Читать книгу Kandyd - Вольтер - Страница 8
Jak pewna staruszka zaopiekowała się Kandydem i jak odnalazł przedmiot swego kochania
ОглавлениеKandyd nie nabrał wprawdzie otuchy, ale udał się za staruszką do lepianki: dała mu słoik tłustości, aby się natarł, zostawiła mu jeść i pić; wskazała łóżko skromne, ale dość czyste; obok łóżka znalazła się odzież.
– Jedz, pij, śpij – rzekła – i niech Najświętsza Panna z Atiochii, Jego Dostojność św. Antoni z Padwy i Jego Dostojność św. Jakub z Compostelli mają cię w swej opiece! wrócę jutro.
Kandyd, wciąż silnie zdziwiony wszystkim, co widział i co wycierpiał, a jeszcze więcej miłosierdziem staruszki, chciał ucałować jej rękę.
– Nie moją rękę trzeba ci całować – rzekła stara – wrócę jutro. Nasmaruj się, jedz i śpij.
Mimo tylu nieszczęść Kandyd zjadł i usnął. Nazajutrz stara przynosi mu śniadanie, ogląda grzbiet, naciera inną jeszcze maścią; przynosi następnie obiad; wraca o zmroku i przynosi wieczerzę. Nazajutrz dopełnia znowuż tych samych obrządków.
– Kto jesteś? – pyta wciąż Kandyd – kto cię natchnął taką dobrocią? jak ci odwdzięczyć?
Dobra kobieta nie odpowiadała nic. Wróciła nad wieczorem, ale bez prowiantów.
– Pójdź ze mną – rzekła – i nie mów ani słowa.
Bierze go pod ramię i idzie z nim przez pole, mniej więcej ćwierć mili: przybywają do ustronnego domku, otoczonego ogrodem i kanałami. Staruszka puka do małych drzwiczek. Otwierają; prowadzi Kandyda ukrytymi schodkami do złoconego gabinetu, sadza go na adamaszkowej kanapie, zamyka drzwi i odchodzi. Kandyd miał uczucie, że śni: dotychczasowe życie zdało mu się snem złowrogim, obecna zaś chwila snem rozkosznym.
Stara zjawia się niebawem, z trudem podtrzymując drugą kobietę o wyniosłej postaci, drżącą na całym ciele, lśniącą od drogich kamieni i okrytą zasłoną.
– Zdejm ten welon – rzekła stara.
Młody człowiek zbliża się; podnosi welon nieśmiałą ręką. Co za chwila! co za niespodzianka! zdaje mu się, iż widzi Kunegundę; widzi ją w istocie, to ona! Siły go opuszczają, nie może wymówić słowa, pada jej do nóg. Kunegunda osuwa się na kanapę. Stara skrapia ich trzeźwiącą wódką, odzyskują zmysły, mowę: zrazu padają przerywane słowa, krzyżują się pytania, odpowiedzi, westchnienia, łzy, okrzyki. Stara zaleca im, aby robili mniej hałasu, i zostawia ich samych.
– Jak to, to ty – rzekł Kandyd – żyjesz, odnajduję cię w Portugalii! Nie zgwałcono cię zatem? nie rozpruto ci żołądka, jak mi zaręczał Pangloss?
– Owszem – odparła piękna Kunegunda – ale nie zawsze się umiera od tych dwóch przykrości.
– Ale ojca i matkę zabito?
– Niestety, tak – rzekła Kunegunda, płacząc.
– A brat?
– Brata także.
– I skąd wzięłaś się w Portugalii? jak dowiedziałaś się, że ja tu jestem? jakim zbiegiem okoliczności kazałaś mnie sprowadzić do tego domu?
– Opowiem po kolei – rzekła dama – ale wprzód ty opowiedz mi wszystko, co ci się przygodziło od czasu naszego niewinnego pocałunku oraz kopniaka, który otrzymałeś w zamian.
Kandyd z głębokim uszanowaniem poddał się jej woli; mimo iż jeszcze nie ochłonął ze wzruszenia, mimo że głos jego był słaby i drżący, a krzyż pacierzowy dolegał mu jeszcze, opowiedział z największą prostotą wszystko, czego doznał od chwili rozłączenia. Kunegunda wznosiła oczy do nieba: zrosiła łzami śmierć dobrego anabaptysty i Panglossa; po czym rzekła w tym sensie do Kandyda, który nie tracił ani słowa, pożerając ją przy tym oczami: