Читать книгу Pożądanie - Łukasz Orbitowski - Страница 5

Wit Szo­stak Koź­lęta gazeli

Оглавление

Mury roz­grzane, na kam­pu­sie coraz mniej stu­den­tów. Dziś ostatni egza­min, potem zasłu­żone waka­cje. Naj­chęt­niej bym nie przy­cho­dził, ale upro­sili mnie, żeby robić ter­min popraw­kowy przed wrze­śniem. A ja ule­głem, jak zawsze, sta­now­czość zacho­wu­jąc na bez­silne mono­logi, wygła­szane w myślach. Tylko w swoim towa­rzy­stwie potra­fię być bez­li­to­sny.

Lipiec roze­dr­gany, wszę­dzie doj­rzała, ciemna zie­leń. Spo­ty­kam kole­gów, pozdra­wiamy się ze smut­nym uśmie­chem galer­ni­ków. Nie chce mi się z nimi roz­ma­wiać. Zaczną opo­wia­dać o swych pla­nach, zawsze nud­nych. Tylko się uśmie­cham.

W sali cie­pło, kli­ma­ty­za­cja nie działa. Godzina, wytrzy­mam. Na pod­ło­dze zło­ci­ste tafle świa­tła. Zadaję tematy i zaczy­nam swój spa­cer wzdłuż ławek. Ubrani odświęt­nie stu­denci pochy­lają się nad kart­kami, pomię­dzy nimi pełno pustych miejsc. Mło­dzi chłopcy w sztucz­nych czar­nych gar­ni­tu­rach, pamiątki z matury. Źle skro­jone mary­narki błysz­czą tan­det­nie, chłopcy się pocą, smętne kra­waty uwie­rają ich pod szyją.

Stu­den­tek mniej, ale cie­kaw­sze, pochy­lone nad bla­tem, jasne bluzki z dekol­tami. Let­nia sesja, lubię. Nie­win­nie muskam wzro­kiem skrawki piękna. Z bli­ska widać obgry­zione paznok­cie, nie­zdrową cerę, maki­jaż zro­biony nie­wprawną ręką. Mają czas, to pierw­szy rok. Szkoda, że ich już nie spo­tkam. Może cza­sem ukło­nią się, idąc przez kam­pus. Tylko co mi z tego?

Gruby blon­dyn pod oknem nie­udol­nie ściąga. Stoję kilka kro­ków za nim, a ten trwoż­li­wie roz­gląda się, tłamsi w spo­co­nej dłoni zwi­tek z cen­nymi infor­ma­cjami. Bawię się z nim przez chwilę, muszę jakoś zabić tę godzinę. Mijam go, uda­jąc, że nic nie widzę. Ten się pro­stuje, wzrok utkwiony w sufi­cie, jakby myślał, gry­zie dłu­go­pis. Okrą­żam salę. Czuje się bez­piecz­nie, pod­kłada ściągę pod kartkę i inten­syw­nie pisze. Przy­sia­dam na para­pe­cie i cze­kam, aby ude­rzyć. Jesz­cze czas. Ruszam bez­gło­śnie, nie zauważa mnie. Kiedy go mijam, w popło­chu maskuje swe oszu­stwo, ale ja znów udaję, że nic nie widzę. Sły­szę oddech ulgi, daro­wane życie. I żad­nych wnio­sków. Za trze­cim razem wyłu­skuję ściągę, udaję obu­rze­nie. Wpi­suję pałę i gru­ba­sek koń­czy egza­min. Kwa­drans minął, jesz­cze trzy. Kto następny?

W pierw­szej ławce piękna stu­dentka. Piękna. Dla­czego nie zwró­ci­łem uwagi wcze­śniej? Mia­łem cały semestr. Wykłady są nie­obo­wiąz­kowe, dla­tego.

Piękna. Orze­chowe włosy, ciemne oczy, opa­lona skóra. Nie garbi się, nie krzywi nad kartką. Pisze nie­wiele, spo­koj­nie, co chwila prze­rywa. Pew­nie będę musiał ją oblać. Szkoda. Krążę po sali, mijam ją czę­sto.

Pochy­liła się lekko, widzę odsło­nięte lędź­wie i deli­katny rowek. Nie mogę się zatrzy­my­wać. Może inni patrzą? Puste miej­sce po gru­ba­sku, reszta sku­piona nad kart­kami.

Prze­cze­suje włosy, odchyla głowę i pije wodę mine­ralną. Ja tylko patrzę, ukrad­kiem. Jesz­cze pół godziny. Prze­ciąga się, kręci głową. Wie, że patrzę? Sie­dzę nieco z tyłu, oparty o para­pet. Udaję, że podzi­wiam kasz­tany. Jak wygląda nago?

Jutro na waka­cje, zasłu­żone. Dla­czego zasłu­żone? Pusty fra­zes.

Połu­dnie, plaża, byle dalej.

* * *

Dobre lato, takiego potrze­bo­wa­łem.

Lot­ni­sko w Mala­dze nie­przy­jemne, ucie­kłem od razu. Tłum ludzi spra­gnio­nych urlopu, nie chcę być jed­nym z nich. Rodziny pełne nadziei, że plaża uzdrowi ich życie. Słom­kowe kape­lu­sze, klapki i kolo­rowe pod­ko­szulki. Pol­ska mowa, ucie­kam.

Samo­cho­dem nad Atlan­tyk. Wybrzeże, po dro­dze Gibral­tar, a potem przez inte­rior w stronę Kadyksu. Ode­rwać się i zapo­mnieć.

Mia­steczko C. pod Kadyk­sem, na skraju Atlan­tyku. Kośció­łek, stara latar­nia mor­ska, nie­wielka przy­stań. Kie­dyś rybacka osada, teraz hotele i kem­pingi wśród pinii. Targ rybny, to ważne. I plaże, kilo­me­try plaż, aż do Tra­fal­garu.

Miesz­kam za mia­stem, do plaży kilka kilo­me­trów. Skromny pen­sjo­nat, nie ma basenu i zgrzeb­nie. Mam pokój z osob­nym wej­ściem, schlud­nie i czy­sto. Na stole pod oknem posta­wi­łem net­book. I tak nic nie napi­szę. Nie ten czas, muszę odpo­cząć. Tylko dzien­nik, choćby kilka zdań. Nie­wielki taras, ogro­dowe krze­sło i sto­lik z popiel­niczką. Może wrócę do pale­nia?

Od razu nad morze. Pełno ludzi, dzieci uba­brane w pia­sku. Ładne dziew­czyny, wszy­scy rado­śni. Ocean wspa­niały, ale jesz­cze się go boję. Nie mogę się kąpać pierw­szego dnia. Muszę się oswoić. Zmo­czy­łem nogi, potem tro­chę pospa­ce­ro­wa­łem brze­giem. Kąpiel jutro, jesz­cze będzie czas. Wypa­trzy­łem spo­kojną zatoczkę. Tro­chę natu­ry­stów, tro­chę ubra­nych. Tu będę przy­cho­dził. Spo­kój.

Wie­czo­rem spa­cer po mia­steczku. Gorące ulice, wszystko zastyga, dopiero nocą budzi się życie. Stoły na pla­cach i wzdłuż uli­czek, pełno Hisz­pa­nów. Lubię ten gwar, mogę się wto­pić i zostać nie­zau­wa­żo­nym. Sia­dam przy nie­wiel­kim sto­liku, zama­wiam jamón ibérico, do tego tem­pra­nillo. Dookoła mnie ludzie, całe rodziny, jakieś dziecko pła­cze w wózku. Jest pół­noc, ale nikomu to nie prze­szka­dza. Kry­zys? W C. tego nie widać. Może dla nie­któ­rych to ostat­nie waka­cje?

Wie­czo­rami jest tak rześko. Wra­cam pie­chotą, mam czas.

Pół­mi­sek lokal­nych wędlin – 12 euro; butelka wina – 10.

Przed snem: mastur­ba­cja, prysz­nic, mail do B., 50 stron lek­tury.

* * *

Nie chcę nic zwie­dzać, nie za dużo, tylko leżeć bez­czyn­nie i patrzeć na morze. Chwile kapią, tak wolno, tak dobrze. Ładny pora­nek, tro­chę chmur. Upał dopiero nadej­dzie.

Pierw­sze zakupy, jesz­cze przed śnia­da­niem. W hali tar­go­wej gwar, świeże ryby i owoce morza. Cho­dzę i chłonę zapa­chy. W jed­nej alejce mięso, w dru­giej owoce. Kupuję ser z Man­chy, pomi­dory, oliwki i ośmior­nicę. W mar­ke­cie doku­puję dodatki – oliwa, sól i wino. Na razie wystar­czy. Przed wej­ściem stary męż­czy­zna sprze­daje owoce opun­cji. Wygląda jak z daw­nych zdjęć – nie­ogo­lona twarz, mądre spoj­rze­nie, postrzę­piony kasz­kiet. Tylko na spę­ka­nych sto­pach klapki Reeboka. Uśmie­cham się i mijam go bez słowa. Odpro­wa­dza mnie wzro­kiem bez cie­nia zawodu. Miał wiele lat, by poznać swe życie.

Butelka przy­zwo­itego wina – 7 euro; woda mine­ralna 1,5 litra – 1 euro; sło­iczek oli­wek – 3 euro; bagietka – 1,5 euro.

W mie­ście pusto, wszy­scy na plaży. Cza­sem prze­mknie sku­ter lub przejdą roz­ga­dane nasto­latki. Wszyst­kie podobne do sie­bie, za nimi opa­leni chłopcy, każdy taki sam.

W pokoju kroję pomi­dory, pole­wam oliwą i mam śnia­da­nie. Mię­dzy mną a morzem sko­szone pola, łagodne wzgó­rza. W oddali gra­na­towa smuga, widzę fale.

Pierw­sze pla­żo­wa­nie, trzeba uwa­żać ze słoń­cem. Wybra­łem wnękę pod kli­fem, łagodny cień. Nie ma tłumu, to dobrze. Kilku samot­nych męż­czyzn, trzy albo cztery pary, rodzina z dziec­kiem. Stoję obok ręcz­nika i w końcu ścią­gam kąpie­lówki. Lubię to uczu­cie. Chwila lęku, ale nikt nie patrzy, tu każdy ma swoje ciało i swoją nagość. Brze­giem spa­ce­ruje przy­stojny męż­czyzna o budo­wie pił­ka­rza. Dło­nie oparł na bio­drach i prze­cha­dza się jak przy­wódca stada. Omiata wzro­kiem nagie ciała, zatrzy­mu­jąc się na uła­mek sekundy nad każ­dym. Wład­czo, bez pod­nie­ce­nia, nieco znu­dzony. A potem staje wypro­sto­wany w wodzie, patrzy w morze i pozwala, by kobiety go podzi­wiały. Jest piękny jak sta­ro­żytny bóg.

Trzy tęgie matki bez dzieci, ślady po cesar­skich cię­ciach. Wolne, nagie, ładne. Trzy Gra­cje. Patrzę na nie, a one dają na sie­bie patrzeć. Po to tu przy­szły. Śmieją się i żar­tują po hisz­pań­sku.

Idę do oce­anu, biały i zawsty­dzony. Ale kiedy zanu­rzam się w słoną wodę, czuję radość. Przy­jemny chłód, płynę, jest płytko. Z morza widzę, jak na szczy­cie klifu przy­stają pod­glą­da­cze i cie­ka­wie wychy­lają się w dół. Nie­wiele widzą, a ryzy­kują życie. Po chwili ruszają dalej; mali, pod­nie­ceni wędrowcy.

Prze­wod­nik stada znu­dzony zadziera głowę. W jego oczach ta sama pogarda, którą mają goryle w zoo.

Czas kapie leni­wie, nie mogę się sku­pić na lek­tu­rze. Aka­pity upły­wają wolno, co chwila pod­no­szę wzrok i zawie­szam go na kobie­cych pier­siach. Piękny brak skrę­po­wa­nia, chwilę patrzę i wra­cam do lek­tury. Godziny mijają, a ja powoli wcho­dzę w ten spo­kojny rytm. Ni­gdzie się nie śpie­szę, nie jestem głodny, nawet nie chce mi się pić. Wypo­czy­wam.

Miesz­kam za mia­stem, bło­go­sła­wiony spo­kój. Gospo­dyni to star­sza kobieta, samotna, wynaj­muje pokoje let­ni­kom. Kie­dyś musiała się podo­bać męż­czy­znom, teraz wzdy­cha gło­śno co kilka minut. O czym myśli? Pusto tro­chę u niej. Mieszka na dole, nie wyłą­cza tele­wi­zora i cią­gle roz­ma­wia przez tele­fon. Ta wspa­niała chrypka! Wie­czo­rami prze­ma­wia do kotów, które wska­kują na ogro­dowy sto­lik, gdzie popija jerez. Żali się, to sły­chać w tona­cji. Wymie­niamy uśmie­chy, mija­jąc się w kory­ta­rzu. Wdowa czy roz­wie­dziona? Bez zna­cze­nia.

Wie­czo­rem zja­dłem cały talerz ośmior­nicy po gali­cyj­sku. Do tego wino i spo­kojne trwa­nie na moim tara­sie. Gospo­dyni znik­nęła w środku, tele­wi­zor przy­cichł. Kolejny samotny urlop, B. z dziećmi u teściów. Musimy od sie­bie odpo­cząć, a ja lubię tę pustkę wokoło. Cisza spra­wia, że prze­staję być sobą. Przez tydzień będę żył innym życiem. Cho­dzę uli­cami anda­lu­zyj­skich mia­ste­czek i jestem kimś innym – samot­nym, czter­dzie­sto­let­nim tury­stą.

Obrączka została w Pol­sce, słońce szybko opala jasną bli­znę.

Koszt kola­cji – 13 euro; ośmior­nica droga, ale warto.

Przed snem: obci­na­nie paznokci u nóg, prysz­nic, 75 stron lek­tury.

* * *

Na plaży poja­wiły się dwie nowe dziew­czyny. Weszły mię­dzy nagich ludzi pew­nym kro­kiem, choć roz­glą­dały się z zacie­ka­wie­niem, pew­nie pierw­szy raz. Jedna szczu­pła, nieco pałą­ko­wata, ale zgrabna. Druga piękna. Pierw­sza została w kostiu­mie, a druga ścią­gnęła sta­nik i od razu pobie­gła do morza. Wpa­dła w wodę, roz­chla­pu­jąc wszystko na boki. Przy­wódca stada stał nie­ru­chomo kil­ka­dzie­siąt kro­ków od niej.

Kiedy wycho­dziła, wykrę­ca­jąc włosy, nie mogłem ode­rwać wzroku. Piersi jak dwoje koź­ląt, bliź­niąt gazeli, skóra z kro­pel­kami sło­nej wody. Cza­sza okrą­gła, pełna wina korzen­nego, baszta Libanu. Wycho­dziła świa­doma swej urody, pewna sie­bie, zuchwała, Gazela.

Miała wszystko. Niczego nie musiała się uczyć. Ruchy, gesty, leniwe prze­cią­ga­nie się w słońcu. Sia­dła na ręcz­niku, nasma­ro­wała ciało kre­mem i potem leżała nie­ru­chomo przez godzinę.

Druga czy­tała książkę, spa­ce­ro­wała, szu­ka­jąc musze­lek. Była cicha i dys­kretna, jak tło. Dobrze rozu­miała swoją rolę.

A Gazela pro­mie­niała. Nie musiała nic robić, a i tak świat krę­cił się wokół niej. Kiedy sia­dała, kiwała nogą, ze śmie­chem trą­cała kole­żankę, była panią świata. Non­sza­lan­cja mło­dej kobiety, która wie, że jest piękna. A wszystko bez cie­nia wul­gar­no­ści. Rzadki okaz. Przy­wódca stada wyco­fał się do swej part­nerki, scho­wa­nej pomię­dzy ska­łami. Ni­gdy jej nie widzia­łem, chro­nił ją dobrze.

Cza­sem mijały nas wycieczki bro­dzące przy brzegu, odpro­wa­dzane przez nas znu­dzo­nymi spoj­rze­niami. Ni­gdy nie zatrzy­my­wały się na dłu­żej. Wszystko wokoło nie­ważne, patrzy­łem na Gazelę.

Pew­nie stu­dentka, pla­żowe lek­tury na czyt­niku. Co czy­tała? O czym myślała? Wyobra­ża­łem sobie inte­li­gentną dziew­czynę, zaczy­taną w dobrej powie­ści. Pew­nie ma skan­dy­naw­skie kry­mi­nały i stu­diuje zarzą­dza­nie. Dla­czego zarzą­dza­nie? O czym myśli?

Wie­czór w ryb­nej restau­ra­cji poza mia­stem. Zna­ko­mita zupa z owo­ców morza; gęsta, inten­sywna, ostra. Potem talerz lan­gu­sty­nek. Dookoła ciszej, ina­czej niż w C. Rześki wiatr od morza. Spa­cer do domu i papie­ros na tara­sie. Wypo­czy­wam.

Zupa rybna – 8 euro; lan­gu­stynki – 13 euro; karafka wina (b. dobre!) – 7 euro.

Przed snem: butelka wina, mastur­ba­cja, prysz­nic, mastur­ba­cja.

* * *

Dzi­siaj Sewilla. Bez entu­zja­zmu, ale trzeba. Dla­czego trzeba? Przy­mus zwie­dza­nia, kiedy wresz­cie się wyle­czę?

Ran­kiem pomi­dory z oliwą, tro­chę sera i wsia­dam w samo­chód. Kło­poty z par­ko­wa­niem, naga­nia­cze za dwa euro pro­wa­dzą mnie do zaułka, gdzie zosta­wiam wóz pod pla­ta­nem. Uśmie­chają się i dzię­kują.

Mosty nad Gwa­dal­ki­wi­rem, po dru­giej stro­nie Triana. Po co tu przy­je­cha­łem? Cho­dzę bez celu ulicz­kami, omi­jam kate­drę i ważne muzea. Wszę­dzie wycieczki, zachwy­cone tym, czym powinny się zachwy­cać. Kamery, apa­raty foto­gra­ficzne, co chwila wcho­dzę w kadr. Na ilu zdję­ciach się znajdę? Nie­zna­jomy męż­czy­zna uchwy­cony przy­pad­kiem.

Dobry temat na opo­wia­da­nie. Histo­ria męż­czy­zny, który wcho­dził w kadr, a potem w inter­ne­cie mozol­nie wyszu­ki­wał, do ilu waka­cyj­nych albu­mów tra­fił. Cie­szył się z każ­dego odkry­cia, nie­świa­do­mie powie­lony przez ano­ni­mo­wych tury­stów. Potem pisał do nich maile, przed­sta­wiał się i nawią­zy­wał zna­jo­mość. Notuję na mar­gi­ne­sie planu mia­sta. Po co? I tak tego nie napi­szę. Nie mam talentu M. Ale przez chwilę czuję się pisa­rzem. Pisarz w Sewilli pod­gląda życie. Drobne przy­jem­no­ści, które dajemy sobie sami.

W zacie­nio­nej knajpce kawa, nie tak dobra jak we Wło­szech, ale kawa. Cichy zaułek, tury­ści tu nie zaglą­dają. Zamiast Sewilli Gazela, nie mogę się sku­pić.

Sewilla ma swoje dzi­siaj, to mi się podoba. Więk­szość miast to przy­bu­dówki do ruin, straż­nice daw­nych budowli. Tu jest ina­czej. Targi, wystawy świa­towe, widać współ­cze­sność. Ale oczy­wi­ście są sklepy z pamiąt­kami, gip­sowe figurki Giraldy, imi­ta­cja cera­miki, tan­deta. Kto to kupuje? Po co?

Przy­ła­pany przez sie­bie na tym, że oglą­dam świat z myślą, jak to póź­niej opi­sać w dzien­niku; Sewilla do prze­ro­bie­nia w kilka non­sza­lanc­kich zdań. Żało­sne. Wła­sne. Nie­uchronne.

W Muzeum Sztuk Pięk­nych nie ma nikogo, prze­mie­rzam puste patia. Naj­pierw chwila pogardy dla tury­stów, że omi­jają, ale zaraz reflek­sja: też nie chcę tu być, tęsk­nię za plażą. Oszu­kuję się, że ja mam prawo wybrać plażę, a oni, pry­mi­tywna banda, nie. Kilka minut przed Vela­zqu­ezem. Ładny, idę dalej. Zur­ba­ran poni­żej ocze­ki­wań, Murillo prze­re­kla­mo­wany.

Stary cap, a apo­dyk­tycz­ność sądów jak u nasto­latka! Mogę skry­ty­ko­wać, to kry­ty­kuję, przez chwilę mam wła­dzę. Zur­ba­ran poni­żej ocze­ki­wań. Kim jestem? Żało­sne, żało­sny; przy­naj­mniej nikt nie widzi.

Sia­dam na placu, obok sta­rzy Hisz­pa­nie nad jere­zem. Każdy sam przy swoim sto­liczku, nie­ru­chomy, poważny. Zama­wiam to samo i czuję się jed­nym z nich. Sie­dzę godzinę, nic nie robię, cza­sem zawie­szę wzrok na jakimś prze­chod­niu. Wszystko spo­wol­nione, upał stoi w miej­scu. Jestem czło­wie­kiem Śró­dziem­no­mo­rza, otwie­ram się na leni­wie kapiący czas. Jestem? Po chwili mam dość, godzina trwała pięć minut. Płacę i wycho­dzę, nieco zawie­dziony.

Z powro­tem do C., duża ulga. Już widzę te zdzi­wione spoj­rze­nia przy­ja­ciół: „Nie byłeś w Kate­drze? Nie byłeś w Alka­za­rze?”. Wiel­kie litery będzie sły­chać nawet w peł­nej wyrzutu into­na­cji.

Wcze­sny wie­czór na plaży. Pusto, poje­dyn­cze osoby. Prze­ga­pi­łem odpo­wiedni czas, melan­cho­lia zachodu słońca, dzień zmar­no­wany. To poczu­cie, że przy­szło się spóź­nio­nym, że coś waż­nego czło­wieka omi­nęło. Na nie­rów­nym pia­sku ślady po ręcz­ni­kach i odci­ski stóp. Szu­kam, gdzie leżała Gazela. Przy­pływ pożera kolejne skały. Ucie­kam.

Odbiję sobie w Pol­sce, kiedy rzucę w towa­rzy­stwie: „Byłem w Sewilli”. Kilka chwil rado­ści, kilka chwil cudzej zazdro­ści. Czy na pewno? Dziś każdy może.

Wie­czór w towa­rzy­stwie wina. Nie chce mi się iść mię­dzy ludzi, jem suchą bułkę z oliwą. Pie­czywo dobre, lecz nie­trwałe.

Kawa w Sewilli – 1,5 euro; kie­li­szek jerezu – 3 euro; ben­zyna – 1,47 euro za litr; wstęp do Muzeum Sztuk Pięk­nych – dla oby­wa­teli Unii Euro­pej­skiej za darmo.

Przed snem: mastur­ba­cja, mail do B., mail do W., mail do Z., prysz­nic, lek­tura dzien­nika. Ciche zado­wo­le­nie.

* * *

Znowu przy­szły, jakby zaspane, zie­wa­jąc. Gazela roz­gląd­nęła się po plaży i odważ­nie zdjęła majtki. A potem szybko pobie­gła do morza, woła­jąc kole­żankę. Czuję, że coś prze­ga­pi­łem. Może zro­biła to już wczo­raj? A mnie przy tym nie było. Ten wstyd, roz­glą­da­nie się po plaży, ocią­ga­nie, potem decy­zja. Prze­ga­pi­łem, pier­do­lona Sewilla. Było warto?

Kole­żanka cicha, zaczy­tana. Cze­ka­łem na powrót Gazeli i ona też cze­kała. Patrzyła co chwila znad książki w stronę morza. Patrzyła tak samo jak ja. A tamta nic nie wie­działa! Kiedy wra­cała, bez­wstydna i piękna, sta­wała nad swą nie­śmiałą towa­rzyszką i coś mówiła, śmie­jąc się, a tamta odwra­cała wsty­dli­wie wzrok. Ona ocie­kała słoną wodą, gładka, blada w miej­scach zakry­tych wcze­śniej kostiu­mem. Jakby nie­świa­doma, że kole­żanka jej pożąda.

Na kola­cję paella z owo­cami morza. Brak słów.

Cały wie­czór w C., wędrówka mię­dzy sto­li­kami w poszu­ki­wa­niu Gazeli. Może będą? Może je spo­tkam? Gwar i tłum, draż­nią mnie Hisz­pa­nie. Nie ma Gazeli, jestem sam w obcym mie­ście. Mia­steczku.

Paella – 10 euro; karafka domo­wego wina – 5 euro.

Przed snem dużo wina i mastur­ba­cja. I mastur­ba­cja. Jest dobrze, jest dobrze. Takich waka­cji potrze­bo­wa­łem.

* * *

Po śnia­da­niu zakupy, potem na plażę. Są.

Roz­kła­dam się w pośpie­chu i patrzę.

Gazela wycho­dzi z wody, linia bio­der jak kolia, dzieło rąk mistrza. Teraz ona rzą­dzi plażą. Spa­ce­ruje, mija ludzi, zaga­duje. Przy­wódca stada po dru­giej stro­nie, pod­cho­dzi do niego, chwilę roz­ma­wiają. Bóg i bogini, nadzy i piękni. Śmieją się, on poka­zuje w kie­runku ska­łek, znowu śmiech, Gazela teatral­nie roz­kłada ręce. Ona odcho­dzi kilka kro­ków i siada na brzegu. Wokoło piana i lek­kie fale, cichy szum. Potem woła kole­żankę i idą się kąpać. Długo stoją bli­sko sie­bie, z dala od brzegu, zanu­rzone po szyję. Po wyj­ściu sma­rują się nawza­jem, oglą­dają opa­le­ni­znę. Gazela roz­pina towa­rzyszce sta­nik, ta się broni, ale w końcu chowa go do torby. Śmiech. Potem leżą w bez­ru­chu, wpa­trzone w niebo. Poje­dyn­cze chmury, błę­kit, Atlan­tyk.

Nie będę znowu tro­pił ich w C.

Wie­czór w Kadyk­sie. Piękne mia­sto, dzi­kie i dumne. Na uli­cach sterty śmieci, poroz­ry­wane worki, nikomu to nie prze­szka­dza, mijamy je wszy­scy z obo­jęt­no­ścią. Mury sta­rej kate­dry wychło­stane mor­skimi wia­trami, kamień przez wieki wydłu­by­wany sło­nymi podmu­chami. Doty­kam zbyt mocno, ranię się w palec.

Na ulicy pro­ce­sja, niosą pod­świe­tloną figurę Matki Boskiej, orkie­stra dęta i dostoj­nie masze­ru­jące kobiety, wachlu­jące co chwila dekolty. Wszy­scy sku­pieni, ale w prze­rwach roz­ma­wiają. Sacrum i pro­fa­num. W muzeum malar­stwa wspa­niałe obrazy Zur­ba­rana z pobli­skiej kar­tu­zji. Biali mnisi, męczen­nicy, ostre kon­tra­sty. Ale ja cią­gle o Gazeli.

Kola­cja mi nie sma­ko­wała, przy­pa­lone jagnięce kotle­ciki i wino o muli­stym smaku. Pierw­sze roz­cza­ro­wa­nie lokalną kuch­nią. Wszy­scy dookoła zachwy­ceni, roz­ga­dani. Przedar­łem się przez spa­ce­ru­jący wzdłuż nabrzeża tłum i wró­ci­łem do C.

Jagnię­cina – 17 euro (w zesta­wie frytki i sałatka).

Przed snem: dwie butelki wina, obci­na­nie paznokci u rąk, prysz­nic, gole­nie. Kło­poty z mastur­ba­cją, kło­poty z zaśnię­ciem.

* * *

Nad ranem sen. Idę plażą i widzę Gazelę. Macha w moim kie­runku, brnę przez pia­ski, jest coraz dalej. Jeste­śmy sami, wokoło mio­tane przez wiatr para­sole. Sie­dzi na ręcz­niku, po turecku, kciu­kami uci­ska pępek. Czuję, że chce mi coś poka­zać. Nachy­lam się, ona nago obok mnie, czuję pod­nie­ce­nie. Nachy­lam się niżej, nie­mal doty­kam nosem jej skóry, drobne wło­ski, pia­sek. Ona dalej uci­ska pępek i nagle wypływa z niego gęsta maź. Ucie­kam, a ona krzy­czy: pomóż mi! Ucie­kam, ona się śmieje, budzę się.

Nie ma Gazeli. Cały dzień na plaży bez niej. Może poje­chały zwie­dzać? Godziny roz­cią­gnięte pomię­dzy lek­turą i tęsk­nym wzro­kiem. I ta nadzieja, że przyj­dzie, że na pewno przyj­dzie.

Wokoło ci sami ludzie, kła­niamy się już sobie, nie znamy swych imion. Wystar­czy. Znowu przy­szły trzy Gra­cje, teraz leżą bli­sko mnie. Gdy nie ma Gazeli, dalej mogą być piękne. Zer­kam na schody, które pro­wa­dzą na szczyt klifu, nie ma nikogo. Co chwila zer­kam, nie przy­cho­dzą.

Dzień zmar­no­wany.

Nagle trzy Gra­cje w śmiech i zaczy­nają ubie­rać się w pośpie­chu. Szu­ka­nie maj­tek na czwo­ra­kach, wszę­dzie pełno pia­sku. Od strony skał bie­gną dzieci, matki biorą je w ramiona. Potem trzej mężo­wie, brzu­chy, łań­cu­chy, dłu­gie kąpie­lówki, opa­le­ni­zna. Gra­cje gotowe, nie­winne, w dwu­czę­ścio­wych kostiu­mach. Po chwili wszy­scy odcho­dzą.

Wie­czo­rem w C., łapię się na tym, że znowu szu­kam jej wzro­kiem. Wresz­cie są, przy sto­liku, we dwie, Gazela w rudej sukience. Sia­dam nie­da­leko, odwró­cony i słu­cham. Polki. Gazela cią­gle mówi, druga słu­cha. Coraz mniej mnie to inte­re­suje. Dla­czego? Egza­miny, stu­dia, kło­poty w domu, jakaś praca w waka­cje. Co mnie to obcho­dzi? Wygląda ina­czej niż na plaży, jest nie na miej­scu. Nie potra­fię tego dobrze ująć w słowa (pokre­ślony frag­ment w dzien­niku). Na­dal piękna, ale pomię­dzy ubra­nymi ludźmi taka zwy­czajna. Druga pro­mie­nieje, Gazela nazywa ją Karolą. Karola cie­kaw­sza, potrafi słu­chać, inte­li­gent­nie odpo­wiada.

Jem swoje, gęstą potrawkę z byczego ogona. Po godzi­nie wstają, Gazela trąca przy­pad­kiem mój sto­łek. Prze­pra­sza, przy­gląda się i zaga­duje po angiel­sku:

— Czy my się nie znamy z plaży?

— Nie znamy — odpo­wia­dam uprzej­mie.

Patrzę, jak odcho­dzą, tłum zamyka się za nimi.

Byczy ogon – 15 euro; butelka dobrego wina w restau­ra­cji – 9 euro.

Przed snem: mastur­ba­cja, mail do B., mastur­ba­cja.

* * *

Mia­łem jechać do Jerez, ale znowu plaża. Zmie­ni­łem miej­sce, by nie spo­tkać Gazeli. Po co wczo­raj kła­ma­łem? Nie kła­ma­łem, nie znamy się. Oglą­dam tylko codzien­nie jej nagość. Cho­wam się mię­dzy skałki. Nie widać mnie, ja też nie­wiele widzę. Od razu zasko­cze­nie: part­nerka przy­wódcy stada jest smut­nym, bla­dym męż­czy­zną.

Dzień lek­tur, co jakiś czas kąpiel w oce­anie. Zasy­piam w cie­niu klifu.

Nade mną Gazela.

— A więc jed­nak się znamy.

Budzę się. Stoi naga nade mną, nogi lekko roz­sta­wione. Wie, że patrzę.

— A więc jed­nak się znamy — powta­rza po pol­sku, schy­la­jąc się po moją książkę. — Pamuk? Nie lubię.

Chcę powie­dzieć, że też nie lubię, ale rezy­gnuję.

Kuca­jąc, trąca mnie kola­nami. Krótki, per­li­sty śmiech. Kuca, a ja się gapię, zło­ci­sta brzo­skwi­nia. Dopiero teraz dostrze­gam, że ma kol­czyk. Obra­cam się na brzuch, jest lepiej. Chwilę roz­ma­wiamy, krótka pre­zen­ta­cja, zwy­cza­jowe pusze­nie się. Jakiś żart o Pola­kach za gra­nicą, śmiech. Potem Gazela pro­po­nuje spa­cer brze­giem. Idziemy, każde z rękami zało­żo­nymi na ple­cach. Nadzy pery­pa­te­tycy. Wyobra­żam sobie nas z dystansu i nie mogę opa­no­wać śmie­chu. Wiem, że Karola patrzy, i tro­chę mi głu­pio. Wodzi za nami wzro­kiem, nie mogę się sku­pić. Zer­kam na Gazelę; owoce gra­natu i ciemne, soczy­ste wino­grona.

— Tro­chę czer­wone, zapo­mnia­łam fil­tra — tłu­ma­czy się i strze­puje pia­sek z dekoltu.

Nie wiem, co powie­dzieć, idziemy w mil­cze­niu. Jest dobrze, jest dobrze.

— Lubisz pły­wać po zmroku? Powiem Karoli, żeby została w domu.

Czuję, że znów nad­cho­dzi pod­nie­ce­nie, więc w odpo­wie­dzi pro­po­nuję kąpiel. Woda mnie zakrywa, mogę zacho­wać god­ność. Zgo­dzić się? Odmó­wić? Pyta­nie wisi bez odpo­wie­dzi, wycho­dzimy na brzeg. Karola patrzy ponuro, lecz Gazela zdaje się tego nie zauwa­żać.

— To jak z wie­czo­rem? — pyta już przy swoim ręcz­niku.

Stoję naprze­ciw, a one jak para bliź­niąt, koź­ląt gazeli. Jest dobrze, jest pięk­nie.

* * *

Spo­glą­dam na zega­rek, jesz­cze pięć minut. Więk­szość już oddała, sala jest nie­mal pusta. Kiedy wycho­dzą, w uchy­lo­nych drzwiach widzę na kory­ta­rzu zwięd­nię­tego gru­ba­ska. Pew­nie będzie prze­pra­szał i pro­sił, bym dał mu szansę. Wrze­sień i zgoda dzie­kana.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Pożądanie

Подняться наверх