Читать книгу Dary Wiatru Północnego - Wacław Sieroszewski - Страница 4

Оглавление

Rok był zły, nieurodzajny, a przednówek taki srogi, że nawet u zamożnych gospodarzy mysz w śpiżarni niebardzo się mogła pożywić.

Wdowa, komornica, mieszkająca na końcu wioski w ubogiej chałupce, dawno już głodowała. A ponieważ lepsze kęski wtykała zawsze synowi i sama ledwie coś niecoś czasem liznęła, więc od tego niedojadania zaniemogła. Położyła się na ławie i zipie:

— Zaco to nas taka kara boska spotyka!? Czyśmy to nie pracowali? Nie harowali od świtu do nocy?!... Czyśmy długów nie płacili?... Czyśmy ludzi krzywdzili?... Na cudze się łakomili? Oj, oj! Niema na świecie sprawiedliwości!... Niema! Och, och!...

— Nie gadajcie, matulu, nie krzywdujcie sobie... Robili my pięknie, co na nas przystało, to teraz możemy każdemu w oczy śmiało spojrzeć i swego nie popuścić! — pocieszał ją syn, Tomek.

— Niema już co, synku, popuszczać, niema!... Rychło pomrzemy!...

Tomek popatrzał na chorą żałośnie.

— Jak mamy umrzeć, matulu, to poco tę krzynkę mąki w komorze chowacie?

— Dla ciebie, synku, dla ciebie!... Może jakoś do zwiesny zdołasz przedychać... A potem dostaniesz robotę, poprawisz się...

— Nie, matulu, nie zgodzę się na to! Kiedy umierać, to razem!... Przyniosę ja tę mąkę, zagniotę klusek, ugotuję... Najemy się do syta, matulu, a jutro, co Bóg da!... Choć się poweselimy przed śmiercią!... A może się jeszcze wszystko na dobre obróci!... Wróżyła mi przecie cyganka, że będę królem!

— Gdziezaś królem!... Choćby dobrym gospodarzem!...

— Tyle mi do gospodarza, co i do króla!... Dlaczego niemam sobie podchlebić!? Teraz to każdy los swój w swojej garści nosi!... Tylko nie należy żałować mozołu...

— Nie żałowaliśmy, nie żałowali, a co z tego?... — jęczała chora.

— Więc pójdę, matulu po tę mąkę, co?!

— Ano rób, jak chcesz! Najedz się na ostatek, a potem to mię starą rzuć i w świat idź szukać roboty, bo tu nic nie wysiedzisz!...

Wziął Tomek miskę i poszedł przez sień do komory.

Wiatr zimny marcowy bił w chałupę, jakby się z nią mocował. Strzechę na niej potargał, pokruszył; za węgły, za zręby chwytał, że aż skrzypiały i stękały, jak żywe. Zimno było tak, że Tomkowi w lot ręce zgrabiały. Ale jakoś mąkę z dzieży wytrząsnął na misę, stare ciasto z dna i ścianek pilnie wyskrobał i niesie wszystko do izby zpowrotem. Wtem, kiedy drzwi do komory zawierał, jak nie dmuchnie mu wietrzysko w miskę; mąka niby dym buchnęła mu w twarz, oślepiła, a po chwili, gdy przetarł oczy, już na misce nic nie znalazł — czyściuchna była, jakby wymyta. Wyskoczył ze złości za tą mąką na próg, a wietrzysko mu tam jeszcze czapkę z głowy zwiało, śmieje się, chichoce, gwiżdże na kołkach płotu, na badylach starej wierzbiny... A mąka jego niby biały obłoczek wieje nad grudą, nad błotną drogą.

Zapamiętał się chłopak, zaklął, po czapkę skoczył, schwycił ją, mocno na uszy wcisnął i czerwoną z gniewu twarz do wiatru zwrócił:

— To ci psota!... Rabuśnik!... U najbiedniejszego ostatnie zabierać!

Spojrzał na chatę, która trzęsła się cała niby wystraszona kura, na małe, ciemne okienko, przez które nagle wyjrzała chuda twarz matczyna, i pięścią się po łbie prasnął:

— Zamrze, ani chybił!... Poco ja będę do niej chodził, ją tylko martwił!... Lepiej pójdę w świat za tą moją mąką... Abo nie!... Nie może być, żeby wolno było ludziom ostatnie zabierać!... Ja do niego, do rabusia, dojdę i choć mu w żywe oczy prawdę powiem!... Choć mu naurągam!... Złodziej wietrzysko i tyle!... Z cudzego żyje! Zabiera, nie pyta... Ale ja mu ta swego nie daruję... Matulę, jak mnie nie będzie, to sąsiedzi może poratują... Nic tu sam nie zrobię!

Zwrócił się twarzą do wiatru, czapkę poprawił, pochylił się i poszedł. Wiatr koło uszu mu gwizdał, podśpiewywał, prześmiewał się, pięściami w piersi go walił, a Tomek nic; łbem powietrze bodzie, a wciąż idzie, choć mu się nogi na oślizłej grudzie raz wraz rozjeżdżają. Zabiera go wiatr to z tej, to z tamtej strony, obraca, poły sukmany aż na głowę mu zarzuca, oczy ślepi, szczypie coraz srożej w policzki, w ramiona, w kolana, a on nic, precz idzie... Usta zaciął, pięści ścisnął, z trudem dycha, a idzie. Idzie wprost tam, skąd wiatr wieje, wprost przeciw wiatrowi. Nawet nie patrzy. Raz jeno oczy podniósł i aż mu serce struchlało: chmurzyska okropne się kłębią na niebie, a pod niemi las się kłania od wichru czubami, niby żyto kłosami.

Była już noc, kiedy się nareszcie dowlókł przez zziębłe pola do tego lasu. Okazało się tu cieplej i ciszej; wgórze nad nim, coprawda, skrzypiały gałęzie i leciały stamtąd szyszki i sęki, ale w dole ledwie-ledwie go owiewał zimny dech wichury. Bał się iść w las głęboko, żeby nie zbłądzić, a i w ciemnościach, jak smoła czarnych, tu i tam migały jakieś zielonawe brzydkie podwójne ogniki i poprzez szum boru zasłyszał parę razy stąpania czającego się zwierza.

— Wilki! Trza ogień palić, a to zjedzą!...

Szczęściem hubkę i krzesiwo miał ze sobą. Rychło nazbierał suchych chróściaków, trawy, kory żywicznej, iskier skrzesał i rozpalił ogieniek. W sam czas, bo już zupełnie blisko w chróściaku brzydko trzasło i rozległo się niby psie mruczenie. Bestje krążyć zaczęły dokoła niego, coraz to błyskając w ciemnościach zielonawemi ślepiami. Paliwa miał mało, choć wszystko wokoło zeskubał, zebrał na ognisko.

— Nic nie poradzi!... Trzeba leźć na drzewo!... — postanowił.

Wybrał gałąź co smolniejszą i, machając nią jak pochodnią, poszedł szukać jakiej poręcznej, rosochatej sosny. Wilki wciąż szły za nim. Bał się wprost leźć na drzewo, żeby go za nogi nie ściągnęły, więc przedtem mały ogień opodal rozniecił i dopiero w jego blasku wgramolił się po grubym pnisku na górę i siadł na wielkiej rososze, jak na koniu. Kołysało go tu, kołysało, jak na morzu. Korona sosny chyliła się to w tę, to drugą stronę, jakby się ot-ot ułamać miała. Skrzypiały sękate gałęzie, jęczał pień, szumiała targana wichrem czupryna igliwia. Zewsząd leciał łoskot, poświst, sypały się szyszki i sęczki... Siedział Tomek na gałęzi niby na rozbujanej szalenie huśtawce, ledwie żywy ze strachu, że się wszystko razem z nim ułamie i zwali wprost w paszczę wilczysków. Ale przyzwyczaił się rychło, spostrzegł, że sosna, choć skrzypi, jednak jest mocna, pasem się do konara przywiązał i niedługo zdrzemnął się.

I śniło mu się, że go matula kołysze, a siwy dziad z ogromnem brodziskiem dmucha nań i śmieje się, aż mu się opasły brzuch trzęsie... Patrzał nań, patrzał, aż jak wrzaśnie:

— A tuś mi, wietrze północny!... Dawaj mąkę!...

A z dołu mu odpowiada:

— Uuu!... uu!... uu!...

Obudził się. Oczy otwiera. Nie rozumie, gdzie jest, lata niby wrona w powietrzu, tam i napowrót wraz z czubem drzewa. Dokoła szum, jęk, gwizd, a pod nim daleko ciemne rozłogi polne i leśne, pełne siwego świtania.

— Uuu-u-uu!... — znowu doleciało go z dołu.

Spojrzał i odrazu oprzytomniał. Siedem ogromnych, burych wilków siedziało pod drzewem, ostre mordy do góry zadzierało, patrzało nań, jak na dojrzałą ulęgałkę, rychło im w paszcze spadnie, i od czasu do czasu wyło przeciągle. Co tu robić? Jeść mu się chciało, zimno mu było, bolało całe ciało od niewygodnego snu. Eh! Bodaj to u matki w ciepłej chałupie!...

Ale nagle przypomniał sobie smutną, zbolałą twarz starej, wyglądającą za nim przez szybkę, i ogarnął go dawniejszy gniew:

— Przeklęty wiatr północny! Jedlibyśmy sobie teraz właśnie kluski gorące, bo napewnoby z wczorajszego zostało!

Zaczął przemyśliwać, jak wilki odegnać.

Rozejrzał się po sośnie. Duża była, stara, sękata i smolna. Siedział w jej wielkich rosochach jak w gnieździe bocianiem.

Chodziło mu po głowie, żeby wilczyska ogniem postraszyć. Ale jak?... Zaczął odłupywać kozikiem żywicę, korę, lepić gałki. Ulepił wielką, jak pięść, gomółkę, zapalił i gorejącą cisnął na największego kudłacza. Przylepiła mu się do szerści na grzbiecie. Wilczysko z początku nie zrozumiało, co się stało. Zerwało się i zęby wyszczerzyło. Ale kiedy kudły mu się palić zaczęły, kiedy gorąca żywica zaczęła go do żywego przypiekać, zakraczał i dalejże w kółko się kręcić, aby zębami płonącego miejsca dostać. Zbiegli się towarzysze-wilcy, patrzyli na wyskakującego w dymie i ogniu brata, nic nie rozumiejąc, aż wilk potoczył się, któregoś z nich potrącił, z bólu zębami go w bok uciął i zaczęli się gryźć. Inni też dalejże na nich, zachęceni wielkim ruchem...

Lecą kłaki, leci piana na wszystkie strony, a wilczyska kłębem taczają się po ziemi. W tej bijatyce zgasła zduszona smolna gomóła. Pomęczyły się bestje, parę ich ze skomleniem uciekło, ale reszta położyła się znowu na ziemi wokoło drzewa z wywieszonemi ozorami, spoglądając łakomie na Tomka. Tylko ostrożniejsze pokładły się już dalej, pochowały po krzach tak, że im stamtąd ino krwawe pyski widać było i błyskały zielone ślepia. Nie mógł ich tam Tomek swemi gorejącemi pociskami dosięgnąć. Jeszcze jeden rzucił, ale nie doleciał, upadł na ziemię i zgorzał. Podniosły się wilczyska i dalej odeszły, zupełnie w gąszcz się zaszyły, widział jednak Tomek ze swej wysokości, że są, że go pilnują.

— Niema rady, przyjdzie zmarnieć tu z głodu i ziąbu! — rozmyślał markotnie.

Próbował wołać:

— Olaboga!... ludzie, ratujcie!...

Ale gdzie tam! Szum, rozruch, stękanie w borze od wichury szło takie, że sam swego głosu nie słyszał. Poglądał, poglądał żałośnie na drogę, co się skrajem lasu wiła — może kogo Opatrzność przyniesie!

— Nic nie widać. Kąt głuchy, bór dziki. Kto tu chodzi?! Chyba jaki leśnik... Ale w takie wietrzysko, to i on woli w chałupie siedzieć!

Dopiero pod wieczór coś zaczerniało pośród pola. Widzi Tomek, wilki też w tę stronę pomykają jeden za drugim, wypełzły na skraj lasu, w jedną stronę wytknęły pyski. Po drodze coś się wolno zbliżało.

— Ee! Niech co chce będzie! Zlezę i jak zacznę prać bestje, to mnie popamiętają!... — myślał sobie Tomek.

Ułamał dwie dobre gałęzie, rozszczepił je, w rozszczepy wsadził żywiczne gomółki, co mu zostały, naszykował krzesiwo, pas podciągnął i czeka.

— Jak to z pola przyjdzie, to wilki nań się rzucą, a wtedy szusnę na dół!... Może to krowa albo koń, to go będą żreć, o mnie zapomną!...

Ale to nie była ani krowa, ani koń, tylko dwóch żydków. Już ich Tomek dobrze widział, jak szli, zgiąwszy się pod wiatr, a cug im długie chałaty rozwiewał. Jeden dźwigał wielką basetlę, a drugi skrzypce pod pachą chował.

Wilczyska przyczaiły się wśród traw zeschłych i krzów, przywarowały przy samej ziemi. Czekają.

Żal się zrobiło Tomkowi żydków. Krzyczy, woła z całych sił:

— Wilki! Ho, ho, ho! Wilkiii!... Pilnuj!...

Gdzie tam: wiatr głos jego precz w las odrzuca, w szumie i łomotaniu gubi. Widać jednak, że coś tam do żydków doszło, bo się zatrzymali i rozglądają. A wilczyska do nich.

Skamieniały żydki. Nawet głosu nie wydały. Widzi Tomek tylko, że skrzypek smyk z chusty wyciągnął i na wilków go wystawia, a basetlista za basetlę się schował.

— Źle! Zjedzą ich!... — pomyślał Tomek, zsunął się na dół i zaczął swoje pochodnie zapalać. W przeloty między krzakami wciąż spogląda, co wilki robią. Te z początku powoli, a potem coraz prędzej pomykały do żydków.

Wtem zahuczała basetla, zaświegotały skrzypce, urznęła muzyka siarczysta, jak na najbogatszem weselu. Żachnęły się wtył wilki na ten głos, aż łapami zaorały grudę. Wstrzymały się, mordy wytknęły, patrzą, węszą... Nic podobnego nie widziały i nie słyszały w swem wolnem życiu. Ostrożnie otoczyły kołem grających żydków, przysiadły na ogonach, zbliżyć się nie śmią, słuchają. A żydzi stanęli do siebie plecami i precz tną od ucha obertasy, kujawiaki, mazury... Wszystko głośne, wszystko żwawe, aż w Tomku dusza się śmieje... Wilki paszcze rozdziawiają, mruczą, ale zbliżyć się nie próbują. Jeno kiedy skrzypce bardzo już cienko zawiodą, niektóre z nich aż łapą koło ucha machną i cichutko zawyją...

— Pomdleją im ręce, pomdleją! Pójdę ja na wilczyska, póki czas!... — szepnął Tomek.

Wyskoczył z gęstwiny, dwie pałające pochodnie, jak dwie dzidy, przed sobą wytknął i popędził.

— Oho ho!... Hu ha!... Tu tu tu! Tuj!

Wiatr płomienie pochodni rozdymał, skry z nich leciały słupem, dym czarny walił — nie do człowieka Tomek podobny był, lecz do piekielnego stwora. Obejrzały się wilki, zerwały. Przestały grać żydki; dopiero, gdy Tomek blisko podbiegł, jak znowu utną! Nie wytrzymały bestje, wzięte w dwa ognie, podwinęły ogony i poszorowały w las, szybciej od wiatru.

— Hu-hu-hu!... Tiu-tiu-tiu! — hukał i gwizdał na nie Tomek, potrząsając pochodniami.

— Aj waj! Śmiały pan jest chłopak! Bóg panu zapłać!... W nocy toby nas zjadły.. W nocy to i granie nie pomoże! Niech im się złe przyśni... Pfu! Taki brzydki zwierz! Niech ich gęś kopnie! — przemówił wreszcie basetlista, ciężko wzdychając.

— Ty im, Mojsie, nie życz źle, bo jeszcze wrócą! — wstrzymywał go skrzypek.

— A pan skąd jest, panie chłopiec?

— Jestem z Glinianej.

— Z Glinianej, to daleko, to jeszcze za naszem miasteczkiem...

— A kto pan będzie?! Co?

— Chodźcie przedtem do boru, rozpalimy ogień, bo jak się smolaki dopalą, to wilki mogą wrócić!

— Juści, że mogą wrócić! Kto im zabroni, tym szelmom?! Jak one nas nastraszyły... Ja już myślał, że ja umarł... Żeby ich zdusiło!

— My szli do drugiego miasteczka! — przerwał mu ostrożny skrzypek, oglądając się za siebie. — Tam bogaty kupiec, może wy słyszeli, Berek, co zbożem handluje, wydaje córkę zamąż... To bardzo bogaty kupiec... My chciały zarobić... Bez ten wczorajszy wiatr, to my się spóźniły... W basetlę dmie jak w żagiel...

— A wy, panie chłopiec, dokąd idziecie? — spytał basetlista, grzejąc ręce u rozpalonego przez Tomka ogniska.

— Idę, do północnego wiatru!...

— Ny, wolne żarty!... Do którego wiatru?... Do tego co wieje?!

— A do tego!

Żydki zamilkły.

— A jaki pan ma interes do tego wiatru?... — spytał wreszcie ostrożnie basetlista.

— On nas z matulą skrzywdził! Ostatnią garść mąki wywiał!... Będę żądał zwrotu. Albo co?

Żydki cmoknęły i spojrzały na niebo.

— Wie pan co, panie chłopiec?... Może nas pan lepiej odprowadzi do miasteczka, to my panu za to damy złotówkę.

Tomek pomyślał.

— Nie, nie pójdę z wami... Muszę się śpieszyć... Bo jak przestanie wiać, to jak do niego trafię?... A i pieniądze mi niepotrzebne. Głuchym borem, pustyniami pójdę, poco tam pieniądze, tam nic kupić niemożna...

— Pieniądze zawsze dobrze mieć!

— Lepiej dajcie mi jeść, jeżeli macie, bo nie jadłem od wczoraj od rana!

— Ajaj!... — cmokły żydki. — My wam damy wszystko, co mamy... Wy nas zbawiły... My wam damy białą bułkę i gotowanych jaj, ale niech pan nas do miasteczka odprowadzi!... Tam są mądre ludzie, to panu może krótszą drogę do tego wiatru pokażą!...

— Nie, nie pójdę! — upierał się Tomek. — Jak co robić, to robić! Jak wiele srok za ogon trzymać, to nie zdoli się żadnej. Smolniak wam zrobię, skrzypki macie; machajcie smolniakiem i grajcie! Nie pójdą za wami wilki, nie pójdą!...Prędzej za mną pójdą!...

— I za to niech panu Bóg da zdrowie!... Niech pan sobie pierwej podje... Tu bułka, a tu są jajka, a tu ząbek cebuli... Niech pan je na zdrowie!

Zgłodniały Tomek zajadał, aż mu się uszy trzęsły. Żydki przyglądały mu się z pod oka i szwargotały między sobą.

— Wie pan co, panie chłopiec, że choć te wilki być może za panem pójdą, to niech pan lepiej nas odprowadzi... My panu damy czterdzieści groszy!... Co?... Nie chce pan?... To niech pan nas odprowadzi do karczmy na rozstaju... Do tej karczmy, co w niej siedzi Krzywy Grzela... Pan zna Krzywego Grzelę?... Nie zna pan?... — gadał basetlista.

— On bardzo mądry! On mądrzejszy nawet, niż jeden żyd... — wtrącił skrzypek.

— Co ty mówisz, Mordko?!... On mądrzejszy, niż dwa żydy, niż trzy, niż pół tuzina żydów... — krzyknął basetlista.

— On mądrzejszy od jednego cygana!... — poprawił Mordko.

— No tak! On mądrzejszy od jednego cygana! On wszystko wie, on panu drogę do tego wiatru pokaże... A myby sobie razem z panem szli... Coby panu szkodziło, żeby my z boku szli?... Droga szeroka!... A tam dalej do miasteczka, to myby sami poszli... Tam dużo ludzi mieszka, dużo kolonij po drodze, dużo psów... Tam wilki nie chodzą nawet w nocy... — dowodził basetlista.

— A stamtąd idzie droga, którą wszyscy chodzą do wiatru... Jak strzała na północ... Pan, panie chłopiec, będzie musiał i tak na tę drogę wyjść... tylko lasem przez gąszcze... To pan jeszcze dwa razy dłużej pójdzie, niż drogą!... — dogadywał skrzypek.

Tomek poglądał na huczący od wichru las, na ciemne niebo, z którego zaczął deszcz kropić, i dał się namówić. Zrobił parę pochodni, zapalił jedną i poszli powoli błotnistą drogą. Żydzi wciąż wypytywali się go o wiatr północny i jaki on ma do niego interes.

Tomek bąkał ni to, ni owo, bo sam dobrze nie wiedział.

— Nie mam interesu, ino krzywdy mojej dochodzę!... — bronił się.

— Ny, a co pan zrobi, panie chłopiec, jeżeli tam wkońcu tego wiatru nie będzie nic... tylko taka sobie wielka, pusta dziura, z której dmucha i dmucha? — spytał ciekawie basetlista.

— A to ją zatkam!... — mruknął gniewnie Tomek.

Żydki znowu między sobą poszwargotały po żydowsku.

— To już ja pana poproszę, panie chłopiec... — zaczął po chwili skrzypek — żeby pan całkiem tej dziury nie zatykał... Niech pan z łaski swojej małą dziurkę zostawi... Ja mam konia i czasem sobie jeżdżę, szmaty kupuję, to mu dobrze jest, jak trochę dmucha, muchy i komary ogania!

— Niech pan uważa, panie chłopiec, że jak zupełnie nie będzie żaden przewiew na świecie, to zrobi się wielki zaduch!... — wtrącił basetlista — a od tego może być jaka choroba!

— No i wiatraki przestaną mleć!... — dodał skrzypek.

Nie wiedział Tomek, co im odpowiedzieć, ale ustąpić nie chciał, więc milczał. Było mu jednak z nimi coraz gorzej, słabło w nim postanowienie. Na szczęście już widać było karczmę, w której miał się zostać.

Karczma była mała, brudna, odrapana. Stały w niej stoły i stołki pod ścianami. Szynkwas był zastawiony butlami z wódką, blaszankami i kieliszkami. Na talerzach leżały kiełbasy, ser, śledzie, obwarzanki. Za szynkwasem stał szynkarz Grzela, mrużył swoje krzywe oczka i skubał kozią bródkę... Kiedy żydzi i Tomek od izby weszli, nie ruszył się, bródki nie przestał szczypać, czekał, aż bliżej podejdą.

Żydzi zaczęli opowiadać mu z wielkim hałasem swoją przygodę z wilkami. A tak jeden przez drugiego krzyczeli, że aż z sąsiedniej świetlicy wyszła gruba jak fasa szynkarzowa, i, założywszy ręce pod fartuchem, słuchała ich z otwartemi ustami.

— Aj, aj!... To była taka muzyka, taka muzyka, że nietylko wilki, ale i ludzie mogliby jej słuchać i dać za nią wielkie pieniądze!... — krzyczał basetlista.

— Już nam ręce zaczęły mdleć, już te wilki zaczęły bardzo ziewać... — dodał skrzypek.

— Wtem wyskoknił z lasu ten pan chłopiec... — wołał basetlista.

— Ogień mu leci ze wszystkich stron... — podpowiadał skrzypek.

— Moiściewy!... Moiściewy!... — wzdychała szynkarzowa.

— Krzyczy, gwizda, gorzej niż ten wiatr...

— Wilki ogony pod siebie...

— uciekają... Aj-waj!...

— Moiściewy!... Moiściewy!... Rety!...

— Za to my tego pana chłopca tu przyprowadziły... żebyście wy, Grzelo, dali mu dobry nocleg i dobrze jeść i pić... A my za wszystko zapłacimy... Niech mu Bóg da zdrowie!

— Niech mu się wszystko wiedzie! — gadał basetlista.

— Bo widzicie, Grzelo, ten pan chłopiec, to on idzie do północnego wiatru — objaśniał cicho skrzypek.

— To wy mu jutro drogę pokażecie, najlepszą, najkrótszą drogę!... — huczał basetlista.

Dary Wiatru Północnego

Подняться наверх