Читать книгу Siła wewnętrznej wolności - Ulrich Schnabel - Страница 6

Co znaczy bycie dobrej myśli?

Оглавление

Każdy dzień to dar,

tylko w paskudnym opakowaniu,

szarpiemy się z papierem,

by z trudem wydobyć zawartość

Z piosenki Das Leichteste der Welt

Kida Kopphausena

Wyobraź sobie, że właśnie wkraczasz w dorosłe życie. Masz dwadzieścia parę lat, mnóstwo pomysłów i nadziei na przyszłość, i w tym momencie zdiagnozowano u ciebie zagadkową, nieuleczalną chorobę. Zdaniem specjalistów stopniowo doprowadzi ona do paraliżu, a wcześniej czy później – do śmierci. Nie wiadomo, ile jeszcze czasu ci zostało, ale sądząc po zatroskanych minach lekarzy, nie jest go dużo.

Jak reagujesz? Czujesz wściekłość na los i pogrążasz się w rozpaczy? Użalasz się nad sobą i z przygnębieniem stwierdzasz, że nic już nie ma sensu? A może liczysz na cud i, w zależności od przekonań religijnych, zabiegasz o audiencję u papieża/dalajlamy/uzdrowiciela?

Zaproponowałem coś więcej niż hipotetyczną grę myślową. Po pierwsze, jest to prawdziwa historia pewnej osoby (być może wiesz już, o kogo chodzi), po drugie zaś, dobra metafora naszej współczesności, zdominowanej przez atmosferę kryzysu i końca świata. Mamy wrażenie, że nasza rzeczywistość wypada z torów, dawny styl życia najwyraźniej dobiega kresu. Wobec mnóstwa zagrożeń egzystencjalnych – terroryzmu, widma wojny atomowej, zmian klimatycznych, kryzysów gospodarczych – system demokratyczny sprawia wrażenie ogarniętego paraliżem i brakuje w nim nadziei na ratunek. Co prawda nikt nie potrafi dokładnie przewidzieć, jak długo jeszcze będą funkcjonować stare mechanizmy, ale ich rozpad wydaje się kwestią czasu.

Społeczeństwo reaguje na kryzysowe nastroje podobnie jak śmiertelnie chory pacjent na wieść o zbliżającym się końcu. Wiele osób ucieka w gniew i rozpacz, wyrzuca swoje lęki i nienawiść w mediach społecznościowych lub w radykalnych ugrupowaniach, znajduje pasujące kozły ofiarne, winnych całego zła – w Niemczech są nimi uchodźcy, dla Donalda Trumpa Meksykanie, w Rosji obywatele Zachodu… Inni popadają w depresję, wycofują się i czytują ponure książki, na przykład Uległość Michela Houellebecqa, obrazowo wieszczące upadek kultury zachodniej.

Stephen Hawking jednak, gdy zapowiedziano mu jego bliski koniec, nie zrobił żadnej z tych rzeczy. A przecież miałby wszelkie powody do gniewu czy depresji. Tuż po swoich dwudziestych pierwszych urodzinach dowiedział się od lekarzy, że cierpi na rzadkie, nieuleczalne schorzenie mięśni. Nikt nie potrafił określić, ile jeszcze czasu mu zostało, ale było jasne, że musi się liczyć z postępującym pogorszeniem stanu zdrowia. Młody doktorant na wydziale fizyki nie wiedział nawet, czy zdąży jeszcze obronić pracę doktorską.

Hawking przeżył wszystkie prognozy lekarskie i osiągnął szacowny wiek siedemdziesięciu sześciu lat. Co więcej, gdy zmarł w marcu 2018 roku, miał za sobą światową karierę, która nawet dla w pełni zdrowego badacza byłaby zwieńczeniem marzeń – najsłynniejszy fizyk swoich czasów, odnoszący niesamowite sukcesy jako autor bestsellerów, a w dodatku ojciec i dziadek. Co podtrzymywało sparaliżowanego kosmologa na duchu, z czego czerpał swoje zdumiewające siły witalne i jakie nauki możemy wyciągnąć z jego losów, aby umieć radzić sobie z nieuniknionymi kryzysami i zagrożeniami w naszym życiu?

Na pytania o wewnętrzną siłę zazwyczaj szybko pada kilka typowych odpowiedzi: nie wolno tracić nadziei, że wszystko dobrze się skończy, trzeba ćwiczyć pozytywne myślenie i na przykład wierzyć, że osoby nieuleczalnie chore mogą spontanicznie lub cudownie ozdrowieć. Doradza się również powrót do religii i ponowne odkrycie wiary.

Losy Stephena Hawkinga są godne uwagi dlatego, że w jego przypadku żadna ze standardowych odpowiedzi się nie sprawdziła – nie doznał cudownego ozdrowienia, a historia jego choroby nie zakończyła się „dobrze”. Wręcz przeciwnie, stwardnienie zanikowe boczne, na które cierpiał, zgodnie z przewidywaniami lekarzy doprowadziło do paraliżu ciała. Schorzenie nerwów stopniowo pozbawiło Hawkinga kontroli nad mięśniami, a z czasem nawet głosu. Czterdzieści lat spędził na wózku inwalidzkim, a przez ostatnie trzydzieści lat mógł się komunikować wyłącznie poprzez syntezator mowy, sztucznym głosem przypominającym dźwięki wydawane przez robota.

Hawking nie potrzebował też pokładać ufności w Bogu czy jakiejkolwiek sile wyższej. Myślał całkowicie trzeźwo, nie przemawiały do niego ani uniesienia religijne, ani żadne formy wiary w cuda, ani ezoteryczna gadanina o nadziei. Wręcz przeciwnie. W życiu, tak samo jak w teoriach fizycznych, kierował się logiką i chłodnym racjonalizmem. Inaczej niż jego słynny poprzednik Albert Einstein, nigdy nie oddawał się spekulacjom na temat tego, co porabia „staruszek” (jak Einstein lubił nazywać Boga), czy gra w kości i tak dalej. Hawking powiedział kiedyś, że w jego teoriach po prostu nie ma miejsca dla Stwórcy[a].

Hawking nie był herosem, niewiedzącym, co to rozpacz i przygnębienie. Na wiadomość o nieuleczalnej chorobie zareagował tak, jak zapewne zareagowałby każdy z nas – doznał szoku. Zastanawiał się, dlaczego przydarzyła się właśnie jemu. „Czułem się trochę postacią tragiczną” – napisał we wspomnieniach. Początkowo często słuchał Wagnera i miewał niespokojne sny[1]. Twierdził jednak, że wbrew doniesieniom prasowym nie pił dużo (co nie znaczy, że od czasu do czasu nie pozwalał sobie na kieliszek). Krótko mówiąc, Stephen Hawking był zwyczajnym człowiekiem, a poważny kryzys przezwyciężył nie dzięki nadnaturalnym zdolnościom, lecz przy pomocy takich samych środków, jakimi wszyscy dysponujemy.

Właśnie dlatego jest ciekawym przykładem wewnętrznej siły. Gdy stracił możliwość fizycznego poruszania się, został zmuszony do odkrycia w sobie wolności duchowej. Najwyraźniej poradził sobie z tym wyzwaniem tak dobrze, że zaczął czerpać z niego olbrzymią siłę życiową, niezależną od stanu jego ciała. Oczywiście należy dodać, że był nieprzeciętnie inteligentny i wykazywał niezaprzeczalny talent do naukowego myślenia – nie każdy jest nim obdarzony. Hawking może służyć za wzór również dla ludzi zaniepokojonych aktualną sytuacją na świecie: choć według przyjętych standardów młody fizyk miał niewielką szansę, świetnie ją wykorzystał.

Tematem tej książki jest właśnie siła wewnętrznej wolności i znaczenie bycia dobrej myśli. Dalej zaprezentowano liczne postacie, które ze Stephenem Hawkingiem łączy jedno: wszystkie stanęły przed pytaniem, jak zachować siłę do życia, kiedy zewnętrzne okoliczności wydają się niesprzyjające, ponure czy wręcz beznadziejne. Historie tych ludzi mówią o sztuce przyjęcia w takiej sytuacji właściwej postawy wewnętrznej i bycia dobrej myśli nawet wtedy, gdy wyczerpią się zwykłe źródła siły.

Co różni bycie dobrej myśli od optymizmu?

Na wstępie należy zaznaczyć: nie chodzi tu o naiwną nadzieję, że ostatecznie wszystko jakoś się ułoży. Nie jest to podręcznik pozytywnego myślenia ani poradnik, jak pozostać niewzruszonym optymistą, odpornym na wszelkie kryzysy i puste szklanki, widzącym tylko szanse i szklanki w połowie pełne. W niektórych miejscach na świecie, na przykład w Stanach Zjednoczonych, taka forma niezachwianego optymizmu stała się już nieomal odgórną ideologią. Spoglądanie przez różowe okulary często jednak rozmywa obraz zamiast go wyostrzać. Zwłaszcza gdy grozi nam prawdziwa katastrofa, taka postawa jest mało pomocna, a w wielu przypadkach wręcz kontrproduktywna.

Różnicę pomiędzy optymizmem, byciem dobrej myśli a pesymizmem dobrze tłumaczy parabola o trzech żabkach, które wpadły do garnka ze śmietaną. Pesymistka mówi: „Och, jesteśmy stracone, nie ma już dla nas ratunku”, i tonie. Optymistka powtarza niewzruszenie: „Bez obaw, nie zginiemy. Bóg nas uratuje”. Czeka i czeka, w końcu także tonie. Trzecia żabka jest natomiast dobrej myśli i stwierdza: „Trudne położenie, nie pozostaje mi nic innego, jak spróbować się stąd wydostać”. Wyciąga głowę nad powierzchnię śmietany i zaczyna machać łapkami. Wierzga i wierzga, aż ze śmietany robi się masło i żabce udaje się wyskoczyć z garnka.

Bycie dobrej myśli nie oznacza zatem złudnej nadziei. Chodzi w nim o dostrzeganie powagi sytuacji, a zarazem niepoddawanie się paraliżowi i wykorzystanie każdej nadarzającej się okazji, choćby niewielkiej. Pojęcia nadziei, optymizmu, pozytywnego myślenia i bycia dobrej myśli często są używane zamiennie. Przez bycie dobrej myśli z reguły rozumiemy wiarę, że wydarzenia przybiorą korzystny obrót; traktujemy je jak bliskoznaczne określenie optymizmu. W tej książce zwrot „być dobrej myśli” zawiera dodatkowy element, molową nutę, obcą radosnemu współczesnemu optymizmowi. Różnicę tę trafnie podsumowała kiedyś Susanne Mayer, moja koleżanka z pisma „Die Zeit”: „W przeciwieństwie do swojego prostackiego kuzyna optymizmu, tłustymi paluchami wskazującego w przyszłość i mówiącego »Jakoś to będzie«, bycie dobrej myśli zakłada bolesną świadomość wielkiej liczby przeciwności”[2].

Dawniej „bycie dobrej myśli” często miało konotacje religijne. Pobrzmiewała w nim ufność wiernych w moc niebios i życie wieczne (wszystko dobrze się skończy)[3]. W epoce nowożytnej elementy religijne stopniowo uległy zatarciu i zostały zastąpione ufnością człowieka we własne siły i w niepowstrzymany postęp. Przez pewien czas wydawało się, że oświeceniowy rozsądek rzeczywiście utoruje drogę do ziemskiego raju. Rozwój nauki i techniki ułatwił wykonywanie wielu prac, umożliwił leczenie groźnych chorób i podniósł ogólny poziom zamożności. Humanizm, również na polu politycznym, obiecywał, że wszystko obróci się ku dobremu. Zniesiono przecież niewolnictwo, wprowadzono prawa człowieka, obiecywano wolność i demokrację dla wszystkich obywateli.

Oczywiście sytuacja na świecie nigdy nie była idealna, ale odnajdowaliśmy się w niej, dopóki potrafiliśmy zachować wiarę, że kierunek marszu jest właściwy i że w przyszłości tą drogą dotrzemy do krainy uniwersalnego szczęścia. Optymiści wytrwali w tej wierze nawet do 1989 roku. Po upadku muru berlińskiego politolog Francis Fukuyama głośno zapowiadał koniec historii i rozpowszechniał tezę, że zwycięskiego pochodu liberalizmu politycznego (i gospodarczego) nie da się już powstrzymać, a zachodnia demokracja jako forma rządów obejmie ostatecznie cały świat[4].

Kryzys nadziei na przyszłość

Dziś te przewidywania można skwitować zmęczonym uśmiechem. Rzekomy zwycięski pochód zachodniej demokracji nie tylko się zatrzymał, ale w wielu krajach wydaje się wręcz cofać. Nawet w Stanach Zjednoczonych, tradycyjnie postrzeganych przez ich obywateli jako ostoja wolności i przodownik demokracji, za sterem stanął prezydent w osobie Donalda Trumpa, traktujący demokratyczne procesy decyzyjne jak głupią uciążliwość i najwyraźniej pałający chęcią zburzenia ukształtowanych przez stulecia instytucji społeczeństwa obywatelskiego (krytykowany „establishment”).

Również w innych krajach liberalne partie polityczne zostały przyparte do muru i muszą przeciwdziałać rozwojowi ugrupowań (prawicowo-)populistycznych albo walczyć o przetrwanie w autokratycznych formach państwowych. Swoją drogą, taką sytuację wcześnie przewidział niemiecko-brytyjski socjolog i polityk Ralf Dahrendorf. Już w 1997 roku we wnikliwym artykule zdiagnozował, że stoimy „u progu wieku autorytarnego”, co uznawał za nieunikniony skutek globalizacji gospodarki, ponieważ wielkie międzynarodowe firmy odbierają państwom demokratycznym kontrolę i siłę ustawodawczą w takim zakresie, że „w odpowiedzi niemal nieuchronnie stosowane są środki autorytarne”. Dlatego globalizacja i jej efekty społeczne „wspierają postawy bardziej autorytarne niż demokratyczne”[5].

Nie tylko nadzieje na postęp polityczny okazały się płonne; ucierpiała również wiara w naukę i technikę. Ufność w dobroczynne skutki postępu technologicznego przerodziła się w zwielokrotnione obawy przed jego skutkami ubocznymi: energia jądrowa generuje trudne do utylizacji odpady radioaktywne, stosowanie antybiotyków sprzyja rozwojowi odpornych bakterii, inteligentne maszyny rugują ludzi z rynku pracy i tak dalej. W minionych stuleciach nastąpił oczywiście olbrzymi postęp. Nikt nie chciałby powrotu do warunków sanitarnych panujących w XII wieku czy do zabiegów chirurgicznych przeprowadzanych bez narkozy. Prysło natomiast marzenie, że jeśli będziemy dalej iść tą drogą, na jej końcu czeka nas kraina wiecznego szczęścia.

Dotyczy to przynajmniej zamożnych zachodnich państw uprzemysłowionych. W Chinach i innych krajach rozwijających się w przyszłość nadal patrzy się z nadzieją, za to w Niemczech i innych krajach „starego” Zachodu często obserwujemy swego rodzaju duchowe wyczerpanie, wewnętrzną rezygnację w stosunku do przyszłości. Doświadczył tego uczucia również Stephen Hawking. W wieku ponad siedemdziesięciu lat opublikował esej traktujący o perspektywach ludzkości na przyszłość[6]. Poddał w nim krytycznej analizie bieżące problemy świata i nawoływał do koniecznej zmiany myślenia. Zakończył jednak zachęcająco: „To wykonalne. W kwestii gatunku ludzkiego jestem niepoprawnym optymistą”.

Z jaką spotkał się reakcją? Z komentarzy natychmiast wylała się ogromna depresja. „Nie podzielam optymizmu co do naszego gatunku. Ludzkość jest wrzodem tej planety, ale ona będzie umiała się uleczyć. Mieliśmy już wiele szans. Teraz jest za późno” – napisał niejaki René. „Mogę jedynie dołączyć do René, bo i ja nie żywię żadnej nadziei co do ludzkiej rasy…” – wsparł go inny czytelnik. Kolejne wypowiedzi posuwały się jeszcze dalej. Komentatorzy niemal prześcigali się w beznadziei[7].

Komentarze w internecie i wyniki ankiet kipią tego rodzaju nastrojami, połączeniem rezygnacji i wściekłości. Upadek jest uznawany za przesądzoną sprawę, a satysfakcję daje już tylko negowanie wszystkiego. Osoby reprezentujące taką postawę zapewne opisałyby siebie inaczej – może jako realistów lub ludzi pozbawionych złudzeń, w każdym razie twardo stąpających po ziemi, podczas gdy inni są beznadziejnymi, oderwanymi od rzeczywistości marzycielami. Z pewnością coraz częściej mamy natomiast do czynienia z wyraźnym negowaniem przyszłości.

„Kto ma wizje, powinien iść do lekarza” – to zdanie rzucone bez namysłu przez nieżyjącego już kanclerza Niemiec Helmuta Schmidta nabrało obecnie niemal tragicznej wymowy[b]. Mało który polityk odważa się dzisiaj snuć wizjonerskie plany; zwłaszcza w krajach bogatego Zachodu zaczyna brakować pozytywnych utopii. Zamiast nich, jak twierdzi filozof i socjolog Zygmunt Bauman, dominują skierowane w przeszłość „retrotopie”. W książce Retrotopia Bauman opisuje, jak na początku XX wieku wiele osób zastąpiło nadzieję na lepszą przyszłość pragnieniem, by wszystko było znowu jak dawniej[8]. Ludzie zachwycili się „wizjami osadzonymi w utraconej/skradzionej/porzuconej, ale nieumarłej przeszłości, zamiast przywiązania do tego, co dopiero ma się narodzić, a więc do przeszłości jeszcze niezaistniałej” – czyli właśnie retrotopiami, nie utopiami. Zwolennikom owych retrotopii wydaje się nie przeszkadzać, że z reguły padają w nich odpowiedzi, które już przynajmniej raz się nie sprawdziły. Najwyraźniej człowiek woli żyć z fałszywymi wizjami niż bez żadnych wizji.

Wielka transformacja

Czym wytłumaczyć ucieczkę w retrotopie? Staje się ona zrozumiała, gdy uświadomimy sobie, jak przełomowa transformacja zachodzi obecnie we wszystkich obszarach naszego społeczeństwa. W czasach globalizacji, rodzenia się nowych światowych potęg i wielkich międzynarodowych koncernów, które w coraz większym stopniu decydują o regułach gry, stary, dobrze znany system polityczny wydaje się przeciążony i przestarzały. Jednocześnie gwałtowna cyfryzacja oraz postęp w nauce, na przykład w zakresie biotechnologii, medycyny reprodukcyjnej czy sztucznej inteligencji, powodują ogromne zmiany w ludzkim życiu. Wystarczy pomyśleć o wpływie na nasze zachowanie i nasze wzajemne relacje tylko jednego urządzenia – iPhone’a, zaprezentowanego w 2007 roku przez firmę Apple. Gdy mówię młodym ludziom, że dorastałem jeszcze w czasach bez telefonów komórkowych, Facebooka i WhatsAppa, patrzą na mnie, jakbym opowiadał o życiu w epoce jaskiniowców.

Stajemy również w obliczu wielkich wyzwań ekologicznych, takich jak zmiany klimatyczne, oraz zagrożeń ze strony nowych ugrupowań terrorystycznych lub fundamentalistycznych. Wszystkie te zjawiska destabilizują sytuację na świecie, kwestionują nasze wartości i nasz system demokratyczny. W świetle tak dramatycznych przeobrażeń kulturoznawcy i ekonomiści mówią o „wielkiej transformacji”, aby podkreślić, że nie mamy do czynienia po prostu ze zmieniającymi się czasami. Dokonuje się głęboki przewrót, obejmujący wszystkie obszary naszego życia. „Wydaje się nam, że rozpoczął się kryzys gospodarczy, a w rzeczywistości odczuwamy bóle porodowe Nowego Świata. Niemal wszystko będzie w nim inne niż dotychczas. Doświadczymy zasadniczej zmiany tego, co, jak i dlaczego robimy. W pewien sposób zmieni się nawet to, kim jesteśmy” – przepowiada na przykład ekonomista i specjalista w dziedzinie zarządzania Fredmund Malik[9].

Obecny przełom można porównać do przejścia od średniowiecza do ery nowożytnej. Również ono nastąpiło pod wpływem wynalazków technicznych, licznych odkryć oraz przeobrażeń gospodarczych i przenicowało ludzkie życie w niemal wszystkich obszarach. Wówczas na świecie także wrzało, stare i nowe siły zaciekle ścierały się ze sobą i dopiero wśród straszliwych walk – wystarczy wspomnieć o wojnie trzydziestoletniej – stopniowo narodził się nowy porządek społeczny. Któż brałby za złe żyjącym wtedy ludziom, że obawiali się nowego, kurczowo trzymali się tego, co znane, lub uciekali w wizje końca świata? Gdyby w XV wieku spytano kogoś o przyszłość, zapewne nie potrafiłby nawet w przybliżeniu opisać, jak dramatycznie będzie różnić się kiedyś życie od jego egzystencji.

Podobnie rzecz ma się teraz z nami. Nikt nie wie, jak będzie wyglądać świat w odległej przyszłości. Możliwe, że pojawią się odkrycia i zmiany dla nas niewyobrażalne. Pewne jest tylko, że droga ku nim nie jest ustalona z góry. Zależy od tego, jak będziemy teraz postępować i jaki nadamy jej tor – oraz czy będziemy kierować się przy tym czymś na kształt pozytywnej utopii, wizją przyszłości, dla której warto żyć i o którą warto walczyć.

* * *

koniec darmowego fragmentu

zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Siła wewnętrznej wolności

Подняться наверх