Читать книгу Człowiek w poszukiwaniu sensu - Viktor E. Frankl - Страница 5
CZĘŚĆ PIERWSZA
Moje przeżycia w obozie koncentracyjnym
ОглавлениеNiniejsza książka nie aspiruje do tego, aby być wiernym zapisem historycznych faktów i wydarzeń; jest raczej zbiorem osobistych doświadczeń, doświadczeń, które swego czasu stały się udziałem milionów więźniów. To naoczna relacja z pobytu w obozie koncentracyjnym, spisana przez jednego z ocalałych z pogromu. Jej celem nie jest uwypuklanie największych koszmarów obozowego życia, jako że te były nader często opisywane (choć o wiele rzadziej przyjmowane za prawdę), lecz przedstawienie niezliczonych drobnych udręczeń. Innymi słowy, książka ta spróbuje odpowiedzieć na pytanie: w jakim stopniu codzienna rzeczywistość obozu koncentracyjnego znajdowała odbicie w umyśle przeciętnego więźnia?
Większość opisanych tutaj wydarzeń nie miała miejsca w wielkich, znanych obozach, lecz właśnie w tych mniejszych, w których głównie dokonywano masowej eksterminacji. Niniejsza historia nie traktuje o kaźni wielkich bohaterów i męczenników, nie opowiada też o wszechwładnych kapo – zaufanych więźniach obdarzonych szczególnymi przywilejami – ani o postaciach znanych ludzi, którzy trafili do niewoli. Nie koncentruje się zatem na cierpieniach wielkich tego świata, ale na poświęceniu, męce oraz śmierci olbrzymiej armii nikomu nieznanych i przez nikogo nieodnotowanych ofiar. To właśnie ci zwykli więźniowie, na których rękawach brak było rozpoznawalnych emblematów, byli obiektem największej pogardy kapo. Podczas gdy zwykli więźniowie jadali niewiele lub prawie wcale, kapo nigdy nie chodzili głodni; prawdę mówiąc, wielu kapo wiodło się w obozie lepiej niż na wolności. W traktowaniu podległych sobie więźniów przewyższali surowością niemieckich strażników, a okrucieństwem w biciu – esesmanów. Rzecz jasna, byli oni wybierani do sprawowania tej funkcji wyłącznie spośród więźniów o odpowiednim charakterze i skłonnościach i jeśli nie wypełniali tego, czego od nich wymagano, czekała ich natychmiastowa degradacja. Wkrótce też upodabniali się do esesmanów i strażników obozowych, można więc powiedzieć, że ich psychikę należy oceniać w tych samych kategoriach.
Osobie z zewnątrz łatwo jest wyrobić sobie mylny obraz obozowego życia – obraz zniekształcony przez sentymenty i współczucie. Ktoś taki niewiele wie na temat toczonej przez więźniów brutalnej walki o przeżycie. Był to bezlitosny bój o kawałek codziennego chleba i przetrwanie, o dobro swoje lub najbliższego przyjaciela.
Za przykład niech posłuży nam przypadek transportu, który – jak oficjalnie ogłoszono – miał przewieźć pewną liczbę więźniów do innego obozu; łatwo się jednak było domyślić, że celem tej podróży będą komory gazowe. Wybrani podczas selekcji chorzy i osłabieni więźniowie jako niezdolni do pracy mieli być przeniesieni do jednego z wielkich zbiorczych obozów wyposażonych w komory gazowe i krematoria. Selekcja stanowiła sygnał do bezpardonowej walki między więźniami – jednostka przeciw jednostce, grupa przeciw grupie. Liczyło się jedynie to, aby nasze własne nazwisko i nazwisko naszego przyjaciela nie znalazło się na liście ofiar, choć wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że miejsce jednego ocalonego musi zająć inna ofiara.
Każdy transport zabierał określoną liczbę więźniów. Nie było ważne, których konkretnie, jako że i tak każdy z nich nie był niczym więcej jak tylko numerem. W dniu przyjazdu do obozu (przynajmniej taką metodę stosowano w Auschwitz) odbierano więźniom wszelkie dokumenty wraz z innymi rzeczami osobistymi. Każdy miał zatem możliwość podszywać się pod dowolne nazwisko i zawód – i z różnych powodów wielu tak właśnie robiło. Władze obozowe interesowały wyłącznie numery przetrzymywanych. Numery te były zwykle wytatuowane na skórze, musiały być także naszyte w określonych miejscach na spodnie, kurtkę lub kapotę więźnia. Chcąc oskarżyć więźnia o jakieś wykroczenie, strażnik musiał tylko spojrzeć na jego numer (jakże obawialiśmy się tych spojrzeń!) – nigdy nie pytał o nazwisko.
Powróćmy jednak do mającego wyruszyć konwoju. W takich chwilach brakowało czasu i chęci, aby roztrząsać kwestie moralne czy etyczne. Każdy więzień opętany był tylko jedną myślą: utrzymać się przy życiu przez pamięć oczekującej go rodziny i ocalić najbliższych. Był zatem gotów na wszystko, by inny więzień – inny „numer” – zajął jego miejsce w transporcie.
Jak już wspomniałem, proces wyboru kapo polegał na negatywnej selekcji; tylko najbardziej brutalni więźniowie mogli sprawować tę funkcję (szczęśliwie z kilkoma wyjątkami). Jednak wraz z selekcją kapo, której dokonywali esesmani, wśród więźniów toczył się przez cały czas pewnego rodzaju proces autoselekcji. Przy życiu pozostawali z reguły tylko ci więźniowie, którzy po latach przebywania w różnych obozach w swojej walce o przetrwanie porzucili wszelkie skrupuły; imali się oni wszelkich uczciwych i nieuczciwych sposobów, uciekając się nawet do brutalnej siły, kradzieży i zdrady przyjaciół, aby ratować własną skórę. My, którzy wróciliśmy z piekła, zawdzięczając to wielu szczęśliwym zbiegom okoliczności lub wręcz cudom – jakkolwiek by je nazywać – my wiemy: najlepsi z nas stamtąd nie powrócili.
Obecnie dostępnych jest wiele faktograficznych relacji dotyczących obozów koncentracyjnych. W przypadku tej książki fakty będą jedynie o tyle istotne, o ile będą stanowiły część ludzkiego doświadczenia. Niniejszy esej będzie właśnie próbą opisania natury owych doświadczeń. Tym, którzy przeżyli obóz koncentracyjny, spróbuję wyjaśnić ich przeżycia w świetle współczesnej wiedzy; ci zaś, których to ominęło, być może łatwiej ogarną, a przede wszystkim zrozumieją doświadczenia tej jakże nielicznej grupy więźniów, którzy przeżyli i którzy nie potrafią się teraz odnaleźć w życiu. Byli więźniowie często mawiają: „Nie lubimy opowiadać o tym, czego doświadczyliśmy. Tym, którzy byli tam razem z nami, niepotrzebne są żadne wyjaśnienia, inni zaś nie zrozumieją ani jak się wówczas czuliśmy, ani jak się czujemy teraz”.
Próba metodycznego uporządkowania tak szerokiego tematu stanowi wielkie wyzwanie, jako że psychologia z natury wymaga pewnego rodzaju naukowej bezstronności. Czy jednak człowiek, który odnotowuje swoje obserwacje, samemu będąc więźniem, jest w stanie zdobyć się na bezstronność? Osoba spoglądająca na problem z zewnątrz zdobędzie się na nią bez trudu, lecz nieunikniony dystans odbierze jej spostrzeżeniom jakąkolwiek autentyczną wartość. Tylko ten, kto sam był w obozie, naprawdę wie. Jego sądy mogą być nieobiektywne, a oceny przesadne; to nieuniknione. Należy zatem podjąć świadomy wysiłek, aby uniknąć jakiejkolwiek stronniczości i na tym właśnie polega prawdziwa trudność napisania takiej książki jak ta. Czasami autor musi mieć odwagę opisania szczególnie osobistych doświadczeń. Dlatego też początkowo zamierzałem wydać tę książkę anonimowo, podpisując ją jedynie swoim numerem obozowym. Gdy jednak rękopis był już gotowy, zrozumiałem, że jako anonimowe wydawnictwo moja książka straci połowę swojej wartości i że muszę zdobyć się na odwagę, aby otwarcie przedstawić swoje poglądy. Podjąłem wówczas decyzję, by nie usuwać żadnego fragmentu swojej relacji, pomimo głębokiej niechęci do wszelkiego ekshibicjonizmu.
Moim czytelnikom pozostawiam swobodę analizowania treści tej książki w poszukiwaniu suchych teorii. Być może wniosą one coś nowego do psychologii życia więziennego, badanego tak intensywnie wkrótce po pierwszej wojnie światowej, która dostarczyła nam wiedzy na temat syndromu „choroby drutów kolczastych”. Drugiej wojnie światowej zawdzięczamy natomiast wiedzę o „psychopatologii mas” (jeżeli mogę w ten sposób sparafrazować znane powiedzenie, a zarazem tytuł książki LeBona), wojna przyniosła nam bowiem wojnę nerwów oraz obozy koncentracyjne.
Ponieważ opowieść ta dotyczy moich osobistych przeżyć w roli zwykłego więźnia, powinienem w tym miejscu zaznaczyć, nie bez dumy, że z wyjątkiem ostatnich kilku tygodni pobytu w obozie nigdy nie byłem tam zatrudniony jako psychiatra ani nawet jako lekarz. Kilku moich kolegów po fachu miało szczęście pracować w kiepsko ogrzewanych ambulatoriach, w których opatrywali rany przy pomocy bandaży zrobionych z kawałków makulatury. Ja jednak byłem numerem 119 104 i większość czasu spędziłem, kopiąc i układając tory pod linię kolejową. Pewnego razu miałem za zadanie samodzielnie wykopać pod drogą tunel pod wodociąg główny. Za jego wykonanie zostałem sowicie wynagrodzony: tuż przed Bożym Narodzeniem 1944 roku otrzymałem w prezencie tak zwane bony premiowe. Wydawało je przedsiębiorstwo budowlane, w którym pracowaliśmy na zasadzie niewolników; firma płaciła władzom obozu ustaloną stawkę dzienną od każdego więźnia. Bony zaś kosztowały ją pięćdziesiąt fenigów za sztukę i mogły być wymienione na sześć papierosów, często dopiero wiele tygodni później, chociaż zdarzało się, że traciły już wówczas swą ważność. Stałem się zatem dumnym posiadaczem bonów stanowiących równowartość dwunastu papierosów. Lecz co bardziej istotne, owe dwanaście papierosów można było wymienić na dwanaście porcji zupy, zaś dwanaście porcji zupy stanowiło często realny ratunek przed śmiercią głodową.
Przywilej palenia papierosów zarezerwowany był dla kapo, którzy co tydzień otrzymywali stały przydział bonów; zdarzało się także, że więzień pracujący jako kapo w magazynie czy w warsztacie mógł liczyć na kilka papierosów w zamian za wykonywanie bardziej niebezpiecznych prac. Jedyny wyjątek od tej reguły stanowili ci, którzy utracili już wszelką wolę walki i chcieli „cieszyć się” swoimi ostatnimi dniami. Widząc zatem palącego papierosa współwięźnia, wiedzieliśmy, że utracił on siły do dalszego życia; zdawaliśmy sobie też sprawę, że raz utracona wola przeżycia rzadko kiedy powraca.
Analizując olbrzymią ilość materiałów dotyczących obserwacji i świadectw niezliczonych więźniów, można wyraźnie określić trzy etapy psychicznych reakcji człowieka na pobyt w obozie: faza następująca tuż po przybyciu, stadium głębokiego wejścia w rutynę życia obozowego i okres następujący po wyzwoleniu z obozu.
Symptomem charakterystycznym dla pierwszego etapu jest szok. W pewnych warunkach wstrząs może być odczuwany jeszcze przed oficjalnym przyjęciem więźnia do obozu. Przykładem takiej sytuacji mogą być okoliczności towarzyszące mojemu własnemu przyjazdowi do Auschwitz.
Kilka dni i kilka nocy półtora tysiąca ludzi podróżowało bez przerwy w zamkniętym pociągu, po osiemdziesiąt osób w każdym wagonie. Trzeba było leżeć na swoim bagażu, tych kilku osobistych drobiazgach, które pozwolono nam ze sobą zabrać. Wagony były do tego stopnia przepełnione, że tylko przez górne krawędzie okien wpadało do środka szare światło świtu. Wszyscy spodziewali się, że pociąg zmierza do jakiejś fabryki uzbrojenia, w której zostaniemy zatrudnieni w charakterze robotników przymusowych. Nie wiedzieliśmy, czy wciąż jeszcze znajdujemy się na terytorium Śląska, czy też jesteśmy już w Polsce. Przenikliwy dźwięk gwizdka lokomotywy sprawiał upiorne wrażenie; był niczym wołanie o pomoc, wyraz współczucia maszyny dla nieszczęsnego ładunku, jaki przyszło jej wieźć na zatracenie. W pewnym momencie pociąg zwolnił, najwyraźniej zbliżając się do jakiejś stacji. Wśród zaniepokojonych pasażerów podniósł się krzyk: „Widać tablice, jesteśmy w Auschwitz!”. Serca wszystkich zamarły na ułamek sekundy. Auschwitz – ta nazwa zawierała w sobie wszystko, co najgorsze: komory gazowe, krematoria, masowe mordy. Pociąg nadal się poruszał, wolno, niemal z wahaniem, jakby chciał jak najdłużej oszczędzić swoim pasażerom bolesnej prawdy: to rzeczywiście było Auschwitz!
W świetle wstającego dnia oczom naszym ukazały się zarysy olbrzymiego obozu: ciągnące się w kilku rzędach ogrodzenie z drutu kolczastego, wieże wartownicze, reflektory, a w tle długie kolumny wynędzniałych ludzkich postaci, szarych w szarym świetle poranka, zdążających dokądś po prostych, opustoszałych drogach, dokąd – tego nie wiedzieliśmy. Od czasu do czasu dobiegały nas pojedyncze okrzyki i rozkazujące gwizdy. Nie znaliśmy jeszcze ich znaczenia. Wyobraźnia podsuwała mi obrazy szubienic z powieszonymi na nich ludźmi. Byłem przerażony, ale to nie miało znaczenia, jako że odtąd z każdym dniem musieliśmy przyzwyczajać się do coraz większych i bardziej przerażających potworności.
W końcu wjechaliśmy na stację. Początkową ciszę szybko przerwały głośno wykrzykiwane komendy. Od tego dnia mieliśmy już stale słyszeć te szorstkie, nieprzyjemne głosy rozlegające się raz za razem we wszystkich kolejnych obozach. Brzmiały zupełnie jak ostatnie wołanie ofiary, istniała jednak pewna różnica. Głosy te były zgrzytliwe, ochrypłe, jakby wydobywały się z gardeł ludzi nawykłych do krzyku, ludzi mordowanych raz za razem. Drzwi wagonów stanęły otworem i natychmiast do środka wpadł niewielki oddział więźniów. Mieli na sobie pasiaki, a ich głowy były ogolone, wyglądali jednak na dobrze odżywionych. Mówili wszystkimi możliwymi europejskimi językami, przejawiając pewne poczucie humoru, które wydawało się groteskowe w zaistniałych okolicznościach. Jak tonący chwyta się brzytwy, tak mój wrodzony optymizm (który często decydował o moich odczuciach nawet w najbardziej rozpaczliwych sytuacjach) kazał mi trzymać się kurczowo jednej myśli: „Ci więźniowie całkiem dobrze wyglądają, wydają się być w dobrych humorach, nawet się śmieją. Kto wie? Może uda mi się podzielić ich los”.
W psychologii istnieje zjawisko znane jako „iluzja odroczenia wyroku”. Na krótko przed egzekucją skazaniec ulega silnemu złudzeniu, że w ostatniej chwili zostanie ułaskawiony. My także czepialiśmy się rozpaczliwie podobnego złudzenia i do ostatniej chwili wierzyliśmy, że w obozie nie będzie aż tak źle. Już sam widok rumianych policzków i zaokrąglonych twarzy tamtych więźniów wystarczył, aby obudzić w nas nadzieję. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że należą oni do starannie wybranej elity, przez lata witającej przybywające każdego dnia nowe transporty. Zajmowali się nowo przybyłymi i ich bagażem zawierającym skąpy dobytek, a czasami kilka sztuk przemyconej biżuterii. Auschwitz musiało być niezwykłym miejscem w Europie ostatnich lat wojny; unikatowe skarby ze złota i srebra, platyny oraz diamentów trafiały nie tylko do ogromnych obozowych magazynów, ale też w ręce esesmanów.
Półtora tysiąca nowych więźniów zamknięto następnie w baraku mogącym pomieścić najwyżej dwieście osób. Byliśmy zmarznięci i głodni. Brakowało miejsca, aby każdy mógł choćby przykucnąć na gołej ziemi, nie mówiąc już o położeniu się. Jeden stuczterdziestogramowy kawałek chleba musiał nam wystarczyć na cztery dni, a mimo to słyszałem, jak starsi rangą więźniowie pilnujący baraku targowali się z jednym z członków „grupy powitalnej” o spinkę do krawata, zrobioną z platyny i diamentów. Większość zapłaty została następnie wymieniona na alkohol – sznaps. Nie pamiętam już, ile tysięcy marek trzeba było wydać, aby otrzymać ilość sznapsa wystarczającą, żeby spędzić „wesoły wieczór”, wiem jednak, że tamci więźniowie, od lat przebywający w obozie, rzeczywiście potrzebowali alkoholu. Kto mógłby ich winić za to, że w podobnych okolicznościach próbowali się znieczulić? W obozie była jeszcze jedna grupa więźniów, która otrzymywała od esesmanów alkohol w praktycznie nieograniczonych ilościach: byli to ludzie pracujący w komorach gazowych i krematoriach, którzy zdawali sobie sprawę, że pewnego dnia zastąpi ich nowa zmiana, oni zaś będą musieli porzucić swą wymuszoną funkcję kata i sami stać się ofiarami.
Niemal wszyscy przybyli w naszym transporcie żyli złudzeniem, iż w ostatniej chwili zostaną ułaskawieni i wszystko jednak dobrze się skończy. Nie rozumieliśmy znaczenia sceny, która już wkrótce miała się rozegrać na naszych oczach. Kazano nam zostawić bagaże w wagonach, stanąć w dwu szeregach – kobiety po jednej, mężczyźni po drugiej stronie – i przedefilować przed starszym rangą oficerem SS. Co zaskakujące, wystarczyło mi jeszcze odwagi, aby ukryć pod płaszczem swój chlebak. Jeden za drugim przechodziliśmy przed oficerem. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli dostrzeże on schowaną pod moim płaszczem torbę, może się to dla mnie źle skończyć. W najlepszym wypadku mnie uderzy; wiedziałem o tym z własnego doświadczenia. Podchodząc do niego, instynktownie się wyprostowałem, żeby nie zauważył mojego brzemienia. W następnej chwili stanąłem z nim twarzą w twarz. Był to wysoki, szczupły mężczyzna; w swoim nieskazitelnym mundurze wyglądał na wysportowanego. Jakże wielki stanowił kontrast z nami, tak umęczonymi i brudnymi po długiej podróży! Oficer przybrał pozę swobodną i lekceważącą, podpierając prawy łokieć lewą dłonią. Prawą dłoń trzymał uniesioną i palcem wskazującym leniwie wskazywał to na prawo, to na lewo. Nikt z nas choćby w najmniejszym stopniu nie zdawał sobie wtedy sprawy ze złowieszczego znaczenia łagodnych ruchów tego wyprostowanego palca, wskazującego to na prawo, to na lewo, lecz coraz częściej na lewo.
Nadeszła moja kolej. Ktoś szeptem poinformował mnie, że skierowanie w prawo oznaczało pracę, na lewo zaś odsyłani byli wszyscy chorzy i niezdolni do pracy, którzy mieli zostać przewiezieni do innego obozu. Zrezygnowany postanowiłem spokojnie czekać na to, co przyniesie los; jak się później okazało, w przyszłości miałem wielokrotnie postępować w podobny sposób. Ciężar chlebaka sprawiał, że przechylałem się lekko w lewą stronę, starałem się jednak ze wszystkich sił prosto maszerować. Esesman obrzucił mnie wzrokiem, następnie jakby się zawahał i oparł mi obie dłonie na ramionach. Usiłowałem nadać swojemu spojrzeniu pewny siebie wyraz. Oficer obrócił mnie wolno, bardzo wolno, aż stanąłem zwrócony twarzą w prawą stronę i na tę też stronę przeszedłem.
Wieczorem objaśniono nam znaczenie tej zabawy ze wskazywaniem więźniów palcem. Było to nic innego jak pierwsza selekcja – oto po raz pierwszy zapadł wyrok decydujący o czyimś istnieniu bądź zagładzie. Dla przeważającej większości naszego transportu, około 90 procent, oznaczał on śmierć. Wyrok wykonano w ciągu najbliższych kilku godzin. Ci, którym kazano stanąć po lewej stronie, prosto ze stacji zostali odprowadzeni do krematorium. Jak się później dowiedziałem od kogoś, kto tam pracował, na drzwiach budynku widniały tablice z napisem „łaźnia” w kilku europejskich językach. Przy wejściu każdy więzień dostawał kawałek mydła, a potem… litościwie powstrzymam się od opisywania wydarzeń, które potem następowały. Koszmar ten był już wystarczająco często opisywany.
Ci, którzy ocaleli – zdecydowana mniejszość naszego transportu – dopiero wieczorem odkryli prawdę. Zapytałem więźniów, którzy przebywali już jakiś czas w obozie, dokąd to zabrano mojego kolegę po fachu i przyjaciela, P.
– Skierowano go na lewo?
– Tak – odparłem.
– W takim razie zaraz go zobaczysz – usłyszałem.
– Gdzie? – Czyjaś ręka wskazała oddalony o kilkaset metrów od nas komin, z którego prosto w szare, polskie niebo strzelał słup ognia, by po chwili rozwiać się w złowrogą chmurę dymu.
– Tam jest teraz twój przyjaciel, w drodze do nieba – brzmiała odpowiedź. Ja jednak wciąż niczego nie rozumiałem, dopóki nie wytłumaczono mi tego w bardziej dosadny sposób.
Ale wybiegam zanadto naprzód. Z psychologicznego punktu widzenia czekała nas jeszcze bardzo długa droga, począwszy od tamtego świtu na stacji do naszego pierwszego wieczornego spoczynku w obozie.
Eskortowani przez esesmanów z załadowanymi do strzału karabinami zostaliśmy zmuszeni, aby biegiem opuścić peron, a następnie popędzono nas wzdłuż znajdujących się pod napięciem drutów kolczastych, przez obóz, aż do miejsca, gdzie odbywała się kąpiel i dezynfekcja; na tych z nas, którzy pozytywnie przeszli pierwszą selekcję, czekała tu prawdziwa łaźnia. I znowu nasza nadzieja na odroczenie wyroku znalazła swoje potwierdzenie. Towarzyszący nam esesmani sprawiali wrażenie niemal czarujących. Wkrótce jednak odkryliśmy przyczynę takiego stanu rzeczy. Byli dla nas mili tak długo, jak długo widzieli na naszych przegubach zegarki; przekonywali nas wówczas życzliwym tonem, abyśmy je oddali. Myśleliśmy wówczas, że przecież i tak przyjdzie nam oddać cały dobytek, a skoro tak, to czemu nie oddać zegarka w ręce stosunkowo życzliwego człowieka? Kto wie, może pewnego dnia nam się za to odwdzięczy.
Czekaliśmy w szopie, która wyglądała jak przedsionek łaźni. Nagle zjawili się esesmani i rozłożyli przed nami koce, na które rozkazali rzucać wszystkie rzeczy osobiste, zegarki i biżuterię. Wśród nas wciąż znajdowali się naiwni, którzy pytali, ku rozbawieniu bardziej doświadczonych więźniów obecnych tam jako pomocnicy strażników, czy nie mogliby zatrzymać obrączki, odznaczenia albo osobistego talizmanu. Nikt jeszcze nie pojmował, że już wkrótce absolutnie wszystko zostanie nam odebrane.
Ja sam podjąłem próbę zawierzenia jednemu ze starszych więźniów. Zbliżywszy się do niego ukradkiem, pokazałem mu zwój papierów w wewnętrznej kieszeni płaszcza i powiedziałem: – Proszę spojrzeć, to rękopis książki naukowej. Wiem, co pan zaraz powie: powinienem się cieszyć z tego, iż uszedłem z życiem i że nie mogę oczekiwać od losu niczego więcej. Ale to silniejsze ode mnie. Za wszelką cenę muszę zachować ten rękopis, to owoc pracy całego mojego życia. Czy pan to rozumie?
Wydawało się, że mój rozmówca rzeczywiście zaczyna coś rozumieć. Z wolna jego twarz rozciągnęła się w uśmiechu, najpierw pełnym pożałowania, potem coraz bardziej rozbawionym, wręcz kpiącym, obraźliwym, a potem z jego ust padło tylko jedno słowo, słowo wszechobecne w słowniku obozowych więźniów: „Gówno!”. W tej samej chwili zrozumiałem okrutną prawdę i zrobiłem coś, co uznałem później za punkt kulminacyjny pierwszego etapu moich psychicznych reakcji: przekreśliłem całe moje dotychczasowe życie.
Nagłe poruszenie dało się dostrzec wśród moich współtowarzyszy, którzy stali wokół mnie z bladymi, przelęknionymi twarzami, bezradnie nad czymś debatując. Po raz kolejny rozległy się ochryple wykrzykiwane komendy. Uderzeniami zagnano nas do bezpośredniego przedsionka łaźni. Tam zgromadziliśmy się wokół eses-mana, który czekał, aż wszyscy znajdą się w środku. Dopiero wówczas oznajmił: – Daję wam dwie minuty z zegarkiem w ręku. W ciągu tych dwóch minut macie się rozebrać do naga i rzucić ubranie na podłogę tam, gdzie stoicie. Nie zabierzecie ze sobą niczego, z wyjątkiem butów, pasków i podwiązek, ewentualnie pasów ortopedycznych. Zaczynam odliczanie – w tej chwili!
Z niewyobrażalnym pośpiechem ludzie zaczęli zdzierać z siebie ubranie. W miarę nieubłaganego upływu czasu stawaliśmy się coraz bardziej nerwowi, niezdarnie ściągając z siebie bieliznę, szarpiąc za paski i sznurowadła. W pewnym momencie usłyszeliśmy pierwsze odgłosy chłosty – skórzane pasy spadały wprost na nasze nagie ciała.
Po chwili przegoniono nas do innego pomieszczenia, gdzie mieliśmy zostać ogoleni. Dotyczyło to nie tylko naszych głów; na całym ciele nie miał prawa pozostać ani jeden włosek. Następnie przyszła kolej na prysznice, gdzie znowu ustawiono nas rzędami. Z trudem rozpoznawaliśmy siebie nawzajem, lecz ku wielkiej uldze niektórych z nas okazało się, że z pryszniców ciurka woda.
Gdy tak czekaliśmy na kąpiel, uderzyła nas nasza własna nagość: rzeczywiście, nie posiadaliśmy teraz niczego z wyjątkiem naszych nagich ciał, ogołoconych nawet z włosów; jedyną rzeczą, której nam nie odebrano, była – dosłownie – nasza naga egzystencja. Zapytacie, czy pozostawiono nam cokolwiek, co mogłoby stanowić ma-terialny łącznik z naszym dotychczasowym życiem? W moim przypadku były to okulary i pasek; ten ostatni przyszło mi później wymienić na kawałek chleba. Właściciele pasów ortopedycznych nie wiedzieli jeszcze, że czekają ich dodatkowe emocje. Wieczorem więzień funkcyjny odpowiadający za nasz barak wygłosił na nasze powitanie mowę, w której dał nam słowo honoru, że osobiście powiesi „na tej belce” – mówiąc to wskazał na sufit – każdego, kto zaszył w swoim pasie pieniądze lub kosztowności. Z dumą oznajmił nam, że z uwagi na czas, jaki spędził w obozie, uprawnia go do tego obozowy regulamin.
Jeśli chodzi o buty, sprawa nie była wcale taka prosta. Choć teoretycznie wolno nam było je zatrzymać, posiadacze nieco bardziej przyzwoitego obuwia zmuszeni byli je oddać, a w zamian otrzymywali buty, które w ogóle na nich nie pasowały. Ale prawdziwe kłopoty czekały tych, którzy posłuchali z pozoru życzliwej rady (udzielonej im przed wejściem do łaźni przez starszych stażem więźniów), aby skrócić swoje oficerki poprzez odcięcie cholewek i zasmarować krawędzie mydłem w celu ukrycia tego aktu sabotażu. Esesmani zdawali się tylko czekać na taką okazję. Wszystkich podejrzanych o tę zbrodnię odprowadzono do sąsiedniego pomieszczenia. Po pewnym czasie ponownie dobiegły nas stamtąd odgłosy chłosty i rozpaczliwe krzyki torturowanych ludzi. Tym razem trwało to trochę dłużej.
Tak oto jedno po drugim rozwiewały się nasze kolejne złudzenia i nagle, całkiem niespodziewanie, u większości z nas do głosu doszedł czarny humor. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie mamy nic do stracenia – nic poza własnym życiem, tak absurdalnie odartym z wszelkiej godności. Kiedy z pryszniców pociekła woda, ze wszystkich sił próbowaliśmy wykrzesać z siebie odrobinę radości, żartując z siebie i innych. Jakby nie było, z sitek nad naszymi głowami płynęła prawdziwa woda!
Poza tym zaskakującym przypływem czarnego humoru daliśmy się ponieść jeszcze jednemu uczuciu: ciekawości. Doświadczyłem już kiedyś czegoś podobnego – ciekawości jako fundamentalnej reakcji na pewne niezwykłe okoliczności. Gdy podczas wspinaczki w górach moje życie było zagrożone, w krytycznym momencie odczuwałem tylko jedno: ciekawość. Byłem ciekaw, czy przeżyję, a jeśli tak, to czy wyjdę z tego z pękniętą czaszką, czy z innymi urazami.
Chłodna ciekawość królowała nawet w takim miejscu jak Auschwitz, zobojętniając niejako człowieka na otaczającą go rzeczywistość; dzięki temu można było spoglądać na nią z pewną dozą obiektywizmu. W owym czasie kultywowaliśmy w sobie ów stan umysłu, traktując go jako rodzaj psychicznej samoobrony. Wszyscy obawialiśmy się, co spotka nas w przyszłości – na przykład konsekwencji tego, że stoimy oto na dworze całkiem nadzy, wciąż mokrzy po kąpieli, drżący w chłodnym, późnojesiennym powietrzu. W ciągu kolejnych kilku dni ciekawość nasza ewoluowała, ustępując miejsca zdziwieniu – zdziwieniu na myśl, że jednak się nie przeziębiliśmy.
Nowo przybyłych czekało w obozie wiele takich niespodzianek. Ci spośród nas, którzy mieli wykształcenie medyczne, przekonali się przede wszystkim o jednym: „Podręczniki kłamią!”. Mówi się, że człowiek umiera, jeśli pozbawić go snu przez określoną liczbę godzin. Nic podobnego! Wcześniej trwałem w przekonaniu, że pewnych rzeczy po prostu nie jestem w stanie zrobić: nie zasnę bez tego, nie przeżyję bez tamtego… Naszą pierwszą noc w Auschwitz spędziliśmy na piętrowych pryczach. Na każdej pryczy (o wymiarach około dwa na dwa i pół metra) spało, bezpośrednio na gołych deskach, dziewięć osób. Każda dziewiątka musiała dzielić między sobą dwa koce. Rzecz jasna, mogliśmy leżeć wyłącznie na boku, stłoczeni i przyciśnięci do siebie, co miało pewne zalety z uwagi na przenikliwy ziąb. Chociaż wnoszenie butów na prycze było zabronione, niektórzy używali ich potajemnie zamiast poduszek, choć całe były oblepione błotem. W przeciwnym razie głowa śpiącego musiałaby spoczywać w zgięciu niemalże wykręconego ramienia. A mimo to sen jednak przychodził i choć na parę godzin przynosił zapomnienie i ulgę w cierpieniu.
Chciałbym wspomnieć w tym miejscu o kilku innych zaskakujących zjawiskach, które dowodzą, jak wiele jest w stanie znieść człowiek: w obozie nie mogliśmy myć zębów, a jednak pomimo to i na przekór dotkliwemu brakowi witamin nasze dziąsła były zdrowsze niż kiedykolwiek. Przez pół roku nosiliśmy te same koszule, dopóty, dopóki nie zamieniły się w łachmany. Z powodu zamarzniętych rur całymi dniami nie mieliśmy możliwości się wykąpać czy choćby częściowo podmyć, a jednak rany i otarcia na dłoniach, które nieustannie były brudne od kopania w ziemi, nie ropiały (oczywiście o ile w grę nie wchodziły odmrożenia). Człowiek mający dotychczas lekki sen i budzony bodaj najlżejszym hałasem dochodzącym zza ściany leżał teraz wtulony we współtowarzysza, który głośno chrapał o parę centymetrów od jego ucha, i jakby nigdy nic spał głębokim snem.
Gdyby ktoś nas zapytał, na ile prawdziwe jest słynne zdanie Dostojewskiego, który beznamiętnie twierdził, iż człowiek jest istotą zdolną przyzwyczaić się absolutnie do wszystkiego, odparlibyśmy: „Tak, człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego, lecz nie pytajcie nas, jak to się dzieje”. Na razie jednak nasze badania psychologiczne nie zaprowadziły nas daleko; również my, więźniowie, nie zbliżyliśmy się jeszcze do owego stanu. Nadal znajdowaliśmy się na pierwszym etapie naszych reakcji psychicznych.
W tej fazie niemal każdy, choćby przez chwilę, rozważał możliwość odebrania sobie życia. Myśl o samobójstwie rodziła się pod wpływem beznadziejności sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, ciągłego śmiertelnego zagrożenia, wiszącego nad nami każdego dnia, w każdej godzinie, oraz bliskości śmierci, która tak często dotykała innych wokół nas. Ze względu na osobiste przekonania, o których będzie mowa później, już pierwszego wieczoru w obozie poprzysięgłem sobie uroczyście, że „nie rzucę się na druty”. Tak nazywano w obozie najbardziej powszechną metodę samobójstwa polegającą na dotknięciu znajdującego się pod wysokim napięciem ogrodzenia z drutu kolczastego. Podjęcie takiej decyzji nie było wcale trudne. Odbieranie sobie życia nie miało większego sensu, skoro dla przeciętnego więźnia szanse przeżycia – kalkulując obiektywnie i biorąc pod uwagę wszystkie możliwości – i tak były przecież bardzo nikłe. Człowiek nie mógł mieć żadnej pewności, że znajdzie się w tym nielicznym gronie, które przetrwa wszystkie selekcje. Więzień Auschwitz w pierwszej fazie szoku nie bał się śmierci. Przez pierwszych kilka dni nie przerażały go nawet komory gazowe – w końcu to one stanowiły przyczynę, dla której nie posuwał się do samobójstwa.
Znajomi, z którymi się później spotykałem, opowiadali mi, że byłem jednym z tych więźniów, na których pierwszy szok po przybyciu do obozu nie wpłynął szczególnie przygnębiająco. Uśmiechałem się tylko, i to całkiem szczerze, będąc świadkiem pewnego zdarzenia, jakie miało miejsce rankiem po naszej pierwszej nocy spędzonej w Auschwitz. Wbrew wyraźnemu zakazowi opuszczania „bloku”, jednemu z mych kolegów po fachu, który przebywał w obozie już od kilku tygodni, udało się jakoś „przeszmuglować” do naszego baraku. Chciał nas uspokoić, pocieszyć i uprzedzić o paru sprawach. Wychudł do tego stopnia, że w pierwszej chwili w ogóle go nie poznaliśmy. On zaś, demonstrując dobry humor i niefrasobliwość, udzielił nam pośpiesznie kilku dobrych rad: – Nie bójcie się! Nie obawiajcie się selekcji! Doktor M. (szef medyczny SS) ma słabość do lekarzy (mylił się: życzliwe słowa mego znajomego wprowadziły nas w błąd. Jeden z więźniów, lekarz na tak zwanym rewirze, liczący sobie około sześćdziesięciu lat, opowiadał mi, jak błagał doktora M., aby ocalił jego syna, który był przeznaczony do gazu. Doktor M. chłodno mu odmówił).
– Błagam was tylko o jedno – mówił dalej mój kolega. – Gólcie się codziennie, jeśli to możliwe, nawet gdybyście musieli używać do tego kawałka szkła… Nawet gdyby kosztowało to was ostatnią kromkę chleba. Dzięki temu będziecie młodziej wyglądali, a wasze policzki będą robiły wrażenie zarumienionych. Tutaj jest tylko jeden sposób, żeby przeżyć: trzeba wyglądać na zdolnego do pracy. Nawet jeśli będziecie tylko lekko utykać, bo – powiedzmy – zrobił się wam na pięcie mały pęcherz, a esesman to zauważy, każe wam przejść na bok i możecie być pewni, że następnego dnia zostaniecie zagazowani. Wiecie, co tutaj znaczy być „muzułmaninem”? To ktoś, kto źle wygląda, jest wyczerpany, chory, wychudzony i kto nie nadaje się już do ciężkiej pracy fizycznej… To właśnie jest „muzułmanin”. Prędzej czy później – zazwyczaj prędzej – każdy „muzułmanin” trafia do komory gazowej. Pamiętajcie więc: macie się golić, stać prosto i równo chodzić, a wtedy nie będziecie musieli obawiać się zagazowania. Wszyscy, jak tu stoicie, mimo że jesteście tu dopiero od dwudziestu czterech godzin, nie musicie bać się zagazowania – może z wyjątkiem ciebie. – Mówiąc to, wskazał na mnie. – Mam nadzieję, że nie masz mi za złe szczerości. – A zwracając się do pozostałych, dodał: – Z was wszystkich on jest jedynym, który musi obawiać się następnej selekcji. Więc już się nie martwcie!
Ja zaś się uśmiechnąłem. Dzisiaj jestem przekonany, że każdy inny na moim miejscu zrobiłby tego dnia to samo.
Wydaje mi się, że to Lessing powiedział: „Istnieją rzeczy, w obliczu których musimy tracić rozsądek; w przeciwnym razie okazałoby się, że już dawno go straciliśmy”. Nienormalna reakcja na nienormalną sytuację jest normą. Nawet my, psychologowie, spodziewamy się, że w sytuacji nienormalnej, jaką jest na przykład pobyt w zakładzie zamkniętym, reakcja człowieka będzie nienormalna wprost proporcjonalnie do stopnia jego normalności. Reakcja człowieka, który nagle znalazł się w obozie koncentracyjnym, również jest odzwierciedleniem nienormalnego stanu umysłu, lecz obiektywnie rzecz biorąc, jest ona reakcją normalną i – jak zostanie dowiedzione później – typową dla danej sytuacji. Opisywane przeze mnie reakcje ulegały zmianie na przestrzeni kilku dni. Więzień przechodził od etapu pierwszego do drugiego; było to stadium względnej apatii, kiedy to człowiek doznaje czegoś na kształt emocjonalnej śmierci.
Poza już przedstawionymi reakcjami nowo przybyły więzień dręczony był przez inne, niezmiernie bolesne odczucia, które usiłował w sobie zagłuszyć. Przede wszystkim dokuczała mu ogromna tęsknota za domem i rodziną. Była ona często tak przejmująca, że człowiek wręcz umierał z tęsknoty. Do tego dochodziła odraza – odraza na widok otaczającej go zewsząd ohydy, w tym jej czysto zewnętrznych przejawów.
Wszyscy więźniowie otrzymywali pasiaki – były to łachmany, przy których ubiór stracha na wróble prezentowałby się naprawdę elegancko. Teren obozu między barakami pokrywał najgorszy brud, a im bardziej człowiek starał się go uprzątnąć, tym bardziej sam stawał się brudny. Popularną praktyką było wcielanie nowo przybyłych do komanda, które zajmowało się czyszczeniem latryn i usuwaniem nieczystości. Gdy podczas przewożenia ekskrementów po wyboistym gruncie – jak się to często zdarzało – zawartość beczki chlusnęła temu czy innemu więźniowi w twarz, jakakolwiek oznaka odrazy lub próba wytarcia się pociągała za sobą natychmiastową karę – cios wymierzony przez czujnego kapo. W ten sposób zobojętnienie naturalnych reakcji postępowało znacznie szybciej.
Początkowo nowy więzień odwracał wzrok, widząc karny przemarsz innej grupy; nie mógł znieść widoku współwięźniów maszerujących godzinami w tę i z powrotem w głębokim błocie, poganianych brutalnymi uderzeniami. Po kilku dniach czy tygodniach wszystko to się zmieniało. Wczesnym rankiem, gdy jeszcze było ciemno, więzień stawał przed bramą wraz ze swym komandem, gotów do wymarszu. Słyszał krzyk i widział, jak jego towarzysz upada, jest stawiany na nogi, lecz kolejny cios sprawia, że znów się przewraca – i dlaczego? Bo miał gorączkę i o niewłaściwej porze zgłosił się do lazaretu. Karano go w ten sposób za nieuczciwą próbę wymigania się od swoich obowiązków.
Lecz więzień znajdujący się na drugim etapie psychicznych reakcji nie odwraca już wzroku. Jego odczucia zobojętniały i niewzruszony obserwuje rozgrywającą się przed nim scenę. Inny przykład: więzień oczekuje na przyjęcie w lazarecie. Ma nadzieję, że z uwagi na swe urazy, obrzęk czy gorączkę zostanie skierowany na dwa dni do lżejszej pracy na terenie obozu. Niewzruszony patrzy, jak wnoszą dwunastoletniego chłopca, zmuszonego całymi godzinami stać na baczność na śniegu albo pracować boso na zewnątrz, gdyż w całym obozie nie było dla niego butów. Ma odmrożone palce u nóg i dyżurny lekarz jeden po drugim oddziera szczypcami czarne, gangrenowate kikuty. Obrzydzenie, przerażenie i współczucie to emocje, których nasz widz już właściwie nie odczuwa. Po kilku tygodniach życia w obozie cierpiący, umierający i umarli stają się dla niego tak pospolitym widokiem, że nic go już nie wzrusza.
Spędziłem pewien czas w baraku dla chorych na tyfus. Gorączkowali, często majaczyli, wielu z nich było umierających. Jeden z nich właśnie skonał, a ja bez żadnych emocji obserwowałem scenę, która powtarzała się w takim przypadku raz za razem. Jeden po drugim więźniowie podchodzili do wciąż ciepłego ciała. Jeden pochwycił niedojedzone resztki kartofli; inny uznał, że drewniane chodaki trupa są lepsze niż jego własne obuwie, więc je zamienił; trzeci zrobił to samo z kurtką zmarłego; a jeszcze inny bardzo się cieszył, że udało mu się zdobyć kawałek – proszę to sobie wyobrazić! – prawdziwego sznurka.
Obserwowałem to wszystko nieporuszony. Na koniec poprosiłem „pielęgniarza”, żeby zabrał ciało. On zaś chwycił trupa za nogi, pozwalając mu spaść w wąskie przejście między dwoma rzędami desek pełniących funkcję łóżek dla pięćdziesięciu chorych na tyfus i powlókł ciało po nierównym klepisku w stronę drzwi. Dwa stopnie schodów prowadzących na zewnątrz zawsze stanowiły problem, jako że wszyscy byliśmy wyczerpani z powodu chronicznego niedożywienia. Po kilku miesiącach pobytu w obozie nie byliśmy w stanie pokonać tych dwóch stopni, mierzących jakieś piętnaście centymetrów każdy, nie opierając rąk o framugi, żeby się podciągnąć.
Pielęgniarz zbliżył się zatem do schodów i z wysiłkiem podciągnął do góry. Następnie wciągnął na schody ciało: najpierw stopy, potem tułów. Wreszcie, wydając przy tym niesamowity, grzechoczący odgłos, głowa trupa, podskakując, pokonała dwa kamienne stopnie.
W tym czasie znajdowałem się po przeciwnej stronie baraku, w pobliżu jedynego okienka wbudowanego w ścianę tuż nad podłogą. Zaciskając zmarznięte dłonie na misce gorącej zupy, pożywiałem się łapczywymi łykami. Nagle spojrzałem w okno. Trup, który dopiero co został wyniesiony na zewnątrz, wpatrywał się we mnie szklanymi oczyma. Dwie godziny wcześniej rozmawiałem jeszcze z tym człowiekiem; teraz spokojnie jadłem zupę.
Nie pamiętałbym dzisiaj tego zdarzenia, gdyby ów brak emocjonalnej reakcji nie wzbudził mojego zawodowego zainteresowania – tak nieistotne mi się ono wówczas wydawało.
Apatia, stępienie emocji i poczucie, że nic już nas nie obchodzi – objawy te nasilały się podczas drugiego etapu psychicznych reakcji więźnia, pozwalając mu uodpornić się na codzienne cierpienia i bicie. Nabyty brak wrażliwości pozwalał mu otoczyć się jakże wówczas niezbędnym pancerzem ochronnym.
Wystarczył najmniejszy pretekst, aby zasłużyć na bicie, a czasem powód nie był nawet potrzebny. Na przykład: chleb racjonowany był w miejscu pracy i musieliśmy ustawiać się po niego w kolejce. Pewnego razu człowiek stojący za mną wysunął się nieco w bok z szeregu i ten brak symetrii wielce nie spodobał się pilnującemu nas esesmanowi. Nie wiedziałem, co działo się za moimi plecami ani w umyśle strażnika, ale nagle na moją głowę spadły dwa silne uderzenia. Dopiero wtedy zauważyłem stojącego obok esesmana z pałką w ręce. W takich chwilach ból fizyczny nie jest najbardziej dojmujący (dotyczy to zarówno dorosłych, jak i karanych dzieci); najgorsze jest psychiczne cierpienie wywołane poczuciem niesprawiedliwości, niedorzecznością danej sytuacji.
Co ciekawe, cios, który chybiał celu, potrafił być – w pewnych okolicznościach – bardziej bolesny niż ten, który weń trafiał. Stałem kiedyś na torach kolejowych w szalejącej śnieżycy. Pomimo niesprzyjającej pogody nasze komando musiało kontynuować pracę. Wkładałem więc cały wysiłek w sypanie żwiru między podkłady, jako że był to jedyny sposób, żeby się jakoś rozgrzać. W pewnym momencie przerwałem, aby złapać oddech i oparłem się na szpadlu. Niestety, w tej samej chwili strażnik odwrócił się w moją stronę i uznał, że się lenię. Ból, który wówczas poczułem, nie był wywołany obelgami czy biciem. Tamten strażnik nie zadał sobie trudu, aby rzucić choćby jedno słowo, bodaj jedno przekleństwo, w kierunku stojącej przed nim wynędzniałej postaci, zapewne tylko z grubsza przypominającej człowieka. Zamiast tego wolał podnieść kamień i cisnąć nim we mnie od niechcenia. W moim odczuciu gest ten równał się przywołaniu do porządku zwierzęcia; tak samo zapędza się czasem do pracy bydlęta. W oczach tego człowieka byłem stworzeniem, z którym łączyło go tak niewiele, że wręcz szkoda mu było zachodu, by je ukarać.
Najbardziej bolesną rzeczą w biciu jest zamierzona obraza, jakiej jest ono wyrazem. Pewnego razu musieliśmy taszczyć długie, ciężkie dźwigary po oblodzonych torach. Pośliźnięcie się jednego z nas groziło upadkiem nie tylko jemu, ale wszystkim dźwigającym to samo brzemię. Jeden z moich dobrych znajomych cierpiał na wrodzoną dysplazję stawu biodrowego. Cieszył się jednak, że mimo wszystko jest w stanie pracować, jako że podczas selekcji prawie wszyscy niesprawni fizycznie byli posyłani na śmierć w komorze gazowej. Tego dnia kuśtykał jednak z trudem po torach, uginając się pod szczególnie ciężkim dźwigarem; wyglądało na to, że w każdej chwili może upaść i pociągnąć innych za sobą. Ponieważ niczego akurat nie niosłem, bez namysłu skoczyłem mu na pomoc. Niemal natychmiast otrzymałem silne uderzenie w plecy i usłyszałem surowy głos nakazujący mi powrót na miejsce. Kilka minut wcześniej ten sam strażnik, który mnie uderzył, oznajmił nam z pogardą, że takim „świniom” jak my brakuje ducha koleżeńskiej współpracy.
Kiedy indziej, w lesie, przy temperaturze minus szesnastu stopni Celsjusza, przekopywaliśmy zmarzniętą na kamień ziemię pod rury doprowadzające wodę. Byłem już wówczas bardzo wyczerpany fizycznie. Nagle podszedł do mnie pilnujący nas kapo o pucołowatych, zaróżowionych policzkach. Jego twarz wyglądała, wypisz wymaluj, jak ryj świni. Zauważyłem, że przed dotkliwym mrozem chronią go wspaniałe, ciepłe rękawice. Przez chwilę przyglądał mi się w milczeniu. Instynktownie wyczułem zbliżającą się burzę; tuż przede mną leżała bowiem skiba ziemi stanowiąca wyraźny dowód na to, ile już przekopałem.
– Ty świnio – zaczął tamten. – Cały czas cię obserwuję! Poczekaj, nauczę cię jeszcze pracować jak należy! Niedługo będziesz gryzł tę ziemię – umrzesz tu jak zwierzę! W dwa dni cię wykończę! Nigdy w życiu nie kiwnąłeś palcem. Kim dawniej byłeś, świnio? Przedsiębiorcą?
Nie dbałem już o to, co się ze mną stanie, musiałem jednak poważnie potraktować jego groźbę, wyprostowałem się więc i patrząc mu prosto w oczy odparłem: – Byłem lekarzem specjalistą.
– Co takiego? Lekarzem? Założę się, że wyciągnąłeś od ludzi mnóstwo pieniędzy.
– Tak się składa, że pracowałem głównie za darmo, w szpitalach dla ubogich. – Było to już o jedno zdanie za dużo. Kapo rzucił się na mnie i przewrócił na ziemię, wydzierając się przy tym jak opętany. Nie pamiętam już, co takiego wykrzykiwał.
Na przykładzie tej jakże banalnej historii pragnę pokazać, że bywały takie chwile, gdy nawet pozornie zahartowani i zobojętniali więźniowie dawali się ponosić oburzeniu – oburzeniu wynikającemu nie z doznanych okrucieństw czy bólu, lecz wywołanym towarzyszącymi im obelgami. Tamtego dnia krew uderzyła mi do głowy, ponieważ musiałem wysłuchiwać, jak człowiek, który nie miał pojęcia o tym, kim jestem i kim byłem, osądza moje życie; na dodatek był to człowiek (w tym miejscu muszę się do czegoś przyznać: komentarz, który zamierzam zacytować, a którym podzieliłem się ze współwięźniami wkrótce po tym incydencie, sprawia mi iście dziecinną satysfakcję) „tak prymitywny i brutalny, że pielęgniarka z ambulatorium mojego szpitala nie wpuściłaby go za próg poczekalni”.
Na szczęście kapo sprawujący pieczę nad naszym komandem był mi życzliwy; polubił mnie, bo cierpliwie wysłuchiwałem opowieści o jego miłosnych podbojach i kłopotach małżeńskich, którymi zasypywał mnie podczas naszych długich marszów na miejsce robót. Był też pod wrażeniem mojej oceny jego charakteru i mych psychoterapeutycznych porad. W związku z tym odczuwał wobec mnie coś w rodzaju wdzięczności, a to już wcześniej nieraz okazało się dla mnie bezcenne. W przeszłości kilkakrotnie zajmował dla mnie miejsce obok siebie w jednym z pierwszych pięciu rzędów podczas apelu naszego bloku liczącego zwykle dwustu osiemdziesięciu mężczyzn. Musieliśmy ustawiać się na placu wczesnym świtem, gdy na zewnątrz było jeszcze ciemno. Wszyscy jak ognia baliśmy się spóźnienia i konieczności stania w ostatnich rzędach. Gdy trzeba było wyznaczyć ludzi do nieprzyjemnej czy nielubianej pracy, zjawiał się główny kapo i zazwyczaj wybierał potrzebnych mężczyzn właśnie z ostatnich rzędów. Musieli oni odmaszerować do innej, szczególnie znienawidzonej roboty, pod okiem obcych strażników. Zdarzało się, że główny kapo wybierał też więźniów z pierwszych pięciu rzędów, tylko dlatego żeby dać nauczkę tym, którzy usiłowali go przechytrzyć. Wszelkie protesty i błagania uciszane były kilkoma celnymi kopniakami, a wybrane ofiary pędzono na miejsce zbiórki przy wtórze wrzasków i uderzeń pałką.
Dopóki jednak „mój” kapo odczuwał potrzebę zwierzeń, dopóty udawało mi się unikać podobnego losu, miałem bowiem zagwarantowane honorowe miejsce u jego boku. Były również inne zalety tej sytuacji. Podobnie jak przeważająca większość więźniów obozu, również i ja cierpiałem na obrzęki. Moje nogi były tak spuchnięte, a skóra na nich tak naciągnięta, że zginanie kolan przychodziło mi z wielkim trudem. Nie mogłem zawiązywać butów, bo w przeciwnym razie nie wcisnąłbym w nie swoich obrzmiałych stóp. Gdybym miał skarpetki, i tak nie byłbym w stanie ich założyć – zwyczajnie nie zmieściłyby się w butach. Toteż moje częściowo odkryte, nagie stopy były zawsze mokre, a buty wciąż pełne śniegu. To zaś, rzecz jasna, powodowało odmrożenia i odmroziny. Każdy krok stawał się wówczas torturą. Podczas marszu przez pokryte śniegiem pola na naszych butach tworzyły się grudy lodu. Co rusz komuś zdarzało się pośliznąć, a wówczas inni również się potykali i wpadali na niego. Kolumna przystawała wtedy, ale nie na długo. Któryś ze strażników błyskawicznie zaprowadzał porządek i za pomocą kolby karabinu zmuszał więźniów do sprawnego powstania. Im bliżej czoła kolumny, tym rzadziej było się narażonym na te niespodziewane przestoje, a w konsekwencji na nadrabianie straconego czasu biegiem, na obolałych nogach. Czułem się naprawdę szczęśliwy w roli osobiście mianowanego lekarza Jego Wysokości Kapo, gdy mogłem maszerować w pierwszym rzędzie przez nikogo niepoganiany.
W ramach dodatkowego wynagrodzenia za swoje usługi mogłem być pewien, że podczas codziennego przydziału zupy w terenie, kiedy nadejdzie moja kolej, kapo zanurzy chochlę głębiej, aż do samego dna kotła, i wyłowi dla mnie kilka ziaren grochu. Ów kapo, były oficer wojska, zdobył się nawet na odwagę, aby szepnąć na ucho swojemu koledze – temu samemu, któremu się wcześniej postawiłem – że jestem nadzwyczaj dobrym robotnikiem. Niewiele mi to wówczas pomogło, niewątpliwie jednak ocaliło mi życie (był to jeden z wielu takich przypadków). Nazajutrz po wspomnianym incydencie „mój” kapo przeszmuglował mnie do innego komanda.
Bywali też kapo, którzy się nad nami litowali i robili wszystko, co było w ich mocy, aby nam ulżyć, przynaj-mniej na placu budowy. Lecz nawet oni bez przerwy przypominali nam, że zwykły robotnik wykonuje kilkakrotnie więcej pracy od nas, i to w znacznie krótszym czasie. Okazywali jednak zrozumienie, gdy tłumaczyliśmy im, że zwykły robotnik nie jest zmuszony przetrwać o trzystu gramach chleba (teoretycznie – w praktyce często bywało go mniej) oraz niecałym litrze cienkiej zupy dziennie; zwykły robotnik nie musiał żyć w potwornym stresie, w jakim my żyliśmy, nieświadom losu swoich najbliższych, którzy trafili do innego obozu lub zostali od razu po przyjeździe zagazowani; zwykłemu robotnikowi nie groziła wreszcie śmierć – dzień w dzień, godzina po godzinie. Ośmieliłem się wręcz powiedzieć kiedyś pewnemu życzliwemu kapo: „Gdyby nauczył się pan ode mnie przeprowadzać operację na otwartym mózgu równie szybko, jak ja uczę się od pana budować tę drogę, miałbym dla pana ogromny szacunek”. On zaś uśmiechnął się w odpowiedzi.
Apatia, główny symptom drugiego etapu adaptacji do życia w obozie, stanowiła konieczny mechanizm obronny. Rzeczywistość bladła, a wszystkie wysiłki i emocje były skoncentrowane na jednym tylko zadaniu: zachować własne życie i życie bliskiego sobie człowieka od zagłady. Często słyszało się, jak więźniowie, zaganiani po pracy pod wieczór z powrotem do obozu, wzdychają z ulgą: „No to przeżyliśmy kolejny dzień!”.
Łatwo pojąć, że egzystencja w stanie podobnego napięcia psychicznego, w połączeniu z ciągłą koniecznością skupiania się na podstawowym celu, jakim było przetrwanie, wymuszała na więźniach prymitywizację ich życia wewnętrznego. Kilku z przebywających ze mną w obozie kolegów po fachu, którzy posiedli wiedzę z zakresu psychoanalizy, często wspominało mi o obserwowanej u więźniów „regresji” – ucieczce w bardziej prymitywną formę życia psychicznego. Pragnienia i marzenia więźniów objawiały się wówczas najbardziej czytelnie w snach.
O czym najczęściej śnił więzień obozu koncentracyjnego? O chlebie, cieście, papierosach i długich, ciepłych kąpielach. Codzienna niemożność zaspokojenia powyższych potrzeb sprawiała, że szukaliśmy go w marzeniach sennych. To, czy cokolwiek dobrego z tego wynikało, to już zupełnie inna sprawa; śniący musiał się wszak kiedyś przebudzić do rzeczywistości obozowego życia i dostrzec kłujący kontrast pomiędzy nią a swymi sennymi rojeniami.
Nigdy nie zapomnę, jak pewnej nocy wyrwały mnie ze snu jęki mego współwięźnia, który rzucał się we śnie, najwyraźniej dręczony jakimś straszliwym koszmarem. Jako że zawsze niezmiernie współczułem ludziom cierpiącym z powodu przerażających snów czy delirium, chciałem biedaka obudzić. W ostatniej jednak chwili cofnąłem rękę, przestraszony na myśl o tym, czego się omal nie dopuściłem. Uświadomiłem sobie bowiem boleśnie, że żaden sen, nawet najbardziej koszmarny, nie może być gorszy od otaczającej nas obozowej rzeczywistości, do której nieopatrznie zamierzałem biedaka przywrócić.
Ze względu na poważny stopień niedożywienia, na jakie cierpieli więźniowie, było czymś naturalnym, że głód stawał się podstawowym prymitywnym instynktem, wokół którego koncentrowało się nasze życie psychiczne. Wystarczyło popatrzeć, co działo się z większością więźniów, gdy pracowali blisko siebie w grupie i wyjątkowo nikt ich akurat nie pilnował – natychmiast zaczynali rozmawiać o jedzeniu. Jeden więzień pytał drugiego, pracującego obok niego w rowie, o jego ulubione potrawy. Następnie obaj wymieniali się przepisami i planowali menu na dzień, gdy kiedyś się spotkają – w odległej przyszłości, gdy już zostaną oswobodzeni i powrócą do swoich domów. Mogli tak roić w nieskończoność, wyobrażając sobie wszystko w najdrobniejszych szczegółach, dopóki wzdłuż szeregu kopiących rów nie przebiegło szeptem ostrzeżenie, zazwyczaj pod postacią umówionego hasła czy cyfry: „Strażnik nadchodzi!”.
Zawsze uważałem owe rozmowy o jedzeniu za niebezpieczne. Czyż nie jest czymś groźnym prowokowanie organizmu barwnymi, szczegółowymi opisami smakołyków w sytuacji, gdy zdołał się on już jakimś cudem przyzwyczaić do skrajnie ograniczonych i niskokalorycznych racji żywnościowych? Poza chwilową psychiczną ulgą, jaką dawało więźniom tego rodzaju fantazjowanie, niosły one ze sobą również poważne fizyczne zagrożenia, których nie sposób ignorować.
W późniejszym okresie naszego pobytu w obozie dzienne racje żywnościowe składały się z wydawanej raz dziennie miski niewiarygodnie wodnistej zupy oraz z bardzo zazwyczaj skąpej porcji chleba. Dodatkowo funkcjonowało coś takiego, jak „dodatek żywnościowy”, który jednego dnia oznaczał około dwudziestu gramów margaryny, innego plasterek podłej jakości kiełbasy, kawałek sera, odrobinę sztucznego miodu lub łyżkę wodnistej marmolady. W przeliczeniu na kalorie były to racje w żadnym stopniu niewystarczające – zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę wykonywaną przez nas ciężką pracę fizyczną oraz stałe przebywanie na zimnie w nieodpowiedniej odzieży. Chorzy podlegający „specjalnej opiece” – to znaczy ci, którzy zamiast pracować poza obozem, mogli pozostać w barakach – byli w jeszcze gorszej sytuacji.
Wraz ze zniknięciem ostatnich pokładów podskórnej tkanki tłuszczowej zaczęliśmy przypominać wyglądem żywe szkielety odziane w łachmany; byliśmy wówczas świadkami tego, jak nasze ciała próbują same siebie pożerać. Organizm zaczynał żywić się własnym białkiem, co oznaczało zanik mięśni, a stopniowa utrata zapasów białka wiązała się ze spadkiem sił i odporności. Jeden po drugim członkowie naszej małej barakowej społeczności umierali. Każdy z więźniów potrafił z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, kto będzie następny w kolejce i kiedy jego samego czeka koniec. Dzięki miesiącom podobnych doświadczeń poznaliśmy dobrze alarmujące symptomy, co znacznie ułatwiało postawienie niemal bezbłędnej diagnozy. „Ten już długo nie pociągnie” albo „ten będzie następny” – szeptaliśmy do siebie, a gdy wieczorami, podczas codziennego rytuału polowania na wszy, oglądaliśmy swoje nagie ciała, wszystkim nam przychodziła do głowy ta sama myśl: „To ciało – moje ciało – i tak jest już martwe. Co ze mnie pozostało? Jestem już tylko kawałkiem ogromnej masy ludzkiego mięsa… masy więzionej za kolczastym drutem, stłoczonej w kilku ciasnych barakach; masy, której każdego dnia nowa część zaczyna gnić, bo uciekło z niej wszelkie życie”.
Wspomniałem wcześniej, że w tej sytuacji niemożliwością było opędzić się od myśli o jedzeniu; wizje ulubionych dań pchały się nam przed oczy przy pierwszej nadarzającej się okazji. Łatwiej zatem zrozumieć, że nawet najsilniejsi marzyli o chwili, gdy znowu zakosztują lepszych pokarmów, i to nie tylko dlatego, że pragnęli zaspokoić głód – przede wszystkim chodziło im o świadomość, że nieludzka egzystencja, w której człowiek nie jest w stanie myśleć o niczym innym, poza jedzeniem, dobiegła wreszcie końca.
Ci, którzy nie przeżyli czegoś podobnego, nie są w stanie pojąć, jakiego rodzaju wyniszczających duszę, wewnętrznych konfliktów i prób silnej woli doświadcza człowiek dosłownie umierający z głodu. Trudno im zrozumieć, co to znaczy kopać rów, z utęsknieniem nasłuchując wycia syreny ogłaszającej – o wpół do dziesiątej lub dziesiątej rano – półgodzinną przerwę, podczas której wydawano więźniom racje chleba (o ile takowy był akurat dostępny); jak to jest nieustannie wypytywać kapo o godzinę – o ile ten był akurat życzliwie nastawiony; wreszcie jakie to uczucie czule dotykać kromki chleba ukrytej bezpiecznie w kieszeni pasiaka – najpierw lekko gładzić skórkę zgrabiałymi od mrozu palcami, potem odłamać kawałek i włożyć sobie do ust, a następnie, z najwyższym wysiłkiem woli, ponownie schować chleb do kieszeni, zgodnie ze złożonym sobie rankiem przyrzeczeniem nakazującym znosić dzielnie głód aż do popołudnia.
Potrafiliśmy bez końca dyskutować na temat zasadności – lub jej braku – różnych metod postępowania z niewielkimi racjami chleba, który pod koniec niewoli wydawany był tylko raz dziennie. Istniały w tym względzie dwie szkoły. Jedna opowiadała się za natychmiastowym zjedzeniem dziennego przydziału. Takie rozwiązanie miało dwie zalety: po pierwsze, można było przynajmniej raz dziennie na krótką metę zaspokoić najbardziej doskwierający głód; po drugie, człowiek zabezpieczał się w ten sposób przed ewentualną kradzieżą lub utratą chleba. Druga szkoła, praktykująca podział dziennej racji na mniejsze porcje, wysuwała inne argumenty. Ja sam ostatecznie również trafiłem w szeregi jej zwolenników.
Najgorszą chwilą dnia był dla więźniów moment przebudzenia, gdy tuż przed świtem trzy przeszywające gwizdki bezlitośnie wyrywały nas z nieprzynoszącego wytchnienia snu i naszych marzeń sennych. W mroku walczyliśmy z przemokniętym obuwiem, w które z trudem udawało się wcisnąć obolałe i spuchnięte stopy. Tradycyjnie w baraku rozlegały się pojękiwania i narzekania dotyczące drobnych, acz irytujących problemów, na przykład pękania drutów, które zastępowały nam sznurowadła. Pewnego ranka usłyszałem płacz człowieka, o którym wiedziałem, że był odważny i pełen godności. Człowiek ten płakał jak dziecko, ponieważ okazało się, że oto nastał dzień, gdy musiał iść do pracy boso po śniegu; jego buty tak się skurczyły, że nie był w stanie ich założyć. W tym potwornym momencie odnalazłem pociechę w małym kawałku chleba, który wyciągnąłem z kieszeni i z rozkoszą żułem, zapominając o całym świecie.