Читать книгу Bajka o Żelaznym Wilku - Wacław Sieroszewski - Страница 5
II.
ОглавлениеDopiero gdy wyjechali z gąszczów leśnych i znaleźli się wśród otwartych, uprawnych rozłogów, Król poweselał. Spojrzał na kołyszące się w słońcu łany zbóż, na ciche wioski, kryjące się w sadach zielonych, na wieśniaków w białych płótniankach, prowadzących w jarzmach siwe woły, na ciemne zamczyska na wzgórzach, strzegące kraju od nieprzyjaciela — splątaną brodę palcami rozczesał i uśmiechnął się:
— Jaki okup może być za wielki za spokój tego kraju, za szczęście tego ludu, za moje wreszcie życie, za moje mądre rządy?... Co za zamęt-by wynikł, gdyby mię nagle nie stało? Jużby tutaj teraz szalały rozzuchwalone wilkołackie hordy!... Jużby płomień hulał po zamkach i siołach... Krew lałaby się tam, gdzie teraz wietrzyk muska kwiaty, a płacz i jęki rozlegałyby się tam, skąd teraz leci piosenka!...
Nie, zaiste! Tanio zapłaciłem za moją przygodę — obietnicą tego, czego nie znam, a więc czego nawet żałować nie mogę! Niech bierze! Choćby nawet cały mój pałac złocony zabrał, nic to jest w porównaniu z tym pięknym państwem! Co stracę, poddani mi zwrócą. Zbudują i wyrobią znowu, co mi Wilczysko zabierze!
Spiął konia ostrogami i popędził wesoło ku zamkowi, którego ostre wieżyce już rysowały się na dalekim wieczornym nieboskłonie.
Zamek królewski nie był obronny, nie miał wokoło ani murów, ani fos, ani wałów. Bram nie strzegły mosty zwodzone... Król był dobry i twierdził, że miłość poddanych jest jego murami, a ich strażą — jego sprawiedliwość.
Za to wokoło zieleniał cudny ogród, pełen kwiatów, roślin niezwykłych, dziwów zamorskich, muszli, głazów, posągów, rozsypanych kunsztownie po szmaragdowych łąkach. Chowało się tam mnóstwo półoswojonego ptactwa, kolorowych papug, bażantów złotych i srebrnych, białych i szafirowych pawi. Czarne i białe łabędzie pływały po lustrzanych stawach, a w ich przejrzystych głębinach, wśród lasu porostów, uwijały się złote i srebrne rybki, pływały wielkie czerwone jak miedź karpie i karasie. Sarny, daniele, jelenie i kozice biegały stadami po gajach, piły wodę z kryształowych ruczajów i szczypały miękką jak jedwab’ trawę. Na wiosnę cały ogród huczał od śpiewu słowików, gwizdania wilg, szczebiotania drozdów. Wszystkim było tam dobrze, gdyż Król surowo zabraniał strzelać do zwierzyny w parku, nie pozwalał nawet tam łapać motyli, a zakazu tego bacznie pilnowali liczni łowczowie.
Król bardzo lubił swój pałac z ogrodem i nazywał je »Ostoją Pokoju«.
Ale tym razem, gdy wjechał na wysypaną żółtym piaskiem pałacową aleję, zachmurzyło się znowu jego oblicze. Daremnie ulubiona sarenka wybiegła z krzewów i, idąc obok wierzchowca, lizała pokornie królewskie strzemię, Król ani spojrzał na nią.
— Co powiem Królowej — rozmyślał. — Co powiem jej o tym obrzydliwym Wilczysku? Czyż mogę opowiedzieć jej, jak on cuchnącemi kolanami gniótł mi piersi? Jak targał moją złotą brodę? Czy mogę przyznać się jej, żem się go zląkł, żem drżał pod jego strasznym wzrokiem stalowym?... Że walałem się w prochu, że uległem?... Nie, nic jej lepiej nie powiem! Niech hańba moja mnie samego gryzie! A gdy przyjdą gońce od Wilka, oddam mu, co zechce, i udam, że to dobrowolny podarunek sąsiedzki... Tak będzie najlepiej! Poco ma się martwić!?...
Było jednak przykro Królowi, że musi przed żoną kryć się i kłamać. Jechał więc wolno ze spuszczoną głową, a za nim orszak, ucichły na widok smutku Pana. Okrążyli wielki klomb heljotropów, mieniących się w różowym zmroku wieczornym jak kupa ametystów, i zatrzymali się przed szerokiemi marmurowemi schodami przedsionka. Król czekał, aż wyskoczą giermki i przytrzymają mu konia. Ale nikt nie zjawiał się, więc podniósł głowę i spojrzał ze zdziwieniem na ostrołukie, szeroko otwarte podwoje wejścia. Nikogo ani tam, ani w pobliżu widać nie było — cisza panowała głęboka. Jeno z ogrodowej alei biegł, trzymając się za nos, królewski wesołek, Bączuś...
— Cicho!... cicho!... — wołał — Niespodzianka!... Ani pisnąć, ani kichnąć, ani skrzypnąć!... Niech Król Jegomość na paluszkach stąpa, a dwór niech zapomni nawet, że ma nogi!... Tylko ja sobie pozwolić mogę: bzzzy!
Bzyknął i okręcił się na jednej nodze jak fryga.
— Gadaj, co takiego? — niecierpliwił się Król.
— Nie mogę. Królowa Jejmość zabroniła! Nie mogę! Bzzy!...
I znowu obrócił się jak fryga.
Już orszak schodził z koni, już giermkowie i stajenni dopadli tłumnie przyjezdnych, brali od nich rumaki, a Król wciąż siedział na koniu i tarł dłonią stroskane czoło.
— Co się stało?... Powiesz nareszcie, przeklęty błaźnie?!
Bączuś odskoczył, zakrył sobie twarz rozczapierzonemi palcami i jęknął płaczliwie:
— Nie gniewaj się, Królu, ale ciesz, ale gwiżdż, ale przytupuj sobie, zaśpiewaj, potańcz... i... podaruj mi... dukata! — Podaruj mi... dwa dukaty!
Król cisnął gniewnie tręzlę na ręce pachołka i ruszył w głąb’ pałacu. Serce mu biło niespokojnie, mimowoli kroku przyśpieszał, a za nim szedł na palcach strwożony orszak.
— Gdzie Królowa? — zapytał spotkaną dworzankę królowej.
Pani przysiadła nizko, bacząc pilnie, aby strojna jej suknia ułożyła się dookoła w piękną banię.
— Jej Królewska mość... w sypialni! — odszepnęła słodko.
— Czy nie chora?
— Jej Królewska Mość kazała prosić niezwłocznie po przyjeździe Waszą Królewską Mość do siebie!
— Jakaś zmowa! — mruknął Król, targając koniec złotej brody.
I tak jak był w zbroi i w zbrukanych podartych szatach myśliwskich udał się do komnat małżonki.
Przeszedł salę rycerską, gdzie z chrzęstem powstali na jego powitanie od palących się na kominkach ogni zakuci w miedź i żelazo rycerze; minął salę jadalną, gdzie wśród potężnych kolumn jaspisowych długie stoły, zastawione srebrem, puharami z rzniętego szkła i kryształu, cynowemi misami, wazami pełnemi owoców i kwiatów, — czekały na zgłodniałych myśliwców. Wszedł na schody wewnętrzne, wyłożone po bokach ślicznie rzeźbionym drzewem, i po miękkim kobiercu wstępował wolno, zapatrzony w kolorowe witraże, rozpalone zorzą wieczorną.
Królowa miała komnatę w wieży środkowej całą z lustrzanych szklanych ścian. Mieszkała więc niby w wielkim krysztale, do którego o świcie zaglądały różowe mgły z dołu; potym wchodziła purpurowa jutrzenka; przez dzień cały całowało ją rozkochane słońce; wieczorem pieściła zorza wieczorna; w nocy zaglądał księżyc srebrny i mrugały gwiazdy dalekie...
Ale tym razem, gdy Król wszedł, znalazł okna przysłonięte grubemi makatami, woskowe świece jarzyły się w wysokich bronzowych świecznikach popod ścianami, a na środek wysunięte było wspaniałe łoże królewskie pod baldachimem ze złototkanych bławatów.
Na poduszkach leżała Królowa.
Zobaczywszy Króla, uśmiechnęła się blado i usiadła, wyciągając ku niemu rękę; jednocześnie skinęła na służebną i ta wyjęła z kołyski parę ślicznych dzieciaczków w poduszkach.
Król schwycił się z przerażeniem za głowę.
— Jakże się stało, żem mógł się tego nie domyślić?!...
W strapieniu nie zauważył wyciągniętej ku sobie ręki żony. Królowa po niejakim czasie, zdziwiona i urażona, cofnęła ją i zmarszczyła brwi:
— Myślałam, że się ucieszysz?! Takeś pragnął dzieci! Córeczka i synek!... Ale ty nawet na nich nie patrzysz!
— Ach, tak... tak!... — bąkał z wysiłkiem Król, rozchylając grubemi palcami koronki, wśród których, niby pączki kwiatów, spały maluchne główki.
Królowa przypatrywała mu się gniewnie z pod oka; służebna ciekawie a nieznacznie śledziła oboje.
— Widzisz... nie... powiodło mi się na... polowaniu... Złe miałem łowy... Wogóle... przykro... — tłumaczył się niewyraźnie Król.
— O tak! Rozumiem, że są to powody dość ważne! Bez wątpienia!... Ale... mimo to... — przerwała mu Królowa, siląc się powstrzymać nawisłe na rzęsach łzy. Podniosła chusteczkę do oczu i dla tego nie widziała, że i u Króla ręce się trzęsą, a usta i broda drgają boleśnie.
Wreszcie odwrócił się od żony, od dzieci, od niańki i wyszedł, bąkając:
— Tak, tak, chowajcie je, chowajcie zdrowo!... Pielęgnujcie!
Teraz dopiero Królowa zauważyła pełne zdumienia spojrzenie pani służebnej, wpatrzone w szerokie barki uchodzącego Króla.
— Idź wypocząć, Kingo! Dzieci daj tutaj... Kiedy będziesz potrzebna, zawołam na Ciebie!
Służebna podała dzieci, skłoniła się pokornie i wyszła.
Wtedy Królowa przypadła twarzą do małych, pulsujących żyłeczkami główek niemowląt i zaszeptała z płaczem:
— Maleństwa moje kochane, dzieciuszki moje drogie, nie jesteście wy nikomu na świecie potrzebne!... Nikt was nie kocha!... Tylko ja, tylko ja...