Читать книгу Komediantka - Władysław Stanisław Reymont - Страница 5
IV
Оглавление„Dyrekcya ma zaszczyt prosić Sz. Artystki i Sz. Artystów Towarzystwa, jakoteż skład orkiestry i członków chórów, o przybycie do lokalu zarządu w dniu 6 b. m. po przedstawieniu, na herbatkę i koleżeńską pogawędkę”. Dyrektor Tow. Artystów Dramatycznych (podpisano), Jan w Oleju Cabiński.
– Co?… dobrze tak będzie, Pepa?… pytał dyrektor, przeczytawszy żonie, mozolnie i z mnogiemi przekreśleniami napisane zaproszenie.
– Bogdan! cicho, bo nie słyszę, co ojciec czyta,
– Mamusiu, Edek wziął mi rolę!
– Tatku, Bogdan powiedział, że ja jestem głupi caban!
– Cicho! Jezus, Marya! z temi dziećmi!… Przycisz-że je Pepa.
– Niech mi tatko da dychę, to będę cicho.
– I mnie! i mnie!
Cabiński ścisnął pod stołem szpicrutę i czekał; skoro tylko dzieci zbliżyły się na pewną odległość, skoczył i zaczął je okładać, gdzie trafił.
Podniósł się pisk i wrzask; drzwi się z łoskotem otwierały i młodzi dyrektorowicze z krzykiem zjeżdżali na dół, po poręczach schodów.
Cabiński spokojnie czytał po raz drugi zaproszenie żonie, siedzącej w drugim pokoju.
– Na którą godzinę prosisz?
– Po przedstawieniu, napisałem.
– Trzeba poprosić kogo z recenzentów, ale to już osobne listy, albo ustnie prosić.
– Ja nie mam już czasu, a trzeba porządnie napisać.
– Zawołaj kogo z chóru, niech napisze.
– Ba! strzeli mi jakiego byka, jak ten Karol w przeszłym roku; wstyd miałem później… A może ty Pepa napiszesz?… masz ładny charakter.
– Nie, nie wypada, żebym ja, dyrektorowa i kobieta, pisywała do obcych mężczyzn. Mówiłam tej… jakże się nazywa ta, coś ją zaangażował do chórów?…
– Orłowska.
– Otóż mówiłam jej, aby przyszła dzisiaj. Podoba mi się dziewczyna; coś ma takiego w twarzy, co pociąga. Kaczkowska mówiła, że doskonale gra na fortepianie, więc przyszła mi myśl…
– No, to niech ona napisze; gra na fortepianie, to i pisać pewnie umie.
– Nie tylko to, ale ja myślę, że mogłaby Jadzię uczyć grać…
– A wiesz, że to pomysł!… bo możnaby to policzyć razem z przyszłą gażą…
– Ileż jej płacisz – zapytała, zapalając papierosa.
– Jeszczem się nie umówił… ale tyle, co i innym – powiedział, uśmiechając się dziwnie.
– To znaczy, że…
– Że… bardzo wiele, bardzo wiele… w przyszłości.
– Ha! ha! ha!
Zaczęli się śmiać oboje i zamilkli.
– Jasiu, cóż projektujesz na kolacyę?
– Jeszcze nie wiem… Rozmówię się dopiero w restauracyi. Jakoś to się tam urządzi…
Cabióski przepisywał na czysto zaproszenie a Pepa paliła papierosa, bujając się na fotelu biegunowym. Po chwili rzuciła niedbale:
– Jasiu!… czyś ty nie zauważył nic w grze Majkowskiej?
– Nic… że trochę spazmuje na scenie, to już jej styl.
– Trochę?… ona epilepsyi dostaje; aż przykro patrzeć, jak się wykrzywia i rzuca na scenie. Mówił mi redaktor, że prasa zwróciła na to uwagę.
– Bój się Boga, Pepa! Najlepszą aktorkę z towarzystwa chcesz wygryźć?… Zjadłaś Nicoletę, a była bardzo lubianą i miała swoją galeryę.
– No i tobie się ogromnie podobała; wiem coś o tem.
– Mógłbym ci wymówić choćby tego redaktora, ale że lubię przedewszystkiem spokój…
– Co ci do tego! wtrącam się, jak ty z chórzystkami włóczysz się po gabinetach, co?…
– Ale i ja się ciebie nie pytam, co robisz?… Po co, zresztą, mamy się kłócić?… Tylko Majkowskiej ruszyć nie dam!… Tobie idzie o intrygę, a mnie o byt, przecież dobrze wiesz, że takiej pary bohaterskiej, jak Mela i Topolski, niema nigdzie na prowincyi, niema może i w warszawskim teatrze. Naprawdę, to oni jedni trzymają wszystko!… Melę chcesz wysadzić?… ależ ona ma sympatyę u publiczności, prasa ją chwali… ma talent!…
– Majkowska ma talent?… Zwaryowałeś panie dyrektorze! Majkowska ma histeryę, ale nie talent! – zawołała podniesionym głosem.
– Ma talent!… niech mnie kaczusie zdziobią, ale Majkowska ma ogromny talent. Ze wszystkich kobiet na prowincyi, tylko ona ma talent i najlepsze warunki.
– A ja?… – spytała groźnie, stając przed nim.
– Ty?… ty także masz talent, ale… – mówił ciszej – ale…
– Tu niema „ale”, tylko jesteś skończonym idyotą, panie dyrektorze!… Nie masz pojęcia o grze, o sztukach, o artystkach, a chcesz je rozdzielać na mniejsze i większe… Ty sam jesteś ogromny artysta, ogromny! Wiesz, jak ty grałeś Franciszka w Zbójcach? wiesz?… nie! to ci powiem… Grałeś, jak szewc, jak cyrkowiec!…
Cabiński skoczył, jakby go kto batem uderzył.
– Nieprawda! Królikowski tak samo grał; radzili mi, żebym naśladował i naśladowałem…
– Królikowski, tak jak ty?… Jesteś krowienty, mój artysto!
– Pepa cicho, żebym ja ci nie powiedział, czem ty jesteś!
– O, powiedz, proszę cię, powiedz! – wołała ze złością.
– Nic wielkiego, nic nawet małego, moja najdroższa.
– Powiedz wyraźniej, co?…
– No, mówię, mówię, że nie jesteś Modrzejewską – zaśmiał się cicho i drwiąco Cabiński.
– Ty mi nie wyjeżdżaj z temi… z warszawskiego!…
– Nie irytuj się Pepa, że cię wtedy nie dopuścili do debiutu…
– Milcz! Widziałeś?… Słyszałeś, że dzwonią, ale nie wiesz, w którym kościele. Nie chciałam wtedy, jak i teraz nie chcę!… Za bardzo szanuję swoją godność ludzką i artystyczną.
Cabiński śmiał się już głośno.
– Milcz, klownie!… – krzyknęła, rzucając w niego papierosem.
– Czekaj, czekaj, gabinetowa primadonno – syknął, siniejąc z gniewu.
Zamilkli, bo im nienawiść zatkała gardła.
Cabiński w szlafroku, podartym na łokciach, w bieliźnie i w pantoflach, zaczął biegać wzdłuż pokoju, a Pepa tak jeszcze, jak wstała, nieumyta z wczorajszej charakteryzacyi, nieuczesana, z roztarganymi włosami, zataczała koła z taką szybkością, że tylko jej biała, brudna spódnica szumiała.
Spoglądali na siebie z wściekłością i groźbą głuchą. Stara ich zawiść współzawodnicza wybuchnęła z całą siłą. Oni się nienawidzili jako artyści, bo sobie wspólnie i niepohamowanie zazdrościli talentu i powodzenia u publiczności.
Kryli się z tem przed sobą starannie, ale mieli w sercach wiecznie krwawiące rany, które lada słowo podrażniało.
Cabiński szczególniej, który znał wartość artystyczną swojej żony, wściekał się nieraz, usłyszawszy, że tę jej nędzną, sztuczną grę, publiczność oklaskuje zawzięcie. Każdy oklask był jakby uderzeniem noża w jego serce; zdawało mu się, że ona jest wprost podłą złodziejką, że te brawa są jego, do niego powinny należeć i tylko on je powinien dostawać. I taka śmie jeszcze mówić mu w oczy, że grał jak cyrkowiec – on, co czuł w sobie prawie geniusz aktorski, co był pewnym niemal, że gdyby nie klika, to wszystkie role po Królikowskim powinienby grywać w teatrze warszawskim…