Читать книгу Płanety - Władysław Orkan - Страница 4
Gody
I
ОглавлениеLudzie po sumie wysypali się z kościoła. I wbrew swemu zwyczajowi, nie zatrzymują się koło sklepów, nie stają gromadkami na rynku, ale każdy leci w swoją stronę. We wszystkich kierunkach od kościoła idą, rozsypują się po kamieńcu, mijają jedni drugich, spychają się z ław, a co które, to szybciej zdąża ku swojej chałupie. Pędzą ich różne powody, niemniej wszystkie nader ważne. Raz, że to „godnie święto”, Narodzenie Pańskie raz do roku musi się różnić od zwykłej niedzieli, powtóre, większa część ludzi, którzy zdalsza przyszli, nie miała nic na zębie od wczorajszej wilji… Przyszli na jutrznię, a tu rano jedna msza po drugiej – więc żal im było odchodzić i zostali na sumę. Zato w chałupie czeka ich suty obiad – toż lecą na zabicie.
Przez pusty, biały dział, przecięty dwoma potokami, a podnoszący się stromo ku wysokim Groniom, sypią się ludzie ścieżyną wąską, długim, czarnym sznurem… Idą jedni za drugimi, dyszą ciężko, a nie ustają.
Tam, w górze, przy sinych lasach ślęczą ich chałupy poprzyczepiane, jak szare gniazda jaskółcze pod strzechą. Do nich stermią się pod górę wygłodniali od rana ludziska; nawet starzy ciągną za sobą zmordowane nogi, robią piersiami, jak miechem, a nie ustają… Gdyby tak zajrzeć skrycie w myśli każdego, toby można znaleźć wszędzie jednako nieokreślone pojęcie pragnień, mieszczące w sobie: ciepłą izbę, miskę pęczaków ze skwarkami i coś jeszcze… może rosół z ziemniakami, albo sztukę mięsa. To ostatnie niepewnie, bo na takie zbytki nie zawsze i myśli mogą sobie pozwolić. To jednak pewna, że i kazanie się zatarło, a ksiądz w ornacie zbladł „przy ontarzu” i mniej waży w ich obecnych myślach, niż pełna miska pęczaków, miłośnie skwarkami chwytająca za serce… „Człek żyje, aby jadł – i Panu Bogu się podobał” – dość często spotykane przysłowie, a „przysłowia są mądrością ludów”.
– O, ka hań to już Jędrek!… – mówili ludzie, idący na samym ostatku, wskazując przytem przed siebie, gdzie rysowała się na działku smukła figura opiętego w chazukę parobczaka. – Leci, jak na złamanie karku…
– Chciałby jak najprędzej zasiać na wiesnę, temu leci – ozwał się z wiarą stary Szczepan.
– A wybyście to nie chcieli? – żartowała idąca za nim kumoszka.
– Dyćby każdy rad. Ale cóż? Młodszemu zawdy raźniej. Trudno wszyscy mają być pierwsi.
Rozsądną odpowiedzią zamknął gębę śpasobliwej kumoszce.
Odwróciła się do dziewczyny, idącej w tyle.
– A ty Wiktuś, czemu ostajesz na zadku?
– Nika mi nie śpieszno – odpowiedziała hardo Wikta i gniewne spojrzenie rzuciła na działek, gdzie się czerniła chazuka Jędrka.
– Niech leci! – pomyślała. – Myśli, że go będę gonić… jutro!
– Wiktuś – ciągnęła kobieta, nie zrażona suchą odpowiedzią. – Rówieśnice cię poodlatują i co bedzie?… Patrz, ka hań to już Jadzia z Anielką! Pod samemi chałupami!… A nie wiesz to, że dziopy powinny dziś na wyścigi lecieć, coby w mięsopusty była o nie dobijacka…
– Nika mi się nie śpieszy… – odrzekła sucho.
– Taak? A chciałaś na jadwencie wesele zrobić. Nie śpieszyło ci się? co?
Głośny śmiech idących przodem zawtórował słowom złośliwej kumoszki. Wikta zacisnęła zęby i stanęła, odwracając się za siebie, choć nie było kogo wyzierać, bo już wszyscy przeszli. Śmiechy i docinki oddalających się wpadały zgrzytem w jej uszy. Złość ścisnęła jej serce i wypierała do oczu łzy, które staczały się po zaczerwienionem licu i spadały duże, jak paciorki, na gwiaździsty, śnieżny puch.
Ludzie odeszli ją i zostawili samą na białym dziale. Odwróciła za nimi głowę. Już dochodzili Gronia i tracili się po jednemu, po dwóch… Wreszcie ostatniego chałupa skryła za działkiem.
– Trza iść – szepnęła. – Nic nie wystoję. Ale przecie nie będą dogryzać…
– O, ja głupia, sto razy głupia! – mówiła sobie idący. – Było mi nie wierzyć obertalowi, jażby nas był ksiądz od ontarza odegnał… A tak – pośmiewisko i nic więcej. Każdy na ciebie patrzy, jakżebyś mu był co winien…
– Co oni mają do mnie? – rozogniała się coraz więcej. – Niech siebie patrzą, nie kogo!… Co ja komu wadzę?… Co ino wtóre idzie, to cię musi ugryźć. Ani w kościele nie stanij, ani na drodze nie podchodź, bo cię zaraz doźrą i uszczypią… A to bez tego przeklętego Jędrka! Teraz to ucieka, bo nie śmie spojrzeć w oczy… Kole go… A niech go kole! Ja se ta nic z tego nie robię…
Nie pomogło jednak „oscymanie”, ani żadne wewnętrzne perswazje, bo łzy gwałtem cisnęły się do ócz. Tak ich było pełno, że się ustanowić nie mogły… Przekonaną była, że go nienawidzi. I w tej nienawiści musiała ciągle o nim myśleć… Co za los!
Doszła powoli do chałupy. Nie czekali na nią z obiadem, bo już zaczęli z drugiej miski, kiedy weszła do izdebki. Matka zaraz poczęła na nią swarzyć, czemu nie przyszła odrazu po sumie…
– Dyć po sumie idę…
– Aha, po sumie… Kto wie, jakiej!
– Dyć-em z tatusiem wyszła z kościoła…
– Tatuś już w chałupie od dawna… A tyś którędy szła, że cię nie widać?
– Prostą drogą.
– No, no… ino zawdy taką prostą drogą chodź, to wychodzisz!…
– Co mam wychodzić?
– Nie wiesz, co? – zerwała się w gniewie matka. – Tyś zawdy szła prościusieńko, ino nie tam, kaj ludzie chodzą!… Potrzebno ci było z Jędrkiem ostawać u kościoła? Cóżeś wygrała? To, że cię zabałamucił, niby to począł się żenić i zwlókł do jadwentu. Zapowiedzi wyszły, ludzie czekają… a tu nic!
– Przecie ja temu nie winna.
– Ino kto?!
– E, dałabyś pokój raz tym wykładaniom – ozwał się ojciec, oblizując łyżkę. – Lepiej pójdźcie jeść, to se przy jedle powiecie, co macie pedzieć. Że się Jędrek nie dożenił, to się dożeni… Na wesele zawdy czas.
– Zaś ta nie zawdy!… – zaprzeczyła żona. – Zwleka się, zwleka, a potem się ze ślubem spóźnią… i co bedzie? Dość już śmiechu ludzkiego i obrazy Boskiej.
– Toś mogła Wikty na boisko nie wyganiać! – rozsierdził się chłop. – Miała ka w izbie legać… a tyś matka od tego, rozumiesz?!
Żona, zamiast wpaść w większą pasję, przeżegnała się dwa razy.
– W Imię Ojca i Syna… Jantuś! Co se ty przybierasz do głowy? To ja może Jędrkowi raiła, kany Wikta śpi? co? może ja?!
– Eh – machnął ręką – tu nie o to idzie. Młodemu raić nie trza, sam trafi. Ino trza było strzedz… rozumiesz? Bo dziopa, jak zwyczajnie dziopa, niedowarzona…
– Ale… wyście wszyćkie niedowarzone! – dodał po chwili i jął się jadła.
Wikta tymczasem zdjęła łachy i siadła z matką obok miski. Jedli jakiś czas w milczeniu, każde zajęte swojemi myślami, a może wszyscy jednemi, bo sięgali na jedną miskę… O Jędrku już nie było mowy.
Po obiedzie, gdy ojciec poodbywał się z bydłem, a Wikta posprzątała miski, znaleźli się znów razem w ciepłej izdebce. W piekarni, izbie dymnej, skąd ciepło, zaraz po wypaleniu na nalepie, ucieka, siedziała sama „służąca z dzieckiem”. To dziecko było kamieniem niezgody między Jantkiem a żoną. Przy każdem jedzeniu musiała mu je zbaczyć, a on, wściekły, nie dojadł, ale łyżką prał o ziem i odchodził z pogróżką, że się to raz musi skończyć. O jakiem „skończeniu” myślał – trudno było dociec…
Ciągłe swarzenie na ojca ustało, a poczęło się umęczenie córki, kiedy się Jędrek nie dożenił… Odtąd stale, przed każdem jedzeniem, przypominała jej matko dobitnie, że „raz musi dokończyć (niech się co chce dzieje) i złapać Jędrka, zanim mięsopust nadejdzie” – tu szedł ostatni, najsilniejszy argument, że się „łatwo mogą ze ślubem spóźnić”…
Ojciec, pomnąc swoich udręczeń, brał córkę w obronę, choć sam w duchu przyznawał rację żonie… Zresztą chciał mieć zawdy swoje zdanie, by żonie ani na chwilkę bez myśl nie przeszło, że stoi pod jej władzą… Trzymał się stale opozycji, nie domyślając się, że to broń słabszych…
Jednak przed rozumem żony miał wielki respekt. I nieraz se już pedział, że jego „baba, to przeznaczenie”…
– Co uradzi, to się musi stać, choćby się człek na głowie postawił…
I jak powiadał, ożenił się z musu, bo już „od maleńkości bał się przeznaczenia”…
– Ale cóż? – mawiał. – Jak cię ma trafić, to cię trafi… Ono za człekiem łazi, jak cień… I choćbyś do mysie dziury wlazł, to cię najdzie…
Wiarą w „przeznaczenie” słodził swój żywot i pchał tę biedę nieszczęsną, jak mógł.
„Godnie Święta” nadeszły… I Jantek, wygrzewając plecy koło pieca, medytował, czemu te święta ino raz do roku…
– Musiał nie bardzo dbać o ludzi ten, wto je ustanawiał – myślał se cichutko, ale się bał głośno odezwać, bo mu „wóla Boska” zamykała gębę. Na wólę Boską zwalował wszystko złe na świecie… I z tem mu również było dobrze.
Grzejąc się przy piecu i medytując, pozierał ku żonie i córce, które cosi uradzały w kącie… Ciekaw był bardzo, co one tam szeptają, ale na złość, słówkiem nie pisnął…
– Radzicie, to radźcie! A ja i tak muszę mieć swoje słowo na ostatku. Ono się ta bezemnie nie obejdzie… – myślał i czekał końca, nie bez racji, bo żona, nakładłszy w uszy Wikcie, co się jeno zmieściło, odezwała się głośno:
– A ty, Jantek, pamiętaj se dobrze, żebyś mi Jędrkowi hańby nie zadawał, jak tu jutro przyjdzie.
– No, no, ino ty trzymaj ozór na uwięzi, a o mnie się nie tórbuj! – rzucił się gniewnie Jantek. – Ona mi będzie z góry dyśkunować, co ja mam robić…
Splunął energicznie za piec i począł nakładać fajkę. Ale nie mógł wytrzymać długo. Drażniły go ciche szepty poza plecami.
– A skądże ty jutro Jędrka weźmiesz?… Cały jadwent się nie pokazał…
– To się pokaże na godnie święta – rzekła stanowczo żona.
Jantek pokiwał głową.
– Hm… na jaki sposób?…
– Na taki, że ludzie do ludzi chodzą… rozumiesz?
Udawał, że rozumie, coby go nie posądziła o ciemną pałkę…
Matka z córką, naszeptawszy się do woli, wstały ze skrzyni, gdzie siedziały obok siebie. Musiały coś niepośledniego uradzić, bo matusia przestała krzywo patrzeć na Wiktę, której już lica obeschły z łez, a oczy zabłyszczały wesołością…
Jantek, rusz-że się od pieca! Pójdź, ugryziesz co… – mówiła żona, wyjmując kołacz ze szafy i kładąc na stół.
Zbliżyli się we troje, połamali i jedli… Harmonja zapanowała i ciepło w maleńkiem kółku. Niktby nie powiedział, że ci ludzie sprzeczają się niekiedy…
Czas wlókł się powoli, jak zwyczajnie we święto. Wiedzieli, że nikt, nawet z bliższa, do nich nie zajrzy. Dwa święta do roku: Godnie i Wielkanoc, w których każdy siedzi w chałupie i je, co może i zdoła, nie zazierając do nikogo. Gdyby w tym czasie otworzyć wszystkie chałupy, jeden przedstawiłby się obraz: rodziny, skupione w kółka, zajęte sobą tylko, zjadające dar boski, na jaki które stać…
Długie popołudnie świąteczne przewlokło się leniwie. Wieczór nadciągał powoli. Mrok czarny osiadł na ścianach, kładł się na sprzęty w izbie szarą powłoką i wił się u powały ciemnią…
Jantek wyciągnął kantyczki ze stolika, rozłożył je na stole i począł szukać wesołych kolend. Matka z córką zbliżyły się ku niemu. Trzy głowy pochyliły się nad kantyczkami, trzy odmienne głosy niedostrojone, zaśpiewały na skoczną nutę:
W Bethleem przy drodze
Jest zła szopa srodze…
I wesołość wpadła z kolędą do małej izdebki. Zdawało się, że sprzęty puszczą się w taniec. Szafa dudniła, jak dęty instrument, ile razy wybił się niski bas Jantka, ponad cienkie, piskliwe głosy kobiet. Wikcia darła się głośno, jak przy bydle, z radosną ochotą powtarzając każdą zwrotkę, zwłaszcza tę „o pastuszkach”:
Wejdą w szopę mali:
Anieli strugali
Złotą wierzbę i lipkę
Dzieciątku na kolébkę…
Serce jej podnosiło się radością wielką. W myśli już huśtała „złotą, wierzbową kolebkę” i śpiewała do snu „maleńkiemu”.
Mrok ich owinął całkiem, noc zapadła, a zmęczone głosy nie ustawały…
Można przysiądz, że w każdej chałupie taka kupka w mroku przeszła z kolędami myślą do bethleemskiej szopy i cieszy się, raduje, jak „anieli strugają” – albo też…
Jeden kąpiel grzeje,
A drugi się śmieje:
Trzeci pieluszki suszy,
Każdy rad służyć z duszy!…
Raz do roku kółka rodzinne jakieś swojskie, miłe, zgodne, jedną myślą parte do „szopy”, gdzieby każdy „z duszy rad służyć Maleńkiemu”…
Ale to ino raz do roku, na godnie święta…