Читать книгу Tyson Fury. Bez maski. Autobiografia - Tyson Fury - Страница 5

Rozdział 2

Оглавление

Kocham swoje mieszkanie, słodkie czterdzieści cztery metry mojej własnej przestrzeni. Sypialnię z ogromnym łóżkiem i trzydrzwiową szafą, salonik z całą ścianą zastawioną białymi regałami pełnymi książek i ogromną kolekcję płyt, malutką kuchnię z dużym stołem oraz witrynką pełną kubków i kolorowej porcelany. Uwielbiam błękit ścian w sypialni, waniliową kuchnię i kojący piaskowy beż saloniku. Światło przesączające się przez na wpół uchylone żaluzje. Meblowałam to wnętrze kilka miesięcy, w końcu ciułałam pieniądze z policyjnej wypłaty, by straciło tą tymczasowość wynajmowanego mieszkania i stało się domem.

Nie stać mnie było na ekipę, więc sama robiłam wszystko, od malowania ścian po hydraulikę (tę ostatnią z podręcznikiem w jednej i słownikiem ilustrowanym dla dzieci w drugiej dłoni, jako że nie rozróżniałam elementów wymienionych w instrukcji, dopóki nie zobaczyłam ich na obrazku). Szyłam zasłonki i poszewki na poduszki z zapałem, którego nie powstydziłaby się Martha Stewart. Kredyt będę spłacać kolejne dwadzieścia lat, nieważne.

Tak powstał azyl. Kiedy do niego wchodziłam, spływało ze mnie całe napięcie. Już w progu zrzucałam marynarkę i buty, rozplatałam włosy, aż rudą rzeką spływały mi na plecy. Następny w kolejce był stanik, który niechętnie, ale musiałam nosić – inaczej żaden z napotykanych mężczyzn nie spojrzałby mi w oczy. Nie zdobyłabym nawet jednego logicznego zeznania. Nie przesadzam. Geny kapłanek płodności mszczą się jeszcze po kilku pokoleniach, a biust wymaga ujarzmiania.

Zastanawialiście się, skąd biorą się wiedźmy? I czemu nie ma nas zbyt wiele? Nie pytam o czarownice, bo te po prostu uczą się fachu. Całkiem inaczej niż wiedźmy z urodzenia, z krwi, jak mówią nadnaturalni. Za wszystkim stały geny. Recesywny gen przenosił drobną modyfikację, która sprawia, że nie jestem do końca ludzka. Nie występuje w naturze zbyt często, można powiedzieć – w granicach błędu statystycznego. Zwykle ujawnia się, gdy oboje z rodziców go mają. Chyba że Matka Natura i wszystkie Boginie naprawdę się uprą i idą z recesywnością na całość, wyciągając wiedźmie geny ze spadku po wcześniejszych pokoleniach. Wtedy w miłej i normalnej rodzinie rodzi się mały odmieniec. Tak było ze mną. Część tych recesywnych genów widać. Jestem jasna jak śnieg, ruda i piegowata, choć moja matka jest śniada i ma najczarniejsze włosy, jakie widziałam. Jedynie wzrost mam dominujący, pełne metr osiemdziesiąt, ale tylko dlatego że genu kurduplostwa nie było po żadnej ze stron. Co przyjmuję z ulgą, bo o wiele łatwiej skopać komuś tyłek, jeśli można mu spojrzeć w oczy bez stawania na palcach. Nawet grupę krwi mam recesywną, zero Rh minus, gdzieś w granicach błędu statystycznego. Idealną jako dawca, beznadziejnie ograniczającą, gdybym kiedyś potrzebowała transfuzji. Nie wiem nawet, czy zwykłe zero Rh minus od niewiedźmy by się przyjęło. Dotąd nie było potrzeby sprawdzać, bo choć kaleczę się i miewam wypadki, rany goją mi się znacznie szybciej niż w pełni ludziom. Nie tak szybko, jak u zmiennokształtnych, ale dość, by się nie wykrwawić.

Moi rodzice nie są nadnaturalni, są do bólu normalni. Moje siostry i brat też. Śniadzi, piękni, wiotcy jak trzcinki. Często podejrzewałam, że zostałam podmieniona w szpitalu lub adoptowano mnie w niemowlęctwie. Z moją figurą kapłanki płodności i rudymi włosami, z darem spontanicznego przepowiadania przyszłości w dzieciństwie, snami magicznymi, aurą, która w młodości była tak pełna energii, że kopała ich prądem przy każdym dotyku – wyróżniałam się, mówiąc delikatnie. Sporadycznie czytałam też w myślach. To nie sprzyja dobrym relacjom z rodzeństwem, wierzcie mi. Jakby i bez tego życie, zwłaszcza dorastanie, nie było trudne. Dorastanie wiedźmy bez przewodnika było koszmarem. Nie panowałam nad mocą, a że w rodzinie od kilku pokoleń nie urodziła się wiedźma, nie było nikogo, kto by rozpoznał symptomy. Ze strony matki odziedziczyłam magię płodności, ze strony ojca magię Pani Północy. Tę drugą przyjęłam z radością, z tą pierwszą walczę do dziś. To długa historia. Najważniejsze, że do dziś nie wypełniłam rytuałów i nie zamierzam poddać się przeznaczeniu kapłanki płodności – możecie zgadywać, co ono oznacza.

Gdy miałam siedemnaście lat, na koloniach nad morzem spotkałam na plaży kobietę starą jak świat. Popatrzyła na mnie i wiedziała. Spojrzałam jej w oczy i też wiedziałam. Stałyśmy bez słowa, pozwalając, by wiatr znad morza przenikał nasze ciała i zostawiał w nich życiodajną energię. Gdy tylko skończyłam liceum, wyjechałam z rodzinnego miasta na studia tak daleko, jak mogłam. Nie nad morze, bo za mało panowałam nad mocą, by przebywać tak blisko jej źródła – byłabym niebezpieczna dla siebie i otoczenia – ale blisko. Toruń był wystarczająco daleko, bym nie musiała wracać na weekendy do domu, i wystarczająco blisko morza, by móc dojechać tam w trzy godziny i odnawiać się do woli. Tu szybko mnie odnaleźli. Nadnaturalni mają dobry wywiad, ale nie docierają na prowincję, gdzie spędziłam dzieciństwo. Przeszłam szkolenie, zostałam uznana za swoją i przestałam czuć się jak wyrzutek z piekła rodem. Zresztą gdy poznałam prawdziwych piekielników, wiedziałam, że zupełnie ich nie przypominam. Odnalazłam tu jakąś wspólnotę, jednak dotąd nie zdecydowałam się żyć tylko w alternatywnym świecie nadnaturalnych. Mam realne mieszkanie, pracę, nawet znajomych. Zupełnie realnych kochanków. Nie każdemu z magicznych się to podoba. Trudno. Nie chcę zastygnąć w czasie, zyskać dziwnej wersji nieśmiertelności, zbyt kruchej, by była pewna. Poza tym tam ciężej byłoby spławiać te cholerne kapłanki płodności. Ich uporczywe nawracanie mnie na kult Matki Rodzicielki przypomina ewangelizujących jehowitów. Choć tym ostatnim nigdy nie trzaskam drzwiami przed nosem bez uprzejmego „dziękuję, nie jestem zainteresowana zbawieniem mojej duszy”. Po prawdzie, należę do innego systemu religijnego, starszego niż chrześcijaństwo, więc nie wiem, jak to dokładnie jest z moją duszą. I zwykle nie zawracam sobie tym głowy. Trwam w przyjemnej codzienności, korzystając pełnymi garściami z tego, co najlepsze w życiu na pograniczu.

Uwolniona od ubrań przeszłam przez sypialnię do łazienki i weszłam pod prysznic. Musiałam spłukać z siebie aurę mieszkania Kozankowej, jeśli nie chciałam, by jej zirytowany duch przywarł do mnie na wieki. Szorowałam się peelingiem solno-cynamonowym, najlepszym na wszelkie magiczne osady, aż poczułam, że niemal świecę własną energią. Zasłona iluzji, z którą wychodzę na realne ulice, spłynęła ze mnie jak makijaż. Wycisnęłam włosy, których najdłużej trzymają się wszelkie magiczne śmieci. Dopiero teraz mogłam wytrzeć się i coś zjeść. Pierwszy raz od rana, a było już po dwudziestej pierwszej. Na szczęście jedzenie nie jest moim jedynym źródłem energii.

Nie miałam już siły wychodzić wieczorem, opadłam na łóżko i zasnęłam, ledwie przyłożywszy głowę do poduszki.

Najpierw był zapach, ostry, jakby octu. Po jakimś czasie doszły dźwięki, delikatna melodyjka pozytywki. Zamrugałam oczami, by zobaczyć coś więcej niż ciemność. Wyławiałam kształty, zarysy mebli, wielkie łóżko z baldachimem, rzeźbione maski na ścianach, futrzany dywan pod moimi bosymi stopami. Poczułam pierwsze ukłucie niepokoju. Rozpoznawałam to wnętrze. Rozglądałam się w poszukiwaniu osoby, która powinna tu być, choć czułam, że jej tu nie ma. Mogłam tylko mieć nadzieję, że nie ma jej całej, a nie tylko jej ducha. Ze ściśniętym gardłem przeszłam do kuchni. Bałagan był nie do opisania, musiałam uważać, by nie nadepnąć na walające się po podłodze okruchy szkła, porcelany, drzazgi z połamanych krzeseł. Pachniało kawą z rozbitego dzbanka. Kucnęłam, była już zimna, lekko gęstniejąca od cukru. Nie podobało mi się to wszystko.

Naprawdę się zaniepokoiłam, gdy zobaczyłam, co moja przyjaciółka zostawiła na metalowych drzwiach lodówki. Była tam odciśnięta jej drobna dłoń, palec po palcu, jakby usiłowała chwycić się czegoś, przytrzymać. Walczyła, ale z kim? Co z nią? Oczyściłam umysł i zaczęłam szukać, przeczesywałam nicość w poszukiwaniu jej sygnału. Nagle sama mnie znalazła. Fala wściekłości, bólu i strachu wypełniła mnie całą, ból rozlał się po skórze, po policzku spłynęła krew. Wiedziałam już, jak czuła się, walcząc tu, w kuchni. Na własnych żebrach czułam ciosy, krew zalewała mi oczy. Strach. Kosztowałam jego smak na własnym języku, żelazisty i całkiem realny. Czego ona mogła bać się tak bardzo? Jako potężna nekromantka była silniejsza ode mnie, choć niewielka i drobna. Dotarło do mnie, że czuję tylko ciało i emocje, ale nie odbieram nic z jej magii. Coś, co ją zaatakowało, zablokowało moc. Fala wściekłości. Nie widziałam napastnika, krył twarz za mgłą iluzji, ale bił zupełnie realnie. Cios, nie ręką, a energią, powalił mnie na kolana. Czułam, jak coś wdziera się w moje ciało i ciągnie, usiłuje ukraść mi moją istotę. Objęłam się ciasno ramionami i zaczęłam wrzeszczeć, uwalniając magię obronną. Skóra zaszczypała, gdy nasze magie zetknęły się, impulsy elektryczne sprawiły, że włosy zafalowały mi niczym aureola. Odskoczył. Wstałam i broniłam się przed jego atakami, krążył wokół mnie jak dzikie zwierzę. Nie widziałam nigdzie ciała Katii, nie widziałam jego twarzy, choć rzucałam zaklęcia deziluzji. Uderzył. Krzyknęłam, odbijając cios. Ocalała szyba witryny rozprysła się miliardem szkiełek. Musiałam uciekać.

Obudziłam się z krzykiem, pierwotnym krzykiem ofiary walczącej o życie. Dyszałam. Pościel była mokra i skopana. Na twarzy czułam krew. Cholera, Katia! Nie musiałam jechać do jej mieszkania, by wiedzieć, że wszystko zastałabym dokładnie tak jak we śnie. Zwlokłam się z łóżka obolała jak po walce bokserskiej. W lustrze zobaczyłam podbiegające krwią oko i umazany nią policzek. Pięknie, ciekawe, jak to wytłumaczę na komendzie za kilka godzin. Miałam jednak inne sprawy na głowie. Ubierałam się pospiesznie, bielizna, czarne dżinsy i sweter, pochewka z nożem przy pasku, drugi, mniejszy, w pochewce przypiętej do przedramienia. Dopiero po chwili zrozumiałam, że moje ciało szykuje się na wojnę. Do podręcznej torby spakowałam zestaw magiczny. Nigdy nie wiadomo, choć na razie szłam na zwiady. Na walkę przyjdzie czas.

Wychodząc, na progu narysowałam palcem runy zaklęcia ochronnego. Nie musiałam już nawet zamykać drzwi na zamek, zrobiłam to jednak – realne przyzwyczajenia. Na wszelki wypadek zostawiłam jeszcze zaklęcie szpiegowskie, wyłapie aurę wszystkiego, co chciałoby się kręcić pod moimi drzwiami. Zbiegałam po schodach, jakby gonił mnie wielki zły wilk. Choć wolałabym wilka od tego, co widziałam w śnie. Z wilkiem poradziłabym sobie bez problemu.

Z mojego mieszkania na Asnyka miałam jakieś pół godziny na Stare Miasto, kolejne pięć minut do Bramy. Najchętniej puściłabym się biegiem, ale wolałam oszczędzać siły. Poza tym miałam pęknięte żebro. Nie musiałam go dotykać, oglądać stłuczeń, by mieć pewność.

Szłam ulicą Mickiewicza, nieustannie myśląc o Katii. Bydgoskie Przedmieście o trzeciej nad ranem jest ciche jak nigdy, ale nie wyludnione. Słabe światło latarni nie wystarczało, by przeniknąć mrok. Wysokie kamienice po obu stronach ulicy zdawały się kryć sekrety, ludzkie życie, ludzkie sprawy. Kochałam tę dzielnicę Torunia. Była przyjemnie niedzisiejsza, jakby poza czasem. Mój rewir i dla niego śpiewam pieśń. Bydgoskie jest jak zakręcony pępek świata. Za dnia życie jest tu intensywniejsze niż w innych częściach miasta, może dlatego że tak wiele osób nie zamartwia się chodzeniem do pracy. Ilekroć myślałam o przeprowadzce i tak zwykle krążyłam wkoło tych samych ulic. Moje mieszkanko było na granicy, było kompromisem między pragnieniem, by tu zostać, a zupełnie przyziemną potrzebą centralnego ogrzewania, szczelnych okien i klatki schodowej, na której nie potykam się o nikogo. Przez kilka lat mieszkałam w kamienicach, które nie spełniały żadnego z tych warunków.

Lubiłam ulice pod literackimi patronami. Może tylko w zaułkach romantyków i pozytywistów mogłam odnaleźć spokój. Byli równie niedzisiejsi jak reszta dzielnicy. Królestwo najmłodszych matek, najbrzydszych psów, a rozwydrzone dzieciaki są takie same jak te, które w dziewiętnastym wieku biegały ulicami Paryża. Tylko tu w jednej klatce mieszkają studenci, artyści, adiunkci z uniwersytetu i półanalfabeci zapijający się bełtami. Różnorodność, jakiej nie dostarczają strzeżone osiedla, pełne odciśniętych na sztancy ludzi. Uśmiechałam się, zbliżając się do rogu Mickiewicza i Sienkiewicza. Wiedziałam, że Głupi Piotruś i jego pies nigdy nie opuszczają tego miejsca. Siedzieli na schodkach zajęci rozmową i tylko pomachali mi, gdy ich mijałam.

Na początku nowy mieszkaniec nie czuje się tu najlepiej, nieufne spojrzenia wbite w plecy przyprawiają go o dreszcze, ale to mija po kilku tygodniach, gdy tubylcy oswajają się z nową twarzą. Wiedzą, że nie ma co pytać o złotówkę do wina, bo swoich się nie zagaduje. Bieda ma więcej kolorów niż bogactwo, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Kto artysta, kto szaleniec, kto ma prawo wyznaczać takie granice?

Z Czarnego Tulipana dobiegały gwar, muzyka i śmiechy. Było chłodno, wiatr delikatnie omiatał moje rozpalone ciało i nasączał mnie energią. Może przyspieszy leczenie żebra, które nadal doskwierało. Potężny biały budynek szkoły muzycznej upewniał mnie, że zbliżam się do centrum. Akademiki nawet o tej porze nie są ciche ani ciemne. Z okien dobiegały odgłosy imprezek studenckich. Przeszłam przez park do placu Rapackiego. Światła na przejściu migały pomarańczowo; jak zwykle wyłączono sygnalizację, kiedy ruch na ulicach dogasał. Plac przy fontannie, zapach tuj rosnących wkoło solarnej rzeźby, chłodny cień bram i arkad. Znane i niezmienne elementy mojej trasy do portalu.

Brama jest nieopodal ruin zamku krzyżackiego. Nie mogę zdradzać gdzie, choć i tak nie przeszedłby nią nikt, kto nie zna zaklęcia. Magia odpychała, mrowienie na skórze skłoniłoby każdą niemagiczną istotę do przejścia na drugą stronę ulicy. Na pierwszy rzut oka Brama wyglądała jak zwyczajne drzwi wiodące na podwórko studnię. I nie znając zaklęcia, właśnie tam dojdziecie. Nad klamką kartka zawieszona przez mieszkańców kamienicy: „Kulturalnych ludzi zamykanie drzwi nie trudzi”. Parsknęłam, znałam tubylców, niewielu z nich zaliczyłabym do grona kulturalnych osób. Nie zaliczyłabym ich nawet do grona ludzi. Nacisnęłam klamkę, wymawiając zaklęcie. Znalazłam się na ulicy alternatywnego Torunia, a właściwie Thornu.

Był sporo starszy od ludzkiego miasta. Mrok stał się gęstszy, latarni nie było, większość mieszkańców miała dość dobry wzrok, by nie mieć kłopotu z nocnym widzeniem. Thorn pod wieloma względami jest podobny do Torunia, architektura i ukształtowanie ulic Starówki są odzwierciedleniem kształtu centrum alternatywnego miasta. Nie przypadkiem. Budowniczowie Thornu byli pierwsi. Stulecia przed tym, nim zbudowano perłę gotyku, istniała już osada istot nadnaturalnych, niedostępna dla zwykłych śmiertelników. W całej Polsce takich miast jest kilka, nie licząc mniejszych osad. Żadna z lokalizacji nie była przypadkowa, nadnaturalni osiadają w punktach, które mają wysoki współczynnik energetyczny lub gdzie granica dzieląca świat realny od świata niematerialnego jest wyjątkowo cienka. Tak było w miejscu, gdzie założono Thorn. Pod wieloma względami lokalizacja tego miasta jest wyjątkowa – właśnie tu stykają się trzy światy, a granica między nimi jest najcieńsza w Polsce i jedna z najcieńszych w Europie. Przyciąga to wiele ciekawych istot, nie tylko magicznych. Nigdzie nie spotykałam tylu piekielników co w Thornie.

Rozplanowanie ulic obu miast odzwierciedla linie energii, biegnące pod powierzchnią ziemi. Linie, które w równym stopniu są nam potrzebne do życia, do magii, a współcześnie – do zasilania naszych mieszkań w prąd – nie mamy ani jednej elektrowni czy ciepłowni, w pełni polegając na naszej odnawialnej energii linii magicznych, co czyni nas najbardziej proekologiczną grupą na świecie.

Thorn architektonicznie nie odbiega od realnego miasta, widać wpływy baroku czy secesji, większość nadnaturalnych miło wspomina lata własnej młodości, sztukę, wśród której dorastali; rodzaj mechanizmu psychologicznego bazującego na sentymencie. Nie zawsze tak jest. Nadnaturalny Poznań jest bardzo nowoczesny. Zniszczony w dużym stopniu na przełomie wieków, w czasie czegoś, co przeszło do historii jako wielka scysja dwóch rodzin magicznych, przy odbudowie porzucił fantazje o domkach i kamienicach na rzecz modernistycznych wieżowców i dumnych szklanych apartamentowców. Wyglądał imponująco, ale nie mogłabym tam mieszkać. Thorn jest miłym miejscem do życia. Nie za duży, nie za mały, trochę niedzisiejszy, a dzięki temu bardziej wyluzowany. Mamy nieco samochodów, ale nie tyle, by tkwić w korkach, by każdy skrawek uliczek zajmowały parkingi. Nigdzie nie jest zbyt daleko, by nie można było po prostu dojść, jeśli tylko ma się czas na spacer. Ja zwykle przebywałam w ścisłym rejonie Starego Miasta, zamkniętego w kręgu murów obronnych sprzed kilkuset lat.

Pod wieloma względami Szatański Pierwiosnek był dla mnie centrum Thornu, spędzałam tu więcej czasu niż gdziekolwiek poza realnym światem. Lokalizacja baru była idealna. Dwie równoległe ulice i przecinające je prostopadle trzy wąskie uliczki stanowiły odpowiednik Starówki. Tu znajdowały się budynki Starszyzny, oddalone od Szatańskiego zaledwie sto pięćdziesiąt czy dwieście metrów. Tu, na wąskich uliczkach, ulokowała się większość przybytków cechowych, czyli rad poszczególnych gatunków nadnaturalnych. Administracyjne serce Thornu. Kilka sklepów magicznych, gdzie bez trudu znalazłabym najbardziej egzotyczne ingrediencje do zaklęć, sklepiki rzemieślników, głównie krasnoludów, którzy jak nikt opanowali fach związany z metalem – niezależnie, czy chcesz kupić nóż, strzelbę czy klamkę do drzwi, najlepsze znajdziesz właśnie w krasnoludzkich sklepach.

Ulice w Thornie nie mają nazw, patronów, oznaczeń – przynajmniej nie w starszej części miasta. Każdy z nas wie, jak trafić pod poszukiwany adres – ślady magii są dość wyraźne, by prowadzić ślepego. Za wskazówki służyły budynki. Gdy chciałam umówić się z kimś, wystarczyło powiedzieć, że spotykamy się na rogu między Starszyzną a pałacem Romana, i nie sposób było nie trafić. Rzadko miałam potrzebę zapuszczać się dalej.

Wąska uliczka wiodła mnie między wysokimi, nieco barokowymi kamienicami. Zza rogu słyszałam już gwar i ciężką muzykę, zbliżałam się do celu.

Tyson Fury. Bez maski. Autobiografia

Подняться наверх