Читать книгу Pożegnanie z Budapesztem - Łukasz Błaszczyk - Страница 8

W górę schodów jadących w dół

Оглавление

Nie miał najmniejszej ochoty na zwietrzałe białe wytrawne, które stało niedopite na podłodze przedziału, ale kiedy pociąg toczył się po zachwaszczonych przedmieściach Budapesztu, uznał, że głupio byłoby je tak tu zostawiać. Zwłaszcza że drzemka przyniosła efekt odwrotny od oczekiwanego – stracił cały wigor sprzed zaledwie paru godzin, czuł, że już za chwilkę przyjdzie mu zapłacić skumulowany rachunek za wszystkie przepite i nieprzespane noce, które zaliczył w tym tygodniu. I że zaraz się zacznie – puls wzrośnie, świat zwróci się przeciw niemu, każdy ruch i dźwięk będzie zwiastował niebezpieczeństwo. Wolał więc dorzucić do ognia, zanim zupełnie przygaśnie i zrobi się naprawdę ponuro. Tym bardziej że nazajutrz, podczas ślubu i wesela Jamesa, miał zostać poddany o wiele cięższej próbie. Odczekał, aż Skumu i jej pękaty plecak przecisną się przez drzwi na korytarz i opróżnił butelkę jednym heroicznym haustem. Ukrył ją pod kanapą i zadowolony z siebie podążył za koleżanką, po czym stanął na węgierskiej ziemi.

Budynek dworca z pewnością robił wrażenie za panowania Franciszka Józefa, gdy wnętrze wypełniał wielojęzyczny gwar austro-węgierskiej burżuazji i było tu nieco schludniej. Teraz w Keleti rządziły jednak gołębie, cinkciarze i bezdomni, a język niemiecki zastąpiono kulawym angielskim spikerki. Ale Lucek, w przeciwieństwie do zdegustowanej Skumu, nie zaprzątał sobie głowy obskurną scenografią. Jego umysł pracował teraz w trybie awaryjnym i koncentrował się na wątku zasadniczym, ignorując poboczne. Odesłał ją więc do informacji po mapkę miasta i korzystając z jej nieobecności, postanowił sprawdzić, co oferują wielobranżowe kioski, od których roiło się w hali głównej. Tak jak podejrzewał, poza pamiątkami, gyrosem, prasą i papierosami oferowały alkohol. Nie chciał przesadzać, ale nie potrafił wybrać między winem różowym i czerwonym, a jeszcze w ostatniej chwili zauważył unicum, do którego miał słabość.

– I po co ci to wszystko, Lucek? – spytała z wyrzutem Skumu, kiedy sięgał po portfel. – Po drodze będzie pewnie miliard monopolek, a poza tym i tak nie zdążysz tego wypić.

– Muszę zdążyć – odparł zestresowany, bo to nie były dwumiesięczne wakacje, nie mógł sobie pozwolić na trzy dni bezalkoholowej aklimatyzacji. Ale miała rację, lepiej się było zaopatrzyć w specjalistycznych sklepach. Westchnął, odłożył unicum i zostawił sobie dwa wina.

– Pff – odparła na jego propozycję spaceru do hostelu. Dlatego prosto z budynku skierowali się ku przyległej, nieco podtopionej pętli autobusowej i umościli w starodawnym, nieogrzewanym ikarusie, czekając, aż łaskawie odjedzie. Lucek odwrócił wzrok od brudnych fasad kamienic majaczących za oknem i łyknął różowego, żeby odegnać wspomnienie jesieni 1998 w Częstochowie i dojazdów do liceum. Zmitygował się i poczęstował Skumu, ale nie była zainteresowana. Jej negatywne nastawienie nie pomagało mu się zrelaksować. A przecież musiał wznieść się na wyżyny luzactwa i spokojności, jeśli miał zrobić piorunujące wrażenie na ludziach, którzy nie widzieli go od lat lub tylko o nim słyszeli. W tym właśnie celu włożył tyle serca w przygotowania. Kupił najdroższy garnitur, jaki dojrzał w częstochowskim salonie Pierre’a Cardina, choć matka doradzała mu tańszy i dwa rozmiary większy. Miesiąc przed weselem zaczął grać w piłkę nożną, jeść i spać regularnie, odstawił alkohol, ale po tygodniu dał sobie spokój, bo przecież dopiero co umarł mu ojciec, ciągle gnojono go w pracy, no i w najbliższym sąsiedztwie mieszkania, które wraz ze Skumu wynajmował we Wrocławiu, miał jakieś pięć tysięcy barów, klubów i sklepów monopolowych. W tych warunkach nie dało się dbać o linię i cerę.

Postanowił za to skupić się na zaangażowaniu atrakcyjnej fizycznie osoby towarzyszącej. Kandydatek szukał wśród zjawiskowych bywalczyń Przedwojennej, Niskich Łąk i Puzzli, a kiedy okazało się, że żadna ot tak nie wsiądzie w nocny pociąg z nieznajomym, zaczął namawiać na tę wyprawę najbliższe koleżanki. Potem wszystkie pozostałe. Wesele weselem, ale Budapeszt nie działał na wyobraźnię tak jak Dubaj czy Nowy Jork. Dlatego Skumu również odmówiła, gdy zwrócił się do niej w akcie desperacji.

Wawer za to zgodził się od razu. Co prawda, jego znajomość z Luckiem ograniczała się jak dotąd do sobotniej halówki i paru domówek, poza tym wyjeżdżał właśnie do Serbii, by spędzić semestr na uniwersytecie w Nowym Sadzie, ale nie miał nic lepszego do roboty w ten konkretny kwietniowy weekend, a z Serbii do Węgier było niedaleko i niedrogo. Lucek z kolei doszedł do wniosku, że towarzystwo Skumu byłoby równoznaczne z przyznaniem się do porażki w życiu osobistym, natomiast z Wawrem u boku jawiłby się w oczach Jamesa i reszty jako znudzony konwencjami libertyn. Niestety, na trzy dni przed ślubem Wawer poinformował go drogą mejlową o perypetiach na uczelni, które stawiały pod znakiem zapytania jego udział w imprezie. Musiał odwołać się od decyzji rektora i przekonać go, że rozpocząłby zajęcia na uczelni w terminie, gdyby nie wmówił sobie, że semestr zaczyna się miesiąc później. Lucek odpisał, żeby się nie kłopotał Budapesztem i życzył mu powodzenia, po czym ukorzył się przed Skumu. Błagał ją, by puściła w niepamięć obelgi, jakimi ją obrzucił, gdy zaangażował Wawra, i by wskoczyła na jego miejsce. Musiał zobowiązać się do zapłaty za jej przejazd i nocleg, nim łaskawie się zgodziła.

– Lucek! – wrzasnęła, potrząsając nim gwałtownie.

Uznała najwyraźniej i nie bez racji, że inaczej prześpi ich przystanek. Zerwał się ze skajowego siedzenia, narzucił plecak i zszedł po schodkach ikarusa na chodnik. Nie rozglądał się po drodze do hostelu, nie słuchał zbyt uważnie złorzeczeń Skumu, doszedł do siebie, akurat gdy regulowała opłatę za nocleg, zgodnie z umową, jego pieniędzmi. Ale zaraz uświadomił sobie, że zostawił napoczęte różowe w autobusie. Musiał zmienić się na twarzy, bo recepcjonista, który dotąd zerkał na niego podejrzliwie, wzdrygnął się wyraźnie. Należało stawić czoło faktom – prewencyjne dawki alkoholu nie działały, Lucek wciąż był półżywy ze strachu i zmęczenia. Powlókł się za Skumu do ich pokoju, rozmyślając nad zmianą strategii i odnotowując z obowiązku, że wśród obecnych w salonie gości pożywiało się parę Japonek. Siadł ciężko na dolnej pryczy łóżka piętrowego, powiódł wzrokiem po pościeli i posadzce, po czym zwrócił się ku Skumu. Dobierała się właśnie do puszki z konserwą turystyczną.

– Chcesz się myć pierwsza?

– Myć? – Uniosła głowę znad konserwy i spojrzała na niego podejrzliwie. – Ale niby czemu?

Lucek machnął ręką i jął przetrząsać bagaż w poszukiwaniu świeżej bielizny. Mógł się spodziewać, że noc spędzona na nieczyszczonej od dekad kanapie w zapleśniałym przedziale to za mało, by Skumu zaczęła odczuwać dyskomfort i rozważać prysznic. W lipcu zeszłego roku na Islandii przez dwa tygodnie zadowalała się przecież myciem chusteczkami nawilżanymi dla niemowląt, po tym jak nabawiła się reakcji alergicznej na tamtejszą kranówkę, a Birtir dał się przekonać, że na braku kontaktu z wodą zyska intensywność jej feromonów. Lucek nie wątpił, że rzeczywiście zyskała i dlatego miał nadzieję, że tutejsza kranówka jednak przypadnie jej do gustu. Tymczasem wziął się w garść, powlókł do łazienki, umył i wrócił do pokoju. Skumu właśnie wychodziła.

– Pointegruję się – odpowiedziała na pytanie, którego nie zdążył zadać.

– Tylko skończ się integrować przed... – Zerknął na zegar ścienny w salonie i dodał: – Południem. Ja się chwilę zdrzemnę, bo chyba dopadł mnie jet lag.

Spojrzała na niego z błyskiem w oku, jak pies spuszczony ze smyczy, po czym obróciła się i ruszyła ku najbliższej kanapie, łamać męskie serca.

*

Kiedy odliczał dni do wyjazdu, nie robił tego z radością. I to nie ze względu na Budapeszt, jak Skumu, ale wizję spotkania z panem młodym. Ostatni raz widział Jamesa wiosną 2011 roku we Wrocławiu i tamta wizyta, choć powinna była wzmocnić ich przyjaźń po latach rozłąki i wzajemnych pretensji, jeszcze ją nadwątliła. A przynajmniej tak widział to Lucek, bo z perspektywy Jamesa wakacje w Polsce – pierwsze, odkąd Lucek porzucił Londyn i magazyn przeładunkowy, w którym obaj pracowali – udały się zapewne nad wyraz. Wrocław musiał mu się jawić rajem. Miasto całe było zielone i serdeczne, maj gorący, zapasy piwa i wódki niewyczerpane, zachody słońca na Wyspie Słodowej oszałamiające, wieczory w knajpach pod nasypem kolejowym doskonale powtarzalne, domówki tak długie, że płynnie przechodziły w śniadania. Znajomi Lucka byli atrakcyjni, mieli świetny angielski i rozeznanie w brytyjskiej kulturze popularnej. A nienormowany czas pracy, którym Lucek tłumaczył się z nadmiaru wolnych godzin, musiał dowodzić słuszności obranej przez niego drogi. Być może James doszedł do wniosku, że Luckowi jednak się udało – że zamiast iść w jego ślady i unikać porażek, nie podejmując walki, zamiast rezygnować z ambicji i oświecenia szukać w małych radościach, jego polski przyjaciel jednak dopiął swego i wzbił się ponad przeciętność. Ale Lucek był już wtedy na tyle samoświadomy, by znać prawdę o swoim położeniu i tym usilniej ją przed Jamesem maskować.

Kiedy w sierpniu 2008 roku przenosił się na stałe z Londynu do Wrocławia, miał klarowny plan na życie w tym mieście. Pierwsze pół roku zamierzał spędzić na nauce – podpatrywać radiowców, grać za darmo lub półdarmo w Niskich Łąkach, a przez resztę czasu ćwiczyć przejścia między numerami, układać setlisty, eksperymentować z oprogramowaniem i wreszcie z winylami. Drugie pół roku miało się wiązać z profesjonalizacją – zaczęto by mu płacić za audycje i granie w klubach oraz kojarzyć jako ewangelistę, niezłomnego propagatora brytyjskości. Rok 2011 to byłyby żniwa – bookingi w kraju i Europie, własne pasma w Radiu Wrocław i Ram, bujne życie towarzyskie, lokata oszczędnościowa w banku. James, wciąż zatrudniony w magazynie, cieszyłby się jego szczęściem, może nawet odrobinę by mu zazdrościł.

Gdy jednak spotkali się właśnie tego roku, Lucek nie miał odwagi przyznać, że polski splendor był wielką inscenizacją. Że nadmiar wolnego czasu to eufemizm na bezrobocie, że za audycje nikt mu nie płaci, bo to część stażu, radio jest studenckie, a liczba słuchaczy oscyluje wokół dziesięciu, podobnie jak imprezowiczów, kiedy gra w Niskich Łąkach. Z empetrójek, bo poległ w starciu z profesjonalnym oprogramowaniem i sprzętem. Wódkę i piwo kupował więc Jamesowi za pożyczone pieniądze, a atencję swoich kolegów i koleżanek zapewnił mu, majstrując nieco przy jego biografii, kiedy go zapowiadał. Naopowiadał im, jak to James współtworzył londyńską scenę muzyczną lat osiemdziesiątych, jak przewinął się przez legendarne zespoły typu Lush i Stereolab, by wraz z nadejściem ery rave’u i darmowych narkotyków porzucić gitary i tańczyć, póki trwało drugie lato miłości. Co do pewnego stopnia się zgadzało, ale w jego życiorysie dałoby się znaleźć i takie informacje, które nieco ostudziłyby zapał, z jakim go oczekiwano. Czternaście lat spędzonych w magazynie na przekładaniu towaru z miejsca na miejsce, brak słuchu muzycznego, nienawiść do książek, złe maniery. Lucek nic o tym nie wspominał, bo nie chciał psuć zabawy. Ale kiedy wizyta Jamesa, zwieńczona krótkim, acz intensywnym romansem ze Skumu, dobiegła końca, nie mógł dłużej udawać, że jego plan na życie da się jeszcze zrealizować.

Rezygnował z bezstresowego życia londyńskiego magazyniera w imię spraw pięknych i wzniosłych, a nie po to, żeby gnić w biurze i żyć w stresie. Ale kiedy kilka tygodni po wizycie Jamesa dziewczyna kolegi nagrała Luckowi rozmowę kwalifikacyjną w agencji reklamowej, a w oczy zajrzał mu głód, uznał, że woli przez osiem godzin dziennie siedzieć przed komputerem w wyprasowanej koszuli i trzaskać tabelki w excelu niż wrócić do Londynu z podkulonym ogonem. I stawił się na rozmowę, i dostał etat. Sprzeniewierzył się jednak ideałom, które zaszczepił mu James – zamiast doić system, dał mu się złamać. Żeby chociaż mógł powiedzieć, że odnalazł się w zwykłym życiu, a do tego robi dzikie pieniądze. Ale nie, zawiódł oczekiwania – własne, bo okazał się przeciętny, i Jamesa, bo do tego był potulny. Dlatego Lucek nie słał kolejnych zaproszeń z Wrocławia, nie przyjmował zaproszeń do Londynu i liczył, że zanim znów się zobaczą, uwolni się od sytuacji, w której tkwił. Ale zaproszenie na ślub i wesele zastało go zestresowanego i smutnego, z ręką na kserokopiarce. Zaakceptował je, lecz gdy tylko słodka mgiełka upojenia alkoholowego rzedła, zamartwiał się konfrontacją z przyjacielem.

Dlatego uważał, by zanadto nie trzeźwieć. A że wciąż był rozstrojony nerwowo, postanowił się chwilkę przespać, obudzić we wspaniałym nastroju, przebrać w najlepsze ciuchy, natrzeć antyperspirantem i christianem diorem, nałożyć na włosy tonę gumy i je optycznie zagęścić, łyknąć wina na rozgrzewkę i opuścić pokoik, by na dobry początek zjednać sobie względy tych dwóch Japonek, które wcześniej przyuważył. Tak, wyjdą na miasto i ono będzie ich. A potem wrócą i hostel też będzie ich. A nazajutrz przywita się z Jamesem i resztą, złoży jemu i pannie młodej najszczersze życzenia, po czym stanie się dla nich jasne, że to już nie ten sam Lucek co kiedyś, że Enfield to już dla niego zamknięty rozdział. Teraz ma swój garnitur, sukces i Japonki, prawie trzydzieści lat, a nie dwadzieścia dwa. Koniec z...

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Pożegnanie z Budapesztem

Подняться наверх