zapach czegoś włochatego, leśnego i kwietnego zarazem. Bez wątpienia coś tu wcześniej było.
Oaza przykucnęła, żeby zerknąć pod drzwiami. Między nimi a podłogą była wielgachna szpara... Rzecz jasna, nie dość duża, by zmieścił się tam smok, ale...
– Czujesz zapach wyskrobka? – zapytała swoją córkę.
– Nie mam pojęcia, jak one pachną – odpowiedziała Żagiew, marszcząc nos. – Są za opasłe i wodniste jak na mój gust.
Królowa Oaza wybrała właściwe klucze z tych, które nosiła na szyi, i otworzyła wszystkie zamki, a potem przeszukała każde pomieszczenie, zostawiając za sobą otwarte drzwi.
Wyszła z oczami pałającymi wściekłością.
– To wygląda złowieszczo – zauważyła Żagiew.
– Wyskrobki! – rzuciła z wściekłością królowa. – Okradły mnie! Jak śmiały?! – Machnęła ogonem jak biczem i syknęła. – Nie mogły uciec zbyt daleko. Obudź Pożogę i powiedz jej, żeby spotkała się ze mną na zewnątrz.
– Pożogę? – powtórzyła Żagiew, zerkając nad ramieniem matki na pokoje skarbca.
– Na wypadek gdyby było ich mnóstwo i trzeba było z nimi walczyć – powiedziała Oaza. – Widziałam, co potrafią ich maleńkie mieczyki. Nie jestem na tyle głupia, żeby wyjść z pojedynkę.
– O nie, oczywiście – zapewniła Żagiew – ale po co Pożoga, skoro ja tu jestem?
Oaza rzuciła jej miażdżące spojrzenie.
– Potrzebuję prawdziwego wojownika – powiedziała. – Nie kogoś, kto myśli, że może ze wszystkiego się wybronić za pomocą sprytu, a nie jest nawet w połowie tak bystry, jak sobie wyobraża.
– Rozumiem – odrzekła chłodno Żagiew. – Natychmiast ją obudzę.
Wyszła na korytarz, a potem się odwróciła.
– Co zabrały?
– Zasadniczo drobiazgi – warknęła Oaza – ale ukradły też Onyksowe Oko.
Na te słowa pysk Żagwi drgnął, jakby jej prawdziwe emocje chciały się ujawnić. Niepokój, może zaskoczenie?
– Odzyskamy je – zapewniła ją Oaza. – I zjemy pieczonego wyskrobka na śniadanie.
Przepchnęła się obok Żagwi i popędziła w stronę najbliższego dziedzińca, gdzie mogła wzbić się w niebo.
– Polecę za nimi. Obudź Pożogę. I pośpiesz się.
– Tak, tak. Już pędzę – odrzekła Żagiew.
Kiedy Oaza popędziła na dziedziniec, rozłożyła skrzydła i wzbiła się w niebo, pomyślała przez chwilę, że chyba widziała, jak Żagiew odwraca się, żeby spojrzeć na skarbiec, zamiast odbiec.
Zapomniałam je z powrotem zamknąć, pomyślała z niepokojem. Ale to potrwa tylko minutę. A gdyby Żagiew okazała się na tyle głupia, żeby cokolwiek zabrać, zyskałabym dobry pretekst, żeby ją zabić. Ma więcej oleju w głowie.
I wtedy je dostrzegła. Trzy wyskrobki, dwójka czekała na piasku, a trzeci uciekał przez okno. Żaden nie patrzył na niebo. Parchate durne małpy, pomyślała Oaza i warknęła, składając skrzydła, żeby opaść za nimi bezszelestnie. Może powinna je śmiertelnie przerazić. Zwierzyna zawsze potem lepiej smakowała.
Tylko trzy, pomyślała. Nie muszę czekać na Pożogę, o ile Żagiew kiedykolwiek po nią pobiegnie. Z pewnością sama poradzę sobie z trójką denerwujących wyskrobków.
Zmrużyła oczy, podchodząc przez wydmy w kierunku piskliwych odgłosów.
W końcu... co takiego strasznego może się stać?