Читать книгу Fermenty - Władysław Stanisław Reymont - Страница 7

Tom pierwszy
VII

Оглавление

Józia wróciła do domu w wesołem usposobieniu. Mieszkali tylko o cztery wiorsty, w Ługach, wielkim folwarku, dzierżawionym od ojca, bo stary dzieciom nic nie dawał darmo. Józi tanio nawet wydzierżawiał Ługi, mające coś z pięćdziesiąt włók, a Andrzejowi za zarząd całym majątkiem płacił pensję.

Dwór w Ługach był wielki i urządzony z przepychem niezmiernie prostym, uderzający swoją wytwornością. Służby było niewiele, ale tak wytresowana i poważna, i z taką godnością spełniająca swoje obowiązki, jak rzadko gdzie w naszych dworach. Józia wszystkich trzymała żelazną ręką. Mąż zakrzyczany, styranizowany, słuchał ślepo i w milczeniu spełniał wszystkie rozporządzenia; był tylko ekonomem u własnej żony, która na gospodarstwie znała się tak znakomicie, że nieraz sąsiedzi zasięgali jej rad i pomocy.

Zajechała przed dom oświetlony w jednej połowie, rzuciła lejce stangretowi i przez ganek, wsparty na ogromnych słupach, okręconych pędami dzikiego wina, weszła do wielkiego przedpokoju. Lokaj w piaskowej liberji z czarnem zerwał się na jej wejście.

– Pan w domu? – rzuciła mu zapytanie razem z burnusem i kapeluszem.

– Jaśnie pan jest jeszcze w podwórzu – rzekł, prostując się uroczyście.

Poszła do pokoju, którego okna wychodziły na ogród. Przy stole okrągłym, oświeconym wiszącą lampą, siedziała chuda, mała, o długiej twarzy, przenikliwych, czarnych oczach, kobieta lat czterdziestu kilku, otoczona gazetami i książkami.

– Fifi, każ dawać kolację, głodna jestem, mamusia poczęstowała mnie kawą tak obrzydliwą, że mi się słabo robiło – zaczęła Józia, siadając w fotelu na biegunach; rozkołysała się gwałtownie. – Co, znowu czytasz głupstwa?

Fifi, stara nauczycielka, jej powiernica i sprzęt, na którym wywierała nieraz złość swoją, złożyła śpiesznie powycinane świeżo feljetony i podniosła się.

– Idź prędko, a nie zgub nogi! – zawołała złośliwie, bo Fifi utykała i, idąc, kołysała się gwałtownie na jedną stronę.

Zadzwoniła. Wszedł lokaj i stał przy drzwiach wyczekująco.

– Idź w podwórze, poszukaj pana i powiedz, że ja proszę.

Lokaj zniknął cicho, a ona zaczęła znowu się bujać na fotelu i rozmyślać o sposobach przeszkodzenia małżeństwu Janki z Andrzejem.

W pół godziny jakie przyszedł lokaj i, nachylając się lekko, mówił:

– Jaśnie pan pyta się, czy może przyjść do jaśnie pani tak, jak przyszedł z podwórza.

– Nie! – ściągnęła gniewnie brwi i błysnęła okiem. – Cham! – szepnęła pogardliwie. Zmuszała męża, żeby, przychodząc od gospodarstwa wieczorem, mył się i przebierał do stołu.

– Kolacja? – zapytała krótko panny Fifi powracającej.

– Zaraz będzie. Skończyłam Stary Zamek, prześliczna rzecz – mówiła Fifi z silnym akcentem francuskim. – Po kolacji zrobimy lekcje? – zapytała prędko, strwożona ściągnięciem brwi pani.

– Zrobimy! – i kołysała się dalej, nie patrząc na Francuzkę, która wyciągała książki i kajety, a na tych ostatnich robiła jakieś uwagi czerwonym ołówkiem. Józia w wielkiej tajemnicy uczyła się po francusku i była tak wytrwała, i takie postępy robiła, że Fifina zdumiewała się czasem. Nikt nie wiedział o tem, nawet mąż, że Józia uczy się po francusku, a postanowiła umieć, bo na balu u prezesa jedna z dam głośno zagadnęła ją w tym języku i z uszczypliwością zdumiewała się, jak może polska kobieta nie umieć po francusku. Józia wściekała się z bezsilnej złości i postanowiła się nauczyć. Szło jej straszliwie ciężko, ale przezwyciężała trudności uporem, pasją, z jaką się wzięła do uczenia i z jaką wszystko robiła. Jej nienasycona ambicja pchała ją ciągle naprzód. Nienawidziła tych wszystkich pań, w których towarzystwie żyła, śmiała się z nich, kłuła je ostrem żądłem sarkazmu, ale pragnęła wszystkie prześcignąć w przepychu, upokorzyć i zaćmić. W domu obywała się byle czem, kuchnią niewiele lepszą od chłopskiej, ubraniem nicowanem i przerabianem po kilka razy, kawą paloną z grochu, albo z żyta, byle oszczędzić i mieć pieniądze na kosztowne kształcenie dzieci zagranicą, na zbytkowne graty, na lokai, którzy całe dnie wysiadywali w przedpokoju, na powozy i konie najpiękniejsze w okolicy, na wspaniałe przyjęcia, jakie urządzali dwa razy do roku, i na które spraszali całe dalsze i bliższe sąsiedztwo. Wtedy było wszystko po magnacku.

Józia się podniosła i poszła razem z Fifiną.

W stołowym siedział już mąż, wysoki, przygarbiony nieco pracą, mężczyzna o łagodnej twarzy, i rozmawiał z młodym praktykantem, obywatelskim synem z Krakowskiego, zapalonym myśliwym i gospodarzem, który w Ługach przechodził praktyczną szkołę gospodarską.

– Panie Zygmuncie, mam ukłony dla pana.

– Wolno wiedzieć, kto o mnie pamięta? – zapytał Zygmunt, zwracając ku niej swoją piękną, arystokratyczną twarz, spaloną przez słońce na bronz.

– Zgadnij pan.

– Nie domyślę się, z pewnością się nie domyślę, ale to była kobieta, nieprawdaż?

– O tak, i bardzo piękna. – Założyła binokle, bo jej żółte oko zaczęło drgać newralgicznie na wspomnienie tej pięknej.

– Znam tylko jedną, zupełnie piękną kobietę w Polsce, moją kuzynkę, Jadzię Witowską: ale ta mnie niecierpi i nazywa dzikim człowiekiem; to nie ona, prawda?

– Ona. Spotkałam się z nią, jadąc do domu.

– Doprawdy, nigdybym nie przypuszczał, że pamięta o mnie?

– To, naturalnie, powiedziała mi w braku czegoś innego, więc niech się pan zbytnio nie cieszy. Trzeba było o czemś powiedzieć słów kilka, a że nie mamy nic wspólnego…

– Dziękuję, dziękuję, otrzeźwiła mnie pani, chociaż mogę upewnić panią, że jeszcze nie pływałem w słodkim obłoku marzeń o niej, nie. – Śmiał się Zygmunt, trochę z przymusem: nieszczerość dźwięczała mu w głosie.

– Fifi! – wskazała szorstkim ruchem Zygmunta i talerze.

Fifi, utykając i kołysząc się, podsuwała mu kolację. Dla Zygmunta był befsztyk, konjak i piwo, a oni zadowolili się herbatą, wędlinami i resztką pieczeni z obiadu.

– Buraki?…

– Skończone. Jutro zaczniemy odstawiać do cukrowni – odpowiedział cicho mąż.

– Zredukuj płacę kopaczom o dziesięć groszy dziennie.

Zygmunt spojrzał na nią z oburzeniem, mąż ani drgnął, tylko patrzył w szklankę, a Fifi roześmiała się sucho. Cisza się zrobiła długa, ale nikt głośno nie zaprotestował narazie.

– Obiecywaliśmy płacić drożej, ja sam zapewniałem… – zaczął Zygmunt dość energicznie.

– Zapłacimy taniej. Wtedy, kiedyśmy zaczynali kopać buraki, były słoty i zimna, więc trudniej było dostać ludzi, ale skoro zrobiła się pogoda, niema sensu płacić tak drogo.

– Obiecywaliśmy – szepnął mąż cicho.

– Zapłacimy inaczej. – Poruszyła się niecierpliwie na krześle.

– Będą malkontenci, będą się skarżyć, obmówią nas w okolicy o wyzysk biednych ludzi.

Józia pisała coś w notesie bardzo szybko, liczyła i sumowała.

– To wszystko razem jedno wielkie nic, i tak nas nikt nie oszczędza w tej szanownej okolicy. – Odpowiedziała twardo, schowała notes, dokończyła kolacji, skinęła Zygmuntowi głową, zabrała męża i poszła do kancelarji, w której siedzieli ze dwie godziny, obliczając robocizny i zapisując. Później wróciła do narożnego pokoju, gdzie już Fifina, czekając na nią zdrzemnęła się w biegunowym fotelu.

– Moja Fifi, na dywanie możesz sobie siadać, ale w fotelu, którego ja używam, proszę cię, nie wysypiaj się, tego nie znoszę – powiedziała szorstko. Francuzka zaczęła się lękliwie usprawiedliwiać. – Głupia gęś jesteś; jeśli zrobisz co złego, to miejże odwagę znosić następstwa, a nie wykręcać się, jak dzieciak. Zacznijmy lekcję.

Lekcja ciągnęła się bardzo długo. Józia z niesłychaną cierpliwością tłumaczyła na język polski jakąś powiastkę i znosiła uszczypliwe uwagi i gniewne, pogardliwym tonem wypowiadane poprawki Fifiny, która w ten chociaż sposób wetowała swoje upokorzenia i krzywdy. Józia to czuła głęboko i nieraz rzucała w nią książką lub kajetem, ale uspokajała się błyskawicznie, przepraszała, a nie omieszkała w najbliższym czasie udręczać jej z procentami. Pomimo wszystkiego, żyły na stopie przyjacielskiej, dopełniały się niejako i były sobie potrzebne.

Na drugi dzień, zaraz po południu, Józia kazała założyć konie do breku i pojechała do Osieckiej, bo już miała jakiś plan względem Janki, do którego wykonania była niezbędną Osiecka, dawna i dobra jej znajoma.

Osiecka mieszkała przy samym plancie kolei, od Bukowca ze dwie wiorsty, w małym kilkuwłókowym folwarczku, położonym zupełnie samotnie, w lasach, a kupionym od Grzesikiewicza. Gospodarowała dosyć źle, ale nie żyła z ziemi, tylko z procentów. Kazała zbudować w tem zaciszu, jak nazywano jej osadę, bardzo elegancką willę, piętrową, z werandami z trzech stron. Widok z frontowych okien miała rozległy, bo pola, należące do niej, ciągnęły się długim pasem i kończyły daleko, za koleją, do której od domu szła alejka, wysadzona poczwórnym szeregiem brzóz i jodeł. Las stał z trzech stron, zieloną ramą obiegając ten szmat szczerkowej, dosyć lichej ziemi.

Józia znalazła Osiecką w saloniku, w chwili ataku wspomnień o ś. p. mężu i płaczów. Zastała także Świerkoskiego, który tutaj codziennym był gościem. Siedział zgięty i patrzył obojętnie na Osiecką płaczącą i na Zosię, zajętą wyszywaniem czerwonych kwiatów na fioletowej kanwie. Amis leżał przy nim, skomląc cicho, jakby wtórując Osieckiej, która, ujrzawszy wchodzącą, powstrzymała łzy i z żywością porwała się do przywitania.

– Przepraszam, bardzo przepraszam, przerywam jakąś scenę rodzinną – mówiła Józia, łącząc wzrokiem bezwiednie Świerkoskiego z Zosią.

– O nie, słowo daję, że nie, a jestem pani bardzo wdzięczną za odwiedziny. – Ściskała ręce Józi, wpijając w jej zamkniętą twarz czarne, niespokojne oczy.

– Pani pozwoli sobie przedstawić, pan Świerkoski, poczciwy, nie zapominający o samotnicach przyjaciel.

Świerkoski kłaniał się apatycznie.

– Miałam do kochanej sąsiadki interesik prawdziwie sąsiedzki, więc jeśli mi pani zechce poświęcić trochę czasu…

– Ależ, szanowna pani, doprawdy uradowana jestem, proszę mi wierzyć, tem samem, że pani jest łaskawą mieć do mnie interesik, jak ś. p. męża kocham, jestem uradowana; no, kiedy mówię, że jestem uradowana, to niema wątpliwości – dodała mocniej, obrzucając pokój oczyma.

Józia uśmiechała się złośliwie; wyszły zaraz na drugą stronę domu.

Świerkoski przysiadł się bliżej Zosi, pies biegał koło niej i wydzierał jej zębami kanwę. Pogłaskała go i, nie podnosząc oczu, zapytała:

– Amis, prawda?

– Tak.

– Zawsze chodzi z panem?

– Tak.

– Dobry pies, ładny pies, mądry pies – mówiła, głaszcząc go pieszczotliwie.

Amis skakał i szczekał z radości. Świerkoskiemu rozbłysły oczy, wsadził rękę w zanadrze i zawołał cicho:

– Amis!

Pies odskoczył na środek pokoju, stanął na dwóch łapach i szedł ku niemu. Świerkoski wyjął kawałek cukru z kieszeni, położył mu na nosie i wstał, świsnął rzemieniem koło jego uszu i zakomenderował:

– Amis, marsz! rata ta ta ta! rata ta ta ta! – wołał, naśladując bębnienie i wybijając takt nogą. Pies maszerował wokoło sztywno, z cukrem na nosie i z wywieszonym różowym językiem, a on świstał tylko batem i bębnił.

Zosia opuściła robótkę i z podziwem przypatrywała się tej scenie.

– Rata ta ta ta ta ta! ognia! – krzyknął i chlasnął go batem przez grzbiet. Amis wywinął koziołka, cukier w powietrzu chwycił i zemknął pod fotel, na którym siedziała Zosia.

– Jakie to ładne! Pan go tak wyuczył?

– Tak.

– Musi dużo sztuk umieć.

– Zaraz pani pokażę. Amis! – Pies przyszedł niechętnie, oblizywał się i pokornie patrzył. – Amis, synku, pamiętaj, nie zrób wstydu panu – szepnął mu do ucha i głaskał. – No, Amis! kot! kot! kot!.. – Pies się wyciągnął i zaczął skakać po pokoju, udając, że go goni zawzięcie; przeskakiwał krzesła i stoły, szczekał zajadle i biegał wciąż wkółko. Zosia śmiała się rozbawiona ogromnie, a Świerkoski, kiedy pies już biegał jak szalony, wyjął rewolwer i strzelił w otwarty lufcik. Amis, jak martwy, przewrócił się na środku pokoju.

Zosia, przestraszona hukiem, zerwała się i podbiegła do Amisa, bo była pewna, że nieżywy.

– Zdechł pies, niema psa – wołał żałosnym głosem Świerkoski, pochylając się nad nim. – Zdechł pies, zdechł!.. – przydeptał mu ogon, Amis przekręcił się na grzbiet, wtedy Świerkoski zaczął go obchodzić wkółko i udawać, to szczekanie psów, to kwik świń, to rżenie koni, to bek owiec, i tak dokładnie, że Amis, chociaż wiedział, kto to robi, nie mógł się powstrzymać od strzyżenia uszami i warczenia; potem udawał krakanie wron i targał go za skórę, wreszcie skręcił się i szedł do psa prawie na czworakach, i wył głucho, jak wilk. Oczy roziskrzyły mu się zwierzęco, trójkątna twarz pociemniała, i wył, aż na podwórzu wszystkie psy wtórować mu zaczęły żałośnie, kury gdakały strachliwie, a gęsi z krzykiem próbowały uciekać na płoty. Zosia zbladła ze strachu.

Amis nie wytrwał, porwał się i skoczył do drzwi, trząsł się cały, skrobał je rozpaczliwie i wył głucho, bo Świerkoski patrzył na niego rozgorzałemi, wilczemi ślepiami, świstał batem i wył coraz przeraźliwiej, pies uciekł od drzwi i skoczył przez lufcik na werandę, a stamtąd na podwórze.

Świerkoski się wyprostował, przetarł sobie drżącą ręką oczy, popatrzył bezprzytomnie na Zosię, napół żywą z przestrachu, i, chwiejąc się i wspierając o sprzęty, wyszedł, nie powiedziawszy ani słowa. Sam nie wiedział, co się z nim działo.

Zosia wyjrzała oknem i zobaczyła, że bił psa, a potem obaj szli alejką do frontu. Świerkoski, zgarbiony, kołysał się na długich nogach, a Amis wlókł się ze spuszczonym łbem za nim.

Jeszcze się nie uspokoiła po wstrząsającem wrażeniu, jakie na nią wywarło wycie Świerkoskiego i jego twarz straszna, gdy weszła Osiecka i Józia.

– Pan Świerkoski poszedł?

– W tej chwili dopiero; ciocia nie słyszała strzału, ani wycia?

– Słyszałam, słyszałam – odpowiedziała niedbale.

– Nie zabieram czasu – powiedziała Józia, ucałowała Zosię i wyszła. Na werandzie Osiecka szepnęła jej do ucha:

– Najdłużej za dwa tygodnie będzie pani wiedzieć wszystko, natychmiast piszę w tej sprawie do znajomych.

– Czy ta Orłowska żyje z kim bliżej?

– Przyjaźni się z Zaleską, zna ją pani, idjotka muzykalna – zaśmiała się rubasznie z własnego konceptu. – Aha! zrozumiałam panią. Franusia! nie wychodź z dzieckiem na powietrze – zawołała do tłustej mamki z dzieckiem na ręku, wychylającej się z za węgla. – To dziecko mojej siostry, chorowało na koklusz, więc dla zmiany powietrza przysłali je do mnie z Warszawy – tłumaczyła się śpiesznie.

Uścisnęły sobie ręce, i Józia odjechała w wybornym humorze. Podcinała konie coraz częściej, pomimo, że biegły jak szalone wąską, leśną drożyną; brek podskakiwał niby piłka na grubych korzeniach i tak się kołysał chwilami gwałtownie, aż stangret chwytał się oburącz kozła, żeby nie zlecieć. Lubiła tak jeździć, był to nieomylny znak zadowolenia, bo w złości chodziła zwykle pieszo. Droga biegła równolegle z koleją, przez wąski skrawek lasu żółcił się świeży nasyp. Przed stacją, na przecięciu drogi, wiodącej z Krosnowy, zobaczyła bułanki Andrzeja; uśmiech złośliwy przeleciał jej przez usta, oko zadrgało, podcięła mocniej koni, żeby jej nie spostrzegł, i zniknęła na skręcie drogi, w lesie.

Fermenty

Подняться наверх