Читать книгу Szkiełko i wokół - Violetta Ozminkowski - Страница 6

Оглавление

Rozdział I.

Nie chcę być dziennikarzem


To prawda, że nasikałeś na kanapę noblistki?

Podobno tak było, ale zdarzenia nie pamiętam. Znam je tylko z opowiadań osób trzecich, czyli mojej mamy i nieżyjącej już Wisławy Szymborskiej. O tym, że się zsikałem u niej na kanapę, dowiedziałem się, kiedy gruchnęło, że otrzymała literacką Nagrodę Nobla. Byłem wtedy wydawcą „Wiadomości” i programu publicystycznego „W centrum uwagi”. Musieliśmy poetkę jak najszybciej odnaleźć. Po krótkich poszukiwaniach okazało się, że była w swoim ulubionym pensjonacie w Zakopanem. Koledzy z Krakowa próbowali ją nagrać do newsów, ale mnie zależało na tym, żeby ją zaprosić jako gościa do „W centrum uwagi”. Wiedziałem, że łatwo nie będzie, bo pani Wisława unikała wywiadów jak jakiejś zarazy, ale postanowiłem spróbować. Zadzwoniłem do pensjonatu i próbowałem przekonać recepcjonistkę, żeby połączyła mnie z Szymborską.

Szanse były niewielkie.

Ale starałem się, jak mogłem. Zapewniałem, że noblistka nie będzie musiała przyjeżdżać do Warszawy, że wyślemy wóz, recepcjonistka była jednak nieugięta. Powiedziała, że odebrała już kilkadziesiąt telefonów, ale Szymborska nie chce rozmawiać. Wtedy poprosiłem ją, żeby powiedziała, że dzwoni Grzegorz Miecugow, że może to ją skłoni do rozmowy, bo kiedyś się dobrze znaliśmy. I rzeczywiście, moje nazwisko zadziałało. Szymborska podeszła do telefonu i zapytała: „Grzesiu?”. Rozmawiałem z nią w pokoju, gdzie było więcej osób, i żeby moi producenci i współpracownicy usłyszeli, o czym mówimy, co ustalamy, przełączyłem telefon na tryb głośnomówiący. Ona powtórzyła jeszcze raz: „Grzesiu?”, a potem dodała: „A pamiętasz, jak mi nasikałeś na kanapę?”. Trochę głupio się poczułem, bo miałem równo czterdziestkę, ale starałem się nie dać tego po sobie poznać. Odpowiedziałem wtedy: „Nie, pani Wisławo, nie pamiętam, ale mam ogromną prośbę, czy zechciałaby pani wystąpić w naszym programie?”. Zgodziła się, chociaż rozmowa nie była łatwa. Odpowiadała Jolce Pieńkowskiej na pytania po jednym zdaniu. Ale najważniejsze, że wystąpiła. Tylko dla nas zrobiła wyjątek.

Wisława Szymborska była twoją sąsiadką?

Tak, aż do wyjazdu do Warszawy mieszkałem w Krakowie, w domu Związku Literatów Polskich, na trzecim piętrze, przy ulicy Krupniczej 22 pod numerem 23. Pamiętam nawet numer telefonu: 219 90. Krupnicza zaczyna się w miejscu całkiem sporego skrzyżowania Karmelickiej, Basztowej, Szewskiej i Podwala, tam są też Planty, więc można powiedzieć, że mieszkałem w centrum Krakowa. Ten dom przed wojną należał prawdopodobnie do jakiejś Żydówki. Wiem to stąd, że pod nami, pod numerem dwudziestym pierwszym, mieszkała administratorka naszej kamienicy, u której czasami coś załatwiałem albo jej pomagałem, i kiedyś zastałem ją przy rachunku, który miał być rocznym rozliczeniem z właścicielką tego budynku, mieszkającą chyba w Izraelu. Pamiętam, że miała zapłacić sumę rzędu sześciu złotych i kilkunastu groszy. Bardzo mnie to wtedy rozśmieszyło, bo miałem już kilkanaście lat i rozumiałem, że roczny zysk z kamienicy powinien być jednak trochę wyższy.

Twój tata, Bruno Miecugow, opowiadał kiedyś, że w kamiennicy niemal pod każdym numerem mieszkał pisarz albo poeta. Na przykład Sławomir Mrożek, który miał mieszkanie trochę po skosie, tak że widzieli się przez okno. Mrożek miał taki zwyczaj, że gdy przyprowadzał do domu kobietę, dyskretnie zasłaniał okno. Od czasu gdy mu twój ojciec powiedział, że w ten sposób poznaje, czy pisarz jest sam, czy z damą, już zawsze miał zasłonięte okno.

Gdy byłem na tyle świadomy, żeby pamiętać sąsiadów, większość tych ze znanymi nazwiskami już się wyprowadziła. Kisiel wyprowadził się do Warszawy, a Szymborska też się przeniosła, jak miałem jakieś cztery, pięć lat. Potem na górze mieszkał poeta Jan Zych, z którym moja mama, już po rozwodzie z tatą, nałogowo grała w karty. Ale znam z opowieści taty taką historię, że jak Szymborska się pokłóciła z Adamem Włodkiem, swoim mężem, to przez długi czas mieszkał z nią mój tata, a Włodek mieszkał u nas. Inaczej się nie dało tego ułożyć.

Na tym sąsiedzka pomoc się nie kończyła.

Tak, ja na przykład donaszałem ubranka po Jurku Kisielewskim, bo Kisiel miał chyba rodzinę, a może jakichś znajomych w Belgii, i kiedy jego syn, starszy ode mnie o rok, nie wykończył jakiegoś zagranicznego ubranka, a był grzeczniejszy ode mnie, więc nie niszczył tak wszystkiego, dostawałem po nim jakieś fajne spodnie czy koszulki. Jak Kisiel się wyprowadził, jego mieszkanie na parterze zajęła pani Traczewska z dwoma pięknymi pudlami. W naszym domu mieszkał też komunizujący poeta Jan Polewka z synami. Ale w stołówce literatów, którą przez jakiś czas prowadziła moja babcia, spotykało się wielu sławnych ludzi, którzy tam nie mieszkali – na przykład Jana Sztaudyngera. Oprócz Sztaudyngera po raz pierwszy w stołówce zobaczyłem telewizor. To był wrzesień 1960 roku. Dokładnie piętnasty września, godzina piętnasta. Pamiętam to dlatego, że ojciec zawołał mnie z placyku, na którym się bawiłem po drugiej stronie ulicy. Przyszedł i powiedział, że przywieziono do Związku Literatów telewizor. Właśnie zaczynał się finał biegu na sto metrów na igrzyskach olimpijskich w Rzymie. Na zaśnieżonym ekranie zobaczyłem wtedy zwycięzcę, Niemca Armina Hary’ego. Przebiegł ten dystans w czasie dziesięciu sekund. Dwa lata później mieliśmy już własny telewizor, lampowy Szmaragd. Jak miałem siedem lat, z grubsza wiedziałem, jak działa silniczek spalinowy i potrafiłem go nawet rozkręcić. Ale telewizor był dla mnie czarną magią. Jak się psuł, to przychodził pan i wymieniał lampy, które wyglądały jak małe statki kosmiczne. Kompletnie nie wiedziałem, na jakiej zasadzie to działa, choć nieraz się nad tym zastanawiałem. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem z grubsza, o co chodzi. Dzisiaj większość urządzeń, którymi się posługuję, jest dla mnie całkowitą tajemnicą.

To prawda, że w gabinecie twojego taty pracował wcześniej sam Konstanty Ildefons Gałczyński?

Zawsze jak coś trzeszczało, to mówiło się, że Gałczyński czymś porusza, bo tata twierdził, że krótko po wojnie Gałczyński w tym mieszkaniu miał swoją pracownię. Nigdy tego nie zweryfikowałem, bo i po co. Ten dom zresztą był miejscem dosyć ciekawym. Za kiszkowatym podwórkiem z trzepakiem w środku i ze śmietnikiem w rogu, jakby z drugiej strony domu, było ogrodzenie wykonane z prętów, przez które, jak byłem dzieckiem, potrafiłem się przecisnąć. Otwierała się wtedy przede mną prawdziwa dżungla – tak zwany ogród Józefa Mehoffera. Bo tuż obok naszej kamiennicy stał dom, w którym się urodził Mehoffer, a w którym bardzo często bywał Witkacy. Jak byłem mały, mówiło się: idziemy do ogrodu Mehoffera. Ile ja tam pogubiłem strzał z łuku. Można kiedyś było kupić takie fajne strzały z kolorowymi piórkami, z ciężkim, ołowianym lub stalowym czubkiem. Jak się nieopatrznie wystrzeliło z łuku w ogrodzie Mehoffera, to już właściwie nie sposób było znaleźć strzałę, bo był tak strasznie zarośnięty. Teraz tego domku, w którym się Mehoffer urodził, nie ma. Rozebrano go jakieś piętnaście lat temu, bo się zawalał. Szkoda, bo to był ładny domek. Ale ogród Mehoffera nadal istnieje.

Mieszkania w twojej kamiennicy musiały być spore, skoro ojciec mógł sobie pozwolić na własny gabinet.

Przed wojną były duże, ale po wojnie każde zostało podzielone na dwa. Nie było trudno, bo każde z nich miało osobne wejście główne i dla służby. W naszym w lewej części mieszkał pan Kazimierz Barnaś, dyrektor teatru w Tarnowie, z żoną i dwiema córkami. Pamiętam, że było takie małe okienko od toalety, które zawsze zostawialiśmy otwarte, bo jak zgubiłem klucz, to przez to okienko mogłem wejść do domu. Byłem na tyle drobny i szczupły, że dawałem radę. To zresztą zdarzało się bardzo często, bo klucz gubiłem nagminnie. Ale zimą na Krupniczej nie było łatwo, bo paliło się w piecach, a węgiel trzymaliśmy w piwnicy. To w ogóle była duża akcja z tym węglem. Trzeba go było kupić w składzie na placu Sikorskiego, dwie przecznice od Krupniczej, a potem umówić się na godzinę jego przywiezienia. Przywoziło go dwóch węglarzy wozem konnym. Wnosili potem ten węgiel do naszej piwnicy w ogromnych koszach. Sama piwnica była dla mnie miejscem trochę zaczarowanym, bo tam nie było światła, więc trzeba było zapalać świeczkę, która raz, że dawała dziwne cienie, a dwa, że można nią było pisać na suficie. Swoją drogą ciekawe, czy to, co tam pisałem, jeszcze istnieje. Nie były to chyba brzydkie wyrazy. Bardzo lubiłem chodzić do piwnicy po węgiel. W zimie spalaliśmy wiadro dziennie. Trzeba go było wnieść na trzecie piętro, przez siedemdziesiąt trzy stopnie. Pamiętam powroty z jakichś ferii zimowych do wyziębionego mieszkania i rozpalanie pieców, przy których tata rozgrzewał kołdry dla mnie i dla siostry. Pamiętam też sensację, jaką wywołała akcja u sąsiadów ze środkowej oficyny. Na drugim piętrze mieszkał tłumacz, nie pamiętam nazwiska, który odkrył, że ma za piecem szczura. Ułożył z książek tunel czy raczej korytarz prowadzący od pieca do drzwi wyjściowych. Płonącą gazetą wypłoszył szczura, który zgodnie z planem wyskoczył na klatkę schodową, tyle że drugi sąsiad otworzył drzwi, żeby zobaczyć, co się dzieje, i ten szczur wbiegł do niego. Stosunki między panami bardzo się ochłodziły.

Pokój dzieliłem z siostrą, nie miałem własnego. Okna wychodziły na zieleń wypełniającą kwartał wyznaczony kamienicami ulic Loretańskiej, Krupniczej, Garncarskiej i Świerczewskiego (dziś Studencka). Nad dachami budynków wystawały wieżyczki kościołów. W lecie, gdy okna były otwarte, w nocy słyszałem hejnał z wieży mariackiej. To położenie mieszkania miało swoje znaczenie 12 października 1967 roku. Datę zapamiętałem, bo to był Dzień Nauczyciela.

Co stało się tego pamiętnego dnia?

Zacznę od tego, że kolegowałem się w klasie z taką menażerią, że aż trudno uwierzyć. Miałem w klasie bardzo grubego kolegę, bardzo chudego kolegę i bardzo rudego kolegę, razem wyglądaliśmy jak z „Rekreacji Mikołajka”. Ten bardzo rudy był moim przyjacielem, nazywał się Paweł Kornecki. Ojciec Pawła chyba nigdy nie wydoroślał, bo w domu, a mieszkali blisko, na Loretańskiej, miał kolejkę elektryczną, niezwykle wypasioną, z licznymi stacjami, rozjazdami, zwrotnicami. Kolejka puszczona była za szafami, tory były wykute nawet w ścianie. Na dodatek jak się wchodziło do domu Pawła, to pierwsze, co rzucało się w oczy, to były piękne modele samolotów myśliwskich z drugiej wojny światowej, które wisiały na żyłkach pod sufitem. Nie wolno nam było dotykać ani kolejki, ani samolotów. Więc wszystko musieliśmy lizać przez szybkę. Czasami budowaliśmy z kolorowych klocków zamki, stawialiśmy na murach żołnierzyki z plastiku i strzelaliśmy do nich z armat. Te armaty robiło się z metalowych opakowań po paście do zębów. Z jednego opakowania dało się zrobić dwie sztuki, które były zwiniętymi rurkami z jednej strony zaklepanymi młotkiem. Do takiej rurki wsypywało się siarkę z zapałek, wkładało na koniec kawałek zapałki i podgrzewało się rurkę świeczką. Jeżeli armata była dobrze zrobiona, czyli po prostu była skalibrowana, to strzały były nawet silne. Do takiej zabawy trzeba było mieć dużo czasu, a tamtego październikowego popołudnia było go za mało, i nie wiem, który z nas, chociaż chyba jednak byłem to ja, wymyślił nową zabawę. Zabawa polegała na tym, że nalewaliśmy trochę rozpuszczalnika do umywalki, a potem go podpalaliśmy. Płomień skakał natychmiast, robiło się takie „puff”, a potem wszystko gasło. Bawiliśmy się tak z pół godziny u niego, a potem tak mi się zabawa spodobała, że jak wróciłem do domu, postanowiłem zrobić to samo u siebie. Niestety butelka zapaliła mi się w ręku, zrobił się z niej koktajl Mołotowa, który natychmiast upuściłem, bo mnie sparzył. To było na granicy toalety i przedpokoju, rozlało się natychmiast i zapaliły się drzwi do dalszej części mieszkania, drzwi do toalety. Po chwili zaczęły płonąć makatki i lakier na drzwiach wyjściowych.

Po prostu podpaliłeś mieszkanie.

Tak, podpaliłem mieszkanie, ale nie straciłem przytomności umysłu i nie zostałem w środku, tylko przez płonące drzwi wyjściowe wyszedłem na klatkę schodową. Zadzwoniłem do Barnasiów, moich sąsiadów, i oświadczyłem im, że mam pożar w domu. Barnasiowa wpadła w panikę, jej córka też, natomiast ja nie. Do tego stopnia byłem przytomny, że powiedziałem im, jaki jest numer na straż pożarną. W czasie gdy one dzwoniły, ja już nalewałem wodę do wiadra i zacząłem gasić pożar. Jak się wypaliły rzeczy łatwopalne, czyli rozpuszczalnik, lakier na drzwiach, to potem już nie było dużego ognia. Ja go naprawdę zagasiłem sam, pięcioma wiadrami wody. Później przyjechały cztery wozy strażackie. Nie pamiętam, co im powiedziałem, ale musiałem im niestety coś nałgać, bo bardzo mnie chwalili za przytomność umysłu, za to, że nie zostałem w domu, że znałem numer telefonu do nich. Nie pamiętam, dlaczego mnie nie zapytali: „no dobrze, ale jak to się wszystko zaczęło?”. Kiedy już pożar został ugaszony, zadzwoniłem do Klubu pod Gruszką. Bo jak ojca nie było w domu, wiadomo było, że siedział tam. To był klub dziennikarzy, w którym albo grywał w karty, albo siedział ze znajomymi. Tata przyszedł i zajął się naprawą tego, co zostało zniszczone. Chyba nawet powiedziałem mu, jak to było, ale się nie gniewał. Moja mama miała wtedy operację woreczka żółciowego. Oczywiście nic jej nie powiedzieliśmy. Dowiedziała się o całym zajściu przypadkiem, kiedy odwiedzili ją znajomi jakieś pięć dni po pożarze i powiedzieli: „Dzielnego masz syna”. Wtedy zaczęła ich ciągnąć za język. „No, no” – przytakiwała, i tak wyciągnęła od nich wszystko po kolei. Ale ja, już po pożarze, zadzwoniłem do Pawła i powiedziałem, żeby się w to więcej nie bawił, więc wnioski jednak potrafiłem wyciągać.

I zapewne chciałeś zostać strażakiem, kiedy dorośniesz.

Był taki moment w moim życiu, ale to było dużo wcześniej, gdy miałem pięć, może sześć lat. Potem chciałem być raczej pilotem albo kierowcą rajdowym. Chodziłem do przedszkola na końcu Krupniczej, to był piękny przedwojenny pałacyk, w którym dzisiaj mieści się konsulat Austrii. Moja mama była trochę nadopiekuńcza, zatrudniła się więc tam jako intendentka, żeby nie spuszczać mnie z oczu. Skończyła geologię i wcześniej pracowała w Nafcie Polskiej, ale potrafiła zatrudniać się wszędzie tam, gdzie z siostrą jechaliśmy, bo uważała, że dzieci nie mogą być same. Masakra. I chociaż tak się nami opiekowała, to nie przeszkodziło mi to zimą 1960 roku, w drodze do przedszkola, przylepić się językiem do metalowej części kiosku Ruchu na rogu Krupniczej i Garncarskiej. Od tamtej pory nigdy już nie próbowałem lizać metalu na siarczystym mrozie.

Skąd pomysł, żeby zostać kierowcą rajdowym?

Ogród naszego przedszkola graniczył z posiadłością człowieka, o którym wiedziałem, że jest niezwykły. W takim małym chłopczyku, którym byłem, budził wielkie emocje, dlatego że był kierowcą, który jeździł w rajdach. Ciągle mówiono o nim w radiu, pisano w gazetach – nazywał się Sobiesław Zasada. Spotkałem się z nim w zeszłym roku na jakiejś uroczystości u Lecha Wałęsy i powiedziałem mu, że jako mały chłopiec wisiałem na płocie oddzielającym nasze przedszkole od jego ogrodu i marzyłem, że może kiedyś będę mógł być kierowcą samochodu. Śmiał się z tego.

Ale największą atrakcją był sklep pani Mazgajewskiej. To był sklep z warzywami, nieszczególnie zaopatrzony, ale dobry na tyle, żeby dokonać kradzieży, i to na dodatek zbiorowej. Kiedyś zobaczyłem, że mój kolega hoduje fasolkę, która puściła zielone pędy. Namówiłem więc swoją siostrę Dorotę, która wtedy była starsza ode mnie o czternaście miesięcy (dziś jest już o kilka lat ode mnie młodsza!), i pobiegliśmy razem do Mazgajewskiej. Stanęliśmy do niej przodem, ale ręce mieliśmy z tyłu, tak że każde z nas mogło wziąć po jednej fasolce. Pobiegliśmy z powrotem do przedszkola, a tam nas złapała mama, która nie lubiła, jak sami biegaliśmy po ulicach. Najadłem się wstydu i Dorota też, bo musieliśmy pójść do Mazgajewskiej, przyznać się, że zabraliśmy dwie fasolki, oddać je i przeprosić. Mazgajewska nam te fasolki wspaniałomyślnie podarowała. Jeszcze fajniej zachował się właściciel innego pobliskiego sklepu, Jan Moll. U niego stały szklane słoje z cukierkami.

Ślazowymi, takimi jakie kupowali bohaterowie „Dzieci z Bullerbyn”?

Ślazowymi również. Stało też wiaderko pełne czarnych powideł z kawałkami pestek. Był tam także chleb z najlepszej piekarni na świecie, taki z twardą skórką. Pachniało w tym sklepie przepięknie. Myślę, że tak wyglądały sklepy przed wojną. Chleb z masłem i powidłami ze śliwek od Molla to było naprawdę coś. Pamiętam, jak byłem chyba w pierwszej klasie, znalazłem w śniegu dziesięć złotych i poszliśmy we trójkę do Molla przehulać te pieniądze.

Co można było za nie kupić?

Oj, mnóstwo. Oranżada kosztowała złoty siedemdziesiąt. Ale Molla kochaliśmy za co innego. Kiedyś zamknął sklep, bo jak na placyku obok graliśmy w piłkę, wpadła nam w okienko pod jego sklepem. Poszliśmy do niego bez większej nadziei, że pomoże, ale mówimy: „Prose pana, prose pana, piłka nam wpadła”. On zamknął sklep i poszedł po tę piłkę. Największe przeżycie było wtedy, jak piłka kopnięta zbyt mocno leciała na ulicę. Piłki były drogie. Mniejsza kosztowała szesnaście, większa osiemnaście złotych. To były lata sześćdziesiąte, na szczęście ryzyko, że wpadnie się pod samochód, było niewielkie, tam przejeżdżało może jedno auto na godzinę.

Mimo to na tejże ulicy zdarzyło mi się wpaść pod samochód. To była końcówka pierwszej klasy, poszedłem na placyk przed szkołą zobaczyć, czy nie ma kumpli. Byli tam tylko jacyś koledzy, z którymi moja klasa miała na pieńku, czyli prawdopodobnie z klasy A, bo ja byłem z klasy B. To była męska szkoła, co miało daleko idące konsekwencje, o których opowiem później. Jakkolwiek to dziwnie zabrzmi, poszedłem tam, gdzie było dwóch kolegów, z którymi się nie lubiłem, i już nie pamiętam dokładnie za co, zaczęliśmy się opluwać. Ale jak dołączył trzeci, uznałem, że mają za dużą przewagę, i dałem dyla. To dawanie dyla skończyło się tym, że nie popatrzyłem w lewo. Od strony Rynku jechała stara, garbata warszawa z pasażerem w środku. To była taksówka z młodym kierowcą, który widział mnie biegnącego wzdłuż ulicy i był na szczęście przygotowany na to, co się stanie. Kiedy wbiegłem mu pod maskę, zostałem uderzony w lewe biodro, przekoziołkowałem przed kioskiem Ruchu stojącym na wprost wejścia do mojego domu. Pamiętam to jak dziś, kierowca szedł do mnie na drżących nogach, bo przecież potrącił dziecko. Zaczął mnie bardzo delikatnie podnosić, a ja poczułem, że tak źle nie jest. Usłyszałam, jak pasażer zaczął mówić, że trzeba mnie zawieść do szpitala, byłem nieco ogłupiały po tym wszystkim, ale dopiero jak zobaczyłem, że od strony Dolnych Młynów idzie tęgi milicjant, dzielnicowy, którego znaliśmy, natychmiast się ocknąłem. Chłopaki zawsze mówiły, że to jest groźny człowiek, więc jak go zobaczyłem, to się tak przestraszyłem, że dałem tym wszystkim ludziom po łapach, przebiegłem przez ulicę i czmychnąłem do domu. W domu była mama, ale nie usłyszała, jak cichutko wszedłem do przedpokoju, schowałem się do dużej szafy i czekałem na rozwój wypadków. Słusznie się spodziewając, że taki nastąpi, ponieważ wśród osób, które widziały wypadek, był nasz sąsiad. I on kierowcy i temu milicjantowi powiedział: „To jest Grzesiek Miecugow. On mieszka pod dwudziestym trzecim”. Cała ta delegacja: kierowca, pasażer, milicjant i sąsiad, zadzwonili do drzwi. Otworzyła moja matka. Zapytali ją: „Czy syn jest w domu, bo właśnie wpadł pod samochód?”. Matka się przeraziła, a oni na to, żeby się uspokoiła, bo właśnie im uciekł, chyba do domu. „W domu go nie ma” – powiedziała zdziwiona. W tym momencie nie wytrzymałem i zacząłem beczeć w tej szafie. Usłyszeli mój płacz i wyciągnęli mnie. Okazało się, że po wypadku miałem tylko starty naskórek na lewej dłoni. Potem bardzo uważałem, jak chodziłem po ulicy.

Mama nie miała z tobą lekko...

Nie miała. I dlatego nie chciała mi kupić roweru. Ale w końcu uległa. To było już w liceum. Kupiła od Wojtka Wilczka, mojego kolegi z klasy, którego potem wyrzucił ze szkoły ówczesny dyrektor, postrach wszystkich uczniów. Nazywał się Gul, tak się też nazywa zły duszek indyjski. Gul był ambitny, chciał, żeby jego liceum, czyli II LO im. Sobieskiego, było najlepsze, ale uważał, że może to osiągnąć, pozbywając się ze szkoły wszystkich uczniów, którym na przykład nie leży matematyka. Nie patrzył w ogóle na to, że uczeń słaby z matematyki może mieć inne fantastyczne zdolności. I tak przycinał nas i przycinał, aż z czterdziestu uczniów zaczynających naukę w pierwszej klasie zostało nas nieco ponad dwudziestu w czwartej. Przy podkręcaniu poziomu zabijał indywidualności. Wojtek był chłopakiem, który cudnie rysował. Miał lekką kreskę, ale jakaś matma mu nie poszła i straciliśmy w klasie artystę, chłopaka, który był na przykład inicjatorem założenia gazetki klasowej. Miała się nazywać „Szmacianka”, ale Wojtkowi przy wycinaniu tytułu z linoleum gdzieś się zgubiła literka „a” i została „Szmacinka”. To właśnie w „Szmacince” napisałem pierwsze teksty prawie dziennikarskie. Wojtek trenował kolarstwo w Cracovii. W 1971 roku zapytał mnie, czy bym nie kupił od niego roweru, cuda prawdziwego – rama Favorit, przerzutka włoska Campagniolla, a siodełko angielskie Brooksa. I to wszystko za dwa tysiące złotych. Nowy polski huragan, który miał się do tego Wojtkowego roweru jak syrenka do mercedesa, kosztował wtedy tysiąc dziewięćset złotych. Mama poddała się i dała mi te dwa tysiące. Pojechałem pierwszy raz tym rowerem na ulicę Kazimierza, oddać książkę koledze. Kolegi miało nie być w domu, miałem tę książkę zostawić jego mamie. Wniosłem rower za bramę, bo on mieszkał na parterze, a ja nie chciałem swojego skarbu stracić z oczu. Jego matka powiedziała: „Chodź, chodź, Piotrek jest w domu”. Wszedłem, oddałem książkę. Jak wyszedłem po minucie, może dwóch, roweru już nie było. Ukradziono mi go, a przejechałem na nim trzy kilometry. Zgłosiłem kradzież na milicję i kiedy pół roku później złapano jakichś złodziei rowerów, poszedłem na ulicę Szeroką, żeby zobaczyć, czy tam nie ma mojego. Nie było, przeżyłem za to jeszcze większy stres. Jakiś milicjant zapytał mnie: „Co tu robisz?”. Odpowiedziałem, że sprawdzałem, czy nie ma mojego skradzionego roweru. A on na to: „Chodź ze mną”. I kazał mi stanąć w pomieszczeniu obok trzech chłopaków, a potem przyszła jakaś pani i miała rozpoznać tego, który ją okradł.

Mama była zadowolona, że mi ten rower ukradziono, bo chciała, żebym się uczył, ale dla mnie to było wtedy jedno z moich największych nieszczęść.

Nie uczyłeś się?

Mam zeszyt z szóstej klasy. Wielkimi kulfonami układałem w nim prymitywne zdania. To była jednak szósta klasa, a poziom tego jest taki, jakbym dopiero zaczynał podstawówkę. Nadrabiałem tym, że zawsze miałem gadane. Potrafiłem na głos przeczytać opowiadanie, którego nie napisałem. Zdarzyło mi się tak kilka razy. Poza tym dużo wtedy czytałem, ale uczyłem się rzeczywiście kiepsko. Nasza szkoła podstawowa była męska i to bardzo negatywnie na nas rzutowało. Podam dwa przykłady: naszą salę odmalowywano przynajmniej trzy razy w roku. Naszą ambicją po tym, jak już ją odmalowano, było odbić ślady trampek na suficie. Ustawialiśmy krzesła w piramidę, aż któryś z nas odbijał. Udawało nam się to już następnego dnia po malowaniu. Niektórzy nauczyciele bardzo się nas bali. Mieliśmy nauczyciela chemii, który miał ksywkę Wujo. Pamiętam, że starał się nie podnosić na nas wzroku. Byliśmy okrutni. Namierzyliśmy, że żona Wuja prowadzi stragan w Sukiennicach, że on jej czasami pomaga. Potrafiliśmy tam pójść i tego wystraszonego człowieka wyszydzić publicznie. Koledzy umieli zanurkować w czasie lekcji pod ławki i przywiązać Wujowi buty do krzesła, żeby potem zrobił tak zwanego samolota. Krew się lała właściwie na każdej przerwie. Były nauczycielki, które tego nie wytrzymywały. Wchodziły na przykład do klasy, a tam krew ściekała po szybie.

Do szkoły chodziło dziewięciu braci Ślusarczyków, byli synami śmieciarza, byli bardzo podobni, pałąkowate nogi i nieco kałmuckie rysy, różnili się tylko wzrostem. Często powtarzali klasy. Teraz się raczej nie zdarza, żeby ktoś repetował podstawówkę. A jak ja poszedłem do szkoły, jeden kolega repetował już w drugiej klasie, w bójce z nim złamałem sobie mały palec prawej ręki. Ze Ślusarczykami należało dobrze żyć, bo to mogło zaprocentować. Kiedyś na przykład zostawiłem pod ławką zegarek i ktoś mi go zabrał. Wystarczyło, że się poskarżyłem jednemu ze Ślusarczyków, i zegarek się szybko znalazł. Czasami mieliśmy w klasie dwóch Ślusarczyków, czasami żadnego, czasami trzech. Byłem w szóstej klasie, kiedy zamknięto szkołę. Jeden z kolegów powiedział mi, że została zamknięta, bo w czerwcu, jak kończyliśmy rok szkolny, uczniowie z ósmej klasy zgwałcili nauczycielkę. Przy wszystkich repetach w ósmej klasie uczniowie byli już starymi facetami, bywało, że mieli osiemnaście, a nawet dziewiętnaście lat. Ta kobieta uczyła prac ręcznych. Nie wiem, czy to prawda, ale podobno po tym wszystkim pracowała jako pani do towarzystwa w restauracji Ratuszowa.

Języka polskiego uczyła mnie pani Rynduchowa. Imienia nie pamiętam. Miała wtedy około pięćdziesięciu lat, mocno się malowała i miała wiecznie potargane włosy. Niezbyt ją lubiliśmy. Kiedyś podczas jakiejś harcerskiej wyprawy w lesie pod Krakowem złapaliśmy zaskrońca. Schowaliśmy go do butelki i następnego dnia przynieśliśmy do szkoły. Gdy Rynduchowa siadła za stołem, Wiesiek Kwartnik, nazywany Pigmejem, wypuścił węża na stół. Myśleliśmy, że Rynduchowa zacznie piszczeć, że ucieknie z klasy, tymczasem ona wzięła go w ręce, zaczęła przytulać, ba, nawet całować. Ona kochała węże! Zbaranieliśmy. Innego dnia przyszła na lekcję spóźniona jakieś dwadzieścia minut. Rozrabialiśmy na całego, ktoś w rogu się bił, inni krzyczeli, gdy nagle otworzyły się drzwi i do klasy wpadła Rynduchowa, włosy miała jeszcze bardziej rozczochrane niż zwykle, makijaż nieco rozmazany, wyglądała jeszcze gorzej niż na co dzień. Jej widok nas rozbawił, więc zaczęliśmy się śmiać, na co Rynduchowa zareagowała tak: „No co się, barany, śmiejecie. Koń mi stanął w bramie i nie mogłam przejść”. Ryknęliśmy jeszcze bardziej – chociaż wiedzieliśmy, że chodziło o zaprzęg konny, to zdanie wygłoszone przez nauczycielkę miało dla nas oczywisty kontekst. Gdy byłem w piątej klasie, napisałem obelżywy list na jej temat, planując wysłać go do szkoły. Zaczynał się od błyskotliwej frazy „Rynduchowa stara krowa”, a kończył zdaniem „Rynduchowa jest naprawdę głupia”. Na samej górze kartki rozstrzelonymi literami napisane było „anonim”, a na samym dole był podpis „Grzegorz Miecugow”. List napisany na maszynie ojca nie został wysłany, bo przechwyciła go mama. Kiedy zapytała mnie, czy wiem, co to jest anonim, i odpowiedziałem, że wiem, zdziwiona spytała, dlaczego go w takim razie podpisałem. Odparłem, że dzięki temu właśnie nikt mnie nie będzie podejrzewał o bycie autorem listu. W tej samej, piątej klasie zacząłem się uczyć języka rosyjskiego. Nie szło mi najlepiej. Byłem na tyle słabym, ale też krnąbrnym uczniem, że zdarzało mi się dostawać od nauczycielki linijką po łapach, a raz nawet klęczałem na grochu w rogu klasy. Po latach, w „Szkle kontaktowym”, z jakiejś okazji mi się to przypomniało i opowiedziałem o tym, niestety wspominając także nazwisko nauczycielki. Teraz go nie powtórzę, bo pani G. znalazła wtedy telefon do mojej siostry i od niej wiem, że pani G. zaprzeczała, że tak było i że wyrządziłem jej przykrość. Nie lubię sprawiać ludziom przykrości, więc teraz przepraszam. Ale szanowna pani G., ja naprawdę na pani lekcji w roku 1967 klęczałem na grochu.

W nowej szkole, do której was przenieśli, uczyłeś się już z dziewczynami?

Bałem się ich jak ognia, chociaż zakochanie nie było mi obce. Pierwszy raz zakochałem się w przedszkolu w Ewce. Pamiętam, że mieliśmy biegi wokół klombu i ja się spóźniłem ze startem. Ewka powiedziała wtedy, żebym stanął z drugiej strony i będę na mecie, zanim oni przybiegną. To oszustwo mnie tak ujęło, że pojawiło się uczucie.

W nowej szkole troszkę się uspokoiliśmy. Jedyne, na co kolegów było stać, to czasem którejś dziewczynie przypięli karteczkę szpilką z tyłu: „szukam męża”. Chociaż jak byłem w ósmej klasie, to trójka klasowa nakryła kolegę z koleżanką u niej w domu. Tam coś się chyba działo. Może się nawet całowali.

Wszyscy w szkole wiedzieli, że jesteś synem „tego” Miecugowa?

Oczywiście. To towarzyszyło mi przez całe moje życie w Krakowie, ponieważ nazwisko jest rzadkie.

Ale chyba przede wszystkim dlatego, że tata był legendą.

Był postacią bardzo znaną w Krakowie. On znał wszystkich, wszyscy znali jego. Pracował najpierw w jakiejś nowohuckiej gazecie, pisywał do „Szpilek”, miał epizod z „Po Prostu”. Nie skończył studiów politechnicznych we Wrocławiu. Wybrał Kraków, pewnie dlatego że dziadek przeprowadził się tam z Iwonicza. Tam już został i pracował w „Dzienniku Polskim” przez pięćdziesiąt lat, ale z przerwami, bo kilka razy go wyrzucano, często dlatego, że uważano, że nawet bez etatu sobie poradzi. I to była prawda. W „Dzienniku” zasłynął przede wszystkim weekendowymi felietonami pisanymi w formie listu do naczelnego. Każdy felieton, czyli list, zaczynał się inaczej. Na przykład „Intrygująco Szanowny Panie Redaktorze” albo „Nieustająco Szanowny Panie Redaktorze”. Wiele osób zaczynało lekturę „Dziennika” od taty. Kilka miesięcy temu prowadziłem promocję książki Adama Daniela Rotfelda, z którym dwanaście rozmów przeprowadził Marcin Wojciechowski, i profesor, który uczył się w liceum Witkowskiego czterysta metrów od mojego domu na Krupniczej, powiedział, że poprosił mnie o moderowanie tego spotkania nie tylko dlatego, że mnie lubi, lecz także dlatego, że na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych tylko teksty mojego taty warte były czytania.

Twój tata znany był też z bujnego życia towarzyskiego.

To prawda. Uwielbiał nocne życie. Dużo pił, ale zawsze w towarzystwie. Jak już zamieszkałem w Warszawie, to gdy ktoś kojarzył mojego ojca – bo w Warszawie już nie wszyscy kojarzyli – rozmowa zawsze wyglądała tak samo. Przypominała spotkanie dwóch szpiegów. I tak hasło: „Ma pan coś wspólnego z Brunonem Miecugowem?”. Odzew: „Tak, jestem jego synem”. Odzew na odzew: „Piłem z pana ojcem wódkę”. Zdarzyło mi się to może kilkadziesiąt, a może kilkaset razy. Praktycznie nie było osoby, która by poznała mojego ojca i nie piła z nim wódki. Tata umarł dwa lata temu, będąc zaprzeczeniem wszelkich naukowych teorii, że picie i palenie papierosów skraca życie, dlatego że umarł, mając osiemdziesiąt trzy lata, a przez całe życie palił najgorsze papierosy, jakie można, bez filtra. Guluazy, jak mieszkał trochę we Francji. Bayardy w żółtej bibułce. One były tak mocne, że same gasły, zaduszały się własną mocą, jeśli się ich nie pilnowało. Przez całe swoje dorosłe życie palił po dwie paczki dziennie najgorszego świństwa. Jeśli wierzyć w teorię, że każdy papieros skraca życie o pięć, siedem minut, to mój ojciec, gdyby nie palił, żyłby dwieście piętnaście lat.

O swoim pierwszym wspomnieniu, jakie masz o ojcu, napisałeś we wstępie do książki ojca „Grzeszne życie Brunona Miecugowa”.

Mam chyba jakieś trzy latka. Ojciec przychodzi do domu i ja go nie poznaję, bo zgolił brodę. Krzyczę, bo nagle obcy facet bez brody chce mnie wziąć na ręce. To moje pierwsze wspomnienie związane z ojcem. Jak byłem mały, byłem bardzo dumny z taty, że jest taki znany.

Był tak znany, że adresowano do niego listy: Miecugow, Kraków.

Był tak znany, że gdy szliśmy ulicą, to ciągle spotykaliśmy jakichś ludzi, z którymi tata zatrzymywał się na pogawędki. Nie przywiązywałem do tych spotkań wagi, ale teraz strasznie tego żałuję, bo jako 10-latek przegapiłem poznanie Kantora, Pendereckiego czy Grechuty. Nie przegapiłem Piotra Skrzyneckiego, którego poznałem dzięki tacie, a z którym spotykałem się także po przeprowadzce do Warszawy, aż do jego śmierci. Tata miał czasami niezwykle zabawne pomysły. Na przykład gdy wprowadzano kody pocztowe, chyba pod koniec lat siedemdziesiątych, na skrzynkach pocztowych pojawiły się wzory prawidłowego adresowania, chyba zresztą są na nich do tej pory, ale tylko mój tata wpadł na pomysł wysłania pod ten wzorcowy adres listu, który potem wrócił do niego z dopiskiem „adresat nieznany”. Było z tego trochę śmiechu. Kiedyś napisał artykuł do „Dziennika Polskiego” złożony z samych cytatów Lenina i cenzura mu tego nie puściła! Ani jednego zdania! Cały Kraków pękał ze śmiechu. W 1965 roku wystartował w konkursie z okazji dwudziestolecia wyzwolenia Krakowa, pamiętny manewr Koniewa, który uratować miał Kraków, co po latach zresztą nie okazało się nieprawdą, ale organizatorom chodziło właśnie o takie wspomnienia. A Bruno napisał bardzo krótko. „18 stycznia wyszedłem z domu o 9.45. Poszedłem do Rynku, na którym byłem o 10.03. Minutę później usłyszałem salwy armatnie od strony Wisły. Pierwszych żołnierzy radzieckich zobaczyłem o 10.57. Następny zegarek kupiłem sobie w 1951 roku”. W latach siedemdziesiątych wystartował w „Wielkiej grze”, to był telewizyjny teleturniej dla prawdziwych mądrali. Tata, mimo że studiów nie skończył, miał naprawdę przeczytane wszystko, co tylko się dało przeczytać, w dodatku miał świetną pamięć. Wystartował w kategorii historia starożytna. Trzeba było przejść trudne eliminacje. W „Wielkiej grze” system był taki, że pierwsze pytanie było bardzo łatwe, np. cesarz rzymski, żyjący sto lat przed Chrystusem, zamordowany przez senatorów pod przywództwem Brutusa. Prawidłowa odpowiedź wyceniana była na pięćdziesiąt złotych. Następne pytanie było za sto złotych, a ostatnie, supertrudne, na które odpowiadało się w dźwiękochłonnej kabinie, w słuchawkach na uszach, było warte chyba dwadzieścia pięć tysięcy. Gdy prowadząca teleturniej zadała tacie to łatwe pytanie, on oczywiście odpowiedział. Po każdej odpowiedzi prowadząca informowała grającego, czy odpowiedź była prawidłowa, jeżeli tak, to ile wygrał. Gdy powiedziała tacie, że odpowiedź jest prawidłowa i że wygrał pięćdziesiąt złotych, zapytała, czy gra dalej. Bruno odpowiedział, że nie, że pięćdziesiąt złotych mu wystarczy.

Znałeś Jamę Michalika? Chodziłeś do kabaretu ojca?

Byłem raz, miałem wtedy szesnaście lat i przyznam, że to nie była moja bajka. Wtedy już słuchałem Trójki i przemawiał do mnie humor Jana Kaczmarka ze Studia 202 czy Jacka Janczarskiego, ojca Pana Sułka. Kabaret literacki, śpiewany, rymowany trącił moim zdaniem myszką, ale bilety do Jamy Michalika było trudno zdobyć. Ludzie lubili wynajdywać w tekstach taty, Tadeusza Kwiatkowskiego i Jacka Stwory podteksty i niuanse. W Jamie grali też doskonali aktorzy jak Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Jerzy Sadowski czy Tadeusz Huk. To był ważny kabaret i dla Brunona, i dla Stwory, wybitnego radiowca, reportażysty z piękną kartą wojenną. Jego książka „Co jest za tym murem” o kryminaliście Zdziśku Celebraku do tej pory jest jedną z moich ulubionych. Żoną Tadeusza Kwiatkowskiego była Halina Kwiatkowska, też doskonała aktorka, a prywatnie przyjaciółka Karola Wojtyły, jego sceniczna koleżanka z teatru w Wadowicach. W 2011 roku zrobiłem z nią wywiad do mojego programu „Inny punkt widzenia”. To była bardzo fajna rozmowa.

Czy w całym tym zamieszaniu ojciec miał czas dla ciebie i twojej siostry?

W kluczowych momentach miał. Pamiętam, jak w sierpniu 1962 roku wróciłem z wakacji w Iwoniczu i ojciec posadził mnie na krześle przed sobą. „Za dwa dni idziesz do szkoły” – powiedział. „Jeżeli nie chcesz, żeby koledzy z ciebie się śmiali, musisz się nauczyć wymawiać »sz«”. Ja wtedy zwyczajnie sepleniłem, mówiłem „skoła”, „sedłem”. Przez dwa dni maltretował mnie kilka godzin dziennie. Ale jak pierwszego września poszliśmy do szkoły, to znaczy zostałem zaprowadzony za rączkę, to już mówiłem „szszkoła”.

Potem tata robił mi cenzurę książek – jeżeli widział, że się dobieram do jakiejś, a ją znał, to decydował, czy mogę ją czytać, czy nie. Pamiętam, że jak kiedyś byłem chory, tata kupił mi książkę o lotnikach w Anglii w czasie drugiej wojny światowej, bo wiedział, że miałem marzenie w dzieciństwie, żeby latać. Z wujkiem pilotem polecieliśmy wilgą, wspaniałym, zupełnie nowiutkim samolotem silnikowym, do Mielca, gdzie był aeroklub. W powrotnej drodze do Krakowa tuż przed wylądowaniem pochorowałem się w tym całkowicie nowiutkim samolocie. Było mi strasznie wstyd. No i tata mi przyniósł tę książkę o lotnikach trochę na pocieszenie. Ale zanim mi ją dał, przeczytał ją szybko w nocy. Rano dostałem ją całą posklejaną papierem. Mogłem przeczytać pierwsze sześćdziesiąt stron, cały środek był zaklejony, ostatnie osiemdziesiąt stron znów mogłem czytać. Ojciec był trochę naiwny, przecież ja wiedziałem, gdzie trzyma tę szarą taśmę lepiącą. Więc miejsca zaklejone rozdarłem, przeczytałem całą książkę, a potem ponownie zakleiłem. Zdziwiłem się, że ojcu przeszkadzał opis stosunków męsko-damskich, bo ja już trochę na ten temat wiedziałem.

Tata też sam napisał książkę, która potem zresztą została przerobiona na spektakl telewizyjny, czyli na „Kobrę”. Był kiedyś w TVP taki teatr kryminalny, bardzo popularny. Na tacie wymusił napisanie tej „Kobry” jego przyjaciel Maciej Słomczyński, piszący kryminały pod pseudonimem Joe Alex. Ojciec był leniwy, czasami pisał wszystko w ostatniej chwili albo się bardzo spóźniał. Nie doszedł jednak do takiej wprawy, jak jego kolega z „Dziennika Polskiego”, który żeby nic nie robić, wolał stać na zimnym balkonie, żeby nikomu się nie rzucać w oczy i żeby nikt nie zauważył, że siedzi sobie w redakcji facet i nic nie robi. Tata napisał w końcu książkę „Morderstwo w Arce Noego”. Dwa lata temu na urodziny dostałem od kogoś bliskiego jej egzemplarz. Została przetłumaczona w Niemczech Wschodnich i choć u nas w domu nigdy nie było za dużo pieniędzy, to dzięki tej książce pojawiła się na przykład możliwość jeżdżenia na zimowe wakacje do Zaiksu w Zakopanem. Tam był niesłychany luksus, bo na przykład śniadanie podawano do łóżka. Podobnym luksusem był dla mnie wyjazd do Kazimierza Dolnego, który zapamiętałem z kilku przyczyn. Jeździło się tam pociągiem do Warszawy przez Radom, Kielce, Skarżysko-Kamienną czy odwrotnie – Skarżysko, Kielce, już nie pamiętam kolejności, ale najważniejsze, że pociąg wyjeżdżał z Krakowa o godzinie piątej trzydzieści. Wstaliśmy z siostrą i mamą rano, ojca nie było, bo gdzieś oczywiście zabalował. Do dworca mieliśmy dwa przystanki, czyli trzeba było przejść na róg Karmelickiej i Krupniczej i tam złapać tramwaj. Mieliśmy dużo bagaży, szliśmy wolno i tramwaj nam uciekł. Na dworcu byliśmy w ostatniej chwili. Spotkaliśmy tam Marka Walczewskiego, na lekkim rauszu, wspaniałego, zmarłego niedawno aktora, i mojego tatę, który nagle postanowił nas odprowadzić. Nie zdążyliśmy na pociąg i cały wyjazd musieliśmy przełożyć o dzień. Następnego dnia już się udało. A mówię o tym Kazimierzu nie bez powodu. Tam się pierwszy raz naprawdę zakochałem.

Ile miałeś lat?

Niecałe 12. Ona była o rok młodsza. Nazywała się Kasia, o ile dobrze pamiętam, Pieczyńska. Jej tata zarządzał ośrodkiem jeździeckim dziennikarzy pod Warszawą. Któregoś dnia stwierdziłem, że po prostu żyć bez niej nie potrafię. Była blondynką, dosyć drobną. Ona też nie była mi specjalnie niechętna. Chyba ze dwa razy przyjechałem do Warszawy, nocowałem u nich. Pokazywała mi miasto z takimi atrakcjami jak ruchome schody w Pedecie.

Kto, prócz ojca i mamy, był dla ciebie ważny?

Obie babcie zmarły, jak byłem mały. Lepiej pamiętam dziadka, który w moich wspomnieniach jest bardzo duży i pachnie tytoniem. Jak miałem sześć lat, nauczył mnie grać w szachy. On był w ogóle niesłychaną postacią. Był nieślubnym dzieckiem, jego ojciec, przedsiębiorca, miał majątek i interesy na Litwie. Pochodził z Łodzi. W końcówce XIX wieku kupił kilka szybów naftowych w Tbilisi, w związku z czym dzielił swoją aktywność zawodową między Litwę, Łódź i szyby naftowe w Tbilisi. Tam poznał moją prababkę, która miała na imię Sonia. Ona też była z dziwnej rodziny, bo Ormianie nie lubią się z Gruzinami, Tbilisi to Gruzja, a mój prapradziadek nazywał się Miecugian i był Ormianinem żonatym z Gruzinką. Prababka pochodziła z mieszanego związku – nazywała się Sonia Miecugian. I tę właśnie Sonię poznał Ogulewicz w Tbilisi, nie wiem w jakich okolicznościach, w każdym razie stało się tak, że stworzyli nieformalny związek. Ogulewicz miał w Polsce pięcioro dzieci, a z moją prababką założył drugą rodzinę i miał z nią dwóch synów – starszego Eugeniusza i młodszego Leona. W 1917 roku mój dziadek miał dziewiętnaście lat, a jego młodszy brat był w szkole kadetów na jakiejś wysepce u wybrzeży Łotwy. Mojego dziadka, gdy skończył osiemnaście lat, najpierw wcielili do wojska rosyjskiego. Tam poznał dwóch polskich oficerów, jeden nazywał się Tyszkiewicz. Chwilę później skończyła się wojna i zaczęła rewolucja. I wtedy mój pradziadek poprosił go, żeby pojechał na Litwę i pilnował majątku. Stamtąd zgarnęli go do Armii Czerwonej, z której dziadek został oddelegowany z pewnym Łotyszem do służby. Ta służba polegała na tym, że zwłoki bogatych Chińczyków, którzy w tej zawierusze gdzieś zaginęli czy zmarli, musieli eskortować pociągiem do Mandżurii. Po trzecim takim kursie dogadali się z tym Łotyszem, że uciekną razem, zdezerterują. Tak się stało. Uciekli, kiedy byli bardzo blisko Petersburga. Przez zieloną granicę przedostali się do Prus. A w Prusach okazało się, że Łotysz był oficerem Abwehry.

Filmowa historia.

Z Prus dziadek pojechał do Polski, bo czuł się trochę Polakiem, miał przecież ojca Polaka. A poza tym miał znajomych oficerów, których poznał w rosyjskiej armii. Odnalazł Tyszkiewicza i zwrócił się o pomoc. Tyszkiewicz polecił go siostrze, która była właścicielką majątku w Iwoniczu. Tak został zarządcą w Iwoniczu, gdzie poznał moją babcię. Mama mojej babci była szlachcianką, z domu Raczyńska, która wyszła za szewca, a może kuśnierza. Popełniła mezalians, bo była garbuską. Moja babcia była jednym z pięciorga dzieci szlachcianki i szewca, albo kuśnierza. Te dzieci były zresztą bardzo uzdolnione. Jeden z jej braci był najlepszym uczniem Kossaka i podejrzewam, że większość Kossaków dzisiaj na rynku jest spod jego pędzla. A drugi z jej braci był legionistą i w czasie wojny w roku 1920 dochrapał się w wieku trzydziestu dwóch lat stopnia pułkownika. Mam nawet jego zdjęcie. Po wojnie w wolnej Polsce został szefem wywiadu Zachód. Zmarł po operacji na przepuklinę. Mam zdjęcia, jak na lawecie jego ciało jest wiezione przez ulicę Długą w stronę cmentarza Rakowickiego. Mój dziadek po tej burzliwej młodości osiadł w Iwoniczu. Był wysoki jak na te czasy, bo miał około metra osiemdziesięciu. Z tego, co wiem, był kobieciarzem. Chodzą legendy, że jak prowadził interesy w Krakowie, wynajmował gondolę, miał dziewczyny na tej gondoli i jakiegoś grajka z gitarą czy bałałajką. Myślę, że babcia miała dużo siwych włosów przez niego. Mieli dwoje dzieci – Brunona i Zosię. Dziadek był, za mojej pamięci, pięknym mężczyzną. Wysokim, wyprostowanym, z lekko garbatym nosem. Siwe włosy, dosyć szlachetna, kaukaska twarz. Pamiętam, jak kiedyś szedłem Plantami z dziadkiem i podeszła do nas pani, która powiedziała, że chciałaby go wyrzeźbić, pytała, czy by się zgodził. Przez jakiś czas jeździłem na wakacje do kierowcy mojego dziadka. Z jego dziećmi, a konkretnie z jego synem, Gienkiem, zaprzyjaźniłem się i mam kontakt do tej pory. Pamiętam, że z Dorotą, moją siostrą, potrafiliśmy stroić sobie żarty z dziadka. Byliśmy kiedyś na durnym filmie „Lemoniadowy Joe”. Po filmie poszliśmy do niego i mówimy: „Dziadku, byliśmy na filmie”. Dziadek się zainteresował: „Jakim?”. „To chyba nie dla nas, tam tyle gołych kobiet biega” – zgrywaliśmy się. Dziadek poleciał do kina. Potem chciał nas sprać.

W siódmej klasie, tuż przed śmiercią dziadka, jechałem na kurs narciarski, na Halę Lipowską niedaleko Hali Rysianka, blisko Pilska. To był obóz dla pomocnika instruktora, mama kupiła mi narty Star z plastikowymi spodami. Wyglądały bosko, tyle że po pierwszym tygodniu jeżdżenia plastik zaczął odłazić po bokach. Zwykły bubel. Po powrocie z obozu poszedłem z tymi nartami do sklepu sportowego w Rynku, ale powiedzieli mi, że to, że ten plastik odłazi, to moja wina, i że nie uznają mojej reklamacji. Byłem załamany. Całą historię opowiedziałem dziadkowi. On zapytał tylko: „Wnusiu, a w tym sklepie sprzedaje pani czy pan?”. Ja na to: „Pani”. „No to idziemy” – powiedział dziadek. Po interwencji dziadka tylko trochę dołożyłem i miałem narty metalowe. Dziadek potrafił zaczarować każdą panią. Jak robił imieniny czy urodziny, to przychodziły do niego panie po pracy z baru mlecznego, żeby ulepić mu pierogi. Trzy panie, za darmo. Był czarusiem. I tak dzięki niemu dostałem metalowe narty Actra, na których jeździłem następnych dziesięć lat.

A już nie à propos dziadka, ale narciarstwa, przypominam sobie taką historię. Otóż gdy byłem na obozie na Rysiance, to czasami jeździliśmy na Pilsku. Pilsko jest piękną górą, prawie bez drzew, o naturalnych stokach. Legenda głosi, że przy dobrej, bezchmurnej pogodzie i przy krystalicznie czystym powietrzu z Pilska można zobaczyć Alpy. Ale to chyba tylko legenda, bo nigdy nie spotkałem kogoś, kto by te Alpy z Pilska zobaczył. Któregoś dnia jednak pojawił się na naszym obozie ktoś, kto Alpy widział z bliska. Tym człowiekiem był mniej więcej 30-letni kolega naszego instruktora. Niewysoki, szczupły blondyn spotkał się z nami wieczorem po kolacji w schroniskowej świetlicy i zaczęła się jego zapierająca dech opowieść. Mówił, że w Alpach jeżdżą kolejki kabinowe takie jak na Kasprowy, tylko dużo większe, i jeżdżą szybciej. Są też wyciągi orczykowe i krzesełkowe, podwójne, poczwórne, a on co prawda taką nie jeździł, ale słyszał o kanapach zabierających nawet sześciu narciarzy równocześnie. My wtedy używaliśmy wyciągu zwanego wyrwirączką, który był po prostu naoliwioną stalową liną, do której trzeba było się wpiąć, używając do tego specjalnego klucza. Po zapięciu lina mocno szarpała. Przy wypinaniu natomiast łatwo było stracić rękawiczkę. Nasz gość mówił także o stokach szerokich nawet na dwadzieścia metrów, przygotowywanych przez „śnieżne koty”, nazwy „ratrak” chyba wtedy nie znano. Te maszyny jeździły w nocy i narciarz rano wjeżdżał na idealnie równy stok. My każdy dzień zaczynaliśmy od udeptywania stoku, który i tak po tym udeptywaniu był miękki i nierówny, więc gdy słuchaliśmy tych opowieści, szczęki nam opadały coraz niżej. Potem opowiedział nam o nartostradzie w Grenoble. Miała mieć dziesięć kilometrów! To już było wręcz niewyobrażalne. A potem czar prysł. Nasz szczęściarz znający Alpy przegiął. Powiedział, że wzdłuż całej nartostrady są takie minirestauracje, w których można coś zjeść i napić się ciepłej herbaty. To było po prostu niemożliwe, wiedzieliśmy, że mamy przed sobą może nie kłamcę, ale zwykłego bajarza i fantastę.

Narciarstwo to była twoja pasja?

Nie tylko narciarstwo. Wszyscy garnęliśmy się do sportu. Sportowcy nam imponowali. Już w pierwszej klasie zapisałem się do Cracovii w budynku Towarzystwa Sportowego Sokół, gdzie Cracovia miała swoją siedzibę, do sekcji gimnastycznej. Razem z moim przyjacielem z klasy i sąsiadem Witkiem Szarlitem. Witek był dużo bardziej systematyczny i został w tej sekcji na dobre dwa lata, ja zrezygnowałem po kilku miesiącach. Myślę, że intensywny trening spowodował, że w pewnym momencie Witek przestał rosnąć. Był dużo niższy ode mnie. Nie wiem, co się z nim później stało, próbowałem go odszukać, ale chyba zszedł na złą drogę. Po jakimś czasie zapisałem się do Wisły, do sekcji judo. Niestety podczas ćwiczeń pękła mi kość w śródstopiu i przerwałem treningi. To tłumaczy, dlaczego jestem dzisiaj kibicem Cracovii, a nie Wisły. Cracovia była moim pierwszym klubem, macierzystym. W tym samym budynku, w którym chodziłem na treningi sekcji gimnastycznej, w podziemiach był KKS, czyli Krakowski Klub Szermierczy, i to już była przygoda dłuższa. W pierwszej klasie liceum ćwiczyłem floret, jeździłem na zawody w Krakowie i okolicach. Po pierwszym roku trenowania miałem tzw. dwa kółka olimpijskie, co znaczy, że musiałem coś wygrywać. Zadzwoniła kiedyś do „Szkła kontaktowego” pani, która pamiętała mnie z zawodów szermierczych, to było wzruszające. Niestety moja przygoda z szermierką nie skończyła się wielkim sukcesem. Nie zdobyłem ani trzeciego, ani czwartego, ani tym bardziej piątego kółka olimpijskiego, dlatego że miałem słabe wyniki w pierwszej klasie i musiałem się przyłożyć do nauki. Więcej już się nie fechtowałem. Równolegle cały czas trenowałem narciarstwo.

W czwartej klasie zapisałeś się do legendarnej Szarej Siódemki.

Tak, Szara Siódemka była drużyną niezwykłą, ponieważ w tych trudnych czasach odwoływała się do tradycji Roberta Badena Powella, czyli prawdziwych skautów. Jak zapisywałem się do tej drużyny, szczepowym był Jan Widacki. Nosiliśmy zielone mundury z szarą chustą. Wszyscy dbali o to, żeby dobrze wyglądać. Żeby mieć czyste, wyłożone na buty skarpety. Marzeniem każdego z nas było, by zdobyć nóż komandoski. Jak gdzieś szliśmy w zwartym szyku, dyscyplina była taka, że nie można było być żadną ciurą. Jak widzieliśmy kogoś źle ubranego, mówiliśmy: „Chłopie, idźże się ogarnij jakoś, w jakimś takim lejbie chodzisz!”. Pamiętam, jak pojechaliśmy na pierwszy letni obóz do Ustrzyk Dolnych, a tak naprawdę do miejscowości Dwernik. Bieszczady były dzikie, nie było jeszcze obwodnicy. Tam zostałem zrugany za to, jak wyglądam. Mieliśmy plecaki bez stelaży, takie wory, które obijały się o pięty, a my jak krasnoludki szliśmy objuczeni, bo nam mamy dały mnóstwo koszulek, podkoszulków, podpodkoszulków, właśnie takich lejbów, i tam nasz drużynowy Jurek Rychlicki mnie zrugał i powiedział, że wyglądamy jak ostatnie ofiary. Zastęp Niedźwiedzi, którego byłem członkiem, był z klasy B, a klasa A to był zastęp Wilków. I jakoś tak było dziwnie, że Wilki w punktacji – jeśli chodziło o porządek w namiotach, punktualność czy szybkość stawiania się w czasie alarmów – zawsze nas biły na głowę. Nie mogłem nigdy tego zrozumieć, dlaczego im tak zawsze wszystko wychodziło. Na przykład jak zbudowaliśmy prycze, trzeba było trochę drzew ściąć, potem wbić koły do ziemi, potem ustalić, jak głęboko trzeba te koły wbić, potem położyć poprzeczne deski, potem jeszcze poprzeczne i wychodziła prycza. Tylko nam się rozmiary kołów nie zgadzały i prycza nie wychodziła, była za wysoka. A Wilki zrobiły sobie takie małe, niziutkie prycze, na których się wygodnie spało. Do tej pory nie mogę zrozumieć, dlaczego tak się działo. Ale już po pierwszym obozie stało się dla mnie jasne, czego się po mnie w takim miejscu oczekuje. I zaradności, i wielorakich umiejętności. Bardzo to była dobra drużyna.

Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego?

Opowiem ci taką anegdotę – był w Krakowie bardzo gorący czas, kiedy grasował po mieście morderca, który napadał na dzieci. Nazywał się Kot, Karol Kot, miał siedemnaście lat i był uczniem technikum przy ulicy Loretańskiej. Ulica Loretańska to przecznica od Krupniczej, przy której mieszkałem, więc bardzo blisko. W Krakowie panowała wielka psychoza, bo nikt nie wiedział, kto morduje dzieci. Później okazało się, że to on, bo złapano go, jak zamordował jedenastoletniego chłopca Leszka Całka. Skazano go na karę śmierci i wykonano ją. W czasie kiedy jeszcze grasował, mieliśmy gdzieś jechać w niedzielę z drużyną, ale z niewiadomych przyczyn odwołano wyjazd. Byliśmy jednak już tak przyzwyczajeni do tej myśli, że gdzieś jedziemy, że mój zastęp się zebrał i zdecydowaliśmy, że jedziemy. Jak wychodziłem z domu, mama zapytała, gdzie idę, więc odpowiedziałem, że idziemy z druhem Wieśkiem. Nie powiedzieliśmy rodzicom, że zbiórka została odwołana i że idziemy na własną rękę. Poszliśmy gdzieś pod Kopiec Kościuszki, robiliśmy podchody i bawiliśmy się. Kilka tygodni później przypadkiem wszystko wyszło, ponieważ moi rodzice co jakiś czas byli przez szefostwo naszej drużyny, czyli przez Jurka Rychlickiego, wzywani na rozmowę. W czasie jednego z takich spotkań nagle wyszło, że byliśmy z jakimś mitycznym druhem Wieśkiem pod Kopcem. I tak od słowa do słowa okazało się, że poszliśmy tam sami, a ponieważ grasował wtedy ten nożownik, matka się strasznie zdenerwowała na mnie. Skutek był taki, że na wiosnę, jak rzeczywiście mieliśmy zbiórkę, która polegała na tym, że każdy zastęp miał inną drogą dotrzeć w to samo miejsce, na jakąś polanę podkrakowską, wysłała tatę, żeby sprawdził, czy nie ma znowu jakiejś samowolki. Ojciec zobaczył, że jesteśmy sami, więc zaczął za nami iść. A my poszliśmy do tramwaju, pojechaliśmy nim na obrzeża Krakowa, tam przesiedliśmy się do autobusu PKS-u i jechaliśmy wyznaczoną trasą. Tata jechał z nami tym samym tramwajem, co nie było trudne, bo w tramwaju były zawsze dwa wagony. Ale że jechał z nami tym samym autobusem PKS-u i my, bystrzaki, nie zobaczyliśmy go? Przecież moi koledzy znali mojego tatę, ale i tak go nie wypatrzyli. Potem, jak szliśmy przez las według wytyczonej trasy, ojciec przedzierał się bokiem, przez krzaki, my go dalej, choć był w czerwonej koszuli, nie widzieliśmy. Finał był taki, że weszliśmy na polanę, tam już czekali prawie wszyscy z naszej drużyny, i wtedy z lasu wylazł mój ojciec, trochę podrapany, trochę sponiewierany i wściekły, bo tym razem okazało się, że wszystko było na legalu.

Przetrwały jakieś przyjaźnie z twojej drużyny?

Mój szwagier, Zbyszek Mikrut, jest z tej drużyny. Z Jurkiem Rychlickim spotkałem się w zeszłym roku na kawie. Kto wie, czy nie najlepszym przyjacielem, bo go znam od przedszkola, jest Marek Lisowski, on był z kolei w Rysiach. To bardzo zdolny architekt, który pracuje w biurze zajmującym się dużymi projektami na południu Polski. Z nim wiążą się dwie dramatyczne przygody. Otóż jak już przestałem być w harcerstwie, byłem w liceum, na prośbę znajomych z Szarej Siódemki pojechałem z Markiem na obóz zuchowy. To było niedaleko Żywca. Dziesiątego sierpnia z Markiem i jeszcze jedną dziewczyną, Mietką, która była studentką medycyny, pojechaliśmy stopem do Żywca zrobić zakupy. Wracaliśmy samochodem Lublin. To było auto, które miało węższą kabinę, a pakę trochę wystającą na boki. To jest istotne, zaraz opowiem dlaczego. Paka była pokryta brezentem, w środku na ławkach siedzieli pracownicy, gdzieś odwożeni. Na jakimś zakręcie zderzyliśmy się prawie czołowo z ciężarówką, mówię prawie, bo ciężarówka uszkodziła tylko trochę kabinę kierowcy, a całe uderzenie poszło w wystający rant budy. Pierwsze, co po tym wypadku pamiętam, to to, że biegnę przez las i nagle zatrzymuję się, i myślę: dlaczego ja biegnę przez las? Poczułem, że leci mi krew po twarzy, dotknąłem czoła – miałem je zakrwawione – i wtedy usłyszałem jakieś głosy. Pobiegłem w ich kierunku i zobaczyłem zderzone dwa samochody, leżących ludzi. Trzy osoby zginęły. Znalazłem Marka w krzakach, Mietka próbowała pomagać ludziom. Marek patrzył na mnie normalnym wzrokiem, ale zapytał: „Gdzie ja jestem?”. Więc mówię mu: „Mieliśmy wypadek”. Na to on: „Jak ja się nazywam?”, odpowiadam, że Marek Lisowski, ale on znowu pyta: „Gdzie ja jestem?”, „Jak ja się nazywam?” – i tak w kółko. Pobiegłem do Mietki i powiedziałem, że mamy kłopot z Markiem, ale właśnie na jej rękach konał jakiś człowiek. Po piętnastu, może dwudziestu minutach przyjechała karetka, zabrała tych ciężej rannych, a my pojechaliśmy do szpitala, do Żywca, ale jak się okazało, że chcą go kłaść na korytarzu, zadzwoniłem do jego rodziców, którzy byli jedynymi moimi znajomymi wówczas mającymi samochód, żeby przyjechali i zabrali go do szpitala do Krakowa.

Wszystko dobrze się skończyło?

Na szczęście tak. Okazało się, że Marek miał pęknięcie czaszki i amnezję, która potem minęła. Ten wypadek mieliśmy 10 sierpnia w 1972 roku. Dlaczego o tym opowiadam? Jest rok 2008, z Markiem, jego żoną i moją żoną jesteśmy na wakacjach na Krecie. Wynajęliśmy samochód, żeby podróżować po okolicy – bordowy hyundai. Wybraliśmy się nim do Knossos. Mieliśmy do przejechania około stu osiemdziesięciu kilometrów. Wracaliśmy, kiedy już zobaczyliśmy wszystko, co można było zobaczyć. Marek prowadził samochód i po przejechaniu stu siedemdziesięciu dziewięciu kilometrów, kiedy mieliśmy kilometr do hotelu, walnęliśmy w autobus. Nasz samochód zaczął się palić, ale drzwi się nie zablokowały, więc szczęśliwie wysiedliśmy. Po obu stronach były tawerny, zaczęli zbiegać się ludzie i ugasili samochód. To był mój drugi wypadek samochodowy w życiu. Obydwa miałem z tym samym człowiekiem. Najważniejsza jest puenta tej opowieści – obydwa były dziesiątego sierpnia, tylko drugi trzydzieści sześć lat później.

Czy jak już wyrosłeś z marzeń, żeby zostać strażakiem, pilotem i kierowcą rajdowym, pojawiła się myśl, co chcesz naprawdę w życiu robić?

Wiedziałem tylko, czego nie chcę robić. Pamiętam, że kiedy w liceum zapytała mnie o to moja ukochana nauczycielka języka polskiego Rychlowa, odpowiedziałem: „Pani profesor, ja wiem, kim nie chcę być. Nie chcę być dziennikarzem”. Sądziłem wtedy, że syn dziennikarza nie powinien robić tego samego co ojciec. Uważałem, że syn lekarza nie powinien być lekarzem, a syn prawnika prawnikiem. To za łatwe. A jednocześnie za trudne. Tata był wielką postacią w Krakowie i pewnie gdzieś w tyle głowy bałem się konfrontacji z nim na jego polu.

Profesor Rychlowa była jedną z najważniejszych osób w moim życiu. Należałem do jej ulubionych uczniów. Mnie się zawsze wydawało, że ją prowokuję – jak czytałem jakąś książkę, np. Hemingwaya, podobała mi się, ale w recenzji całkowicie sobie zaprzeczałem. Pisałem tak po to, żeby ją zezłościć. Tyle że ona wcale się nie złościła, mówiła mi tylko, w których miejscach to, co piszę, jest niewiarygodne i dlaczego nie trzyma się kupy. Dopiero jak byłem na studiach, chyba na drugim roku filozofii, dotarło do mnie, co naprawdę Rychlowa ze mną robiła. Zdałem sobie sprawę z tego, że tak naprawdę to nie ja ją prowokowałem, ale dokładnie na odwrót, to ona mnie prowokowała i uczyła patrzeć na literaturę, ale także na życie z różnych stron. Uczyła mnie po prostu przekory. Albo inaczej – wzmacniała we mnie wrodzoną przekorę. Kiedyś zapytała mnie, na jakie studia się wybieram. Odpowiedziałem, że pójdę na polonistykę. Powiedziała: „To nie na twój temperament. Zanudzisz się. Daj mi dzień pomyśleć”. Następnego dnia przyszła i powiedziała: „Pójdziesz na filozofię, zobaczysz, będziesz zadowolony”. W dużej mierze zawdzięczam jej to, że mam dystans do wielu rzeczy, że nie zapisałem się do żadnej organizacji politycznej, że na wszystko patrzę z przymrużeniem oka.

A co zawdzięczasz ojcu?

Inteligencję, geny, przez całe lata pisałem z nim wspólnie. To był pomysł taty, żebyśmy razem pisali do „Dziennika Polskiego”. To był moment, kiedy zwolniono mnie z funkcji dyrektora Trójki i tata bał się, że zostanę bezrobotny. Oczywiście bezrobotnym nie zostałem, ale pomysł na wspólny felieton pozostał. Pisaliśmy raz w tygodniu. On chciał tę rubrykę nazwać „W imię ojca i syna”, ale redakcja się wystraszyła i koniec końców zostały „Potyczki nie tylko rodzinne”. Pisząc na jakiś temat, umawialiśmy się z góry, który jest na tak, a który na nie. Z czasem, myślę, że tak po roku 1995, tata zorientował się, że przestał być postrzegany jako Bruno Miecugow, a coraz częściej uważany był za ojca Grzegorza, tego z „Wiadomości” i z Trójki. Ale wcześniej to ja musiałem wyjechać z Krakowa, żeby sprawdzić, czy sam coś znaczę, czy coś potrafię, czy jestem tylko synem swojego ojca. Myślę, że to samo przechodzi teraz mój syn. Wiecznie go pytają o mnie.


Szkiełko i wokół

Подняться наверх