Читать книгу Psy 2.5 W imię miłości - Waldemar Nowy Morawiec - Страница 5

*

Оглавление

– Nowy, nowy. Przestańcie do mnie, kurwa, mówić Nowy! Ile można? Mam trzydzieści dwa lata! Jak będę miał sześćdziesiąt, dalej będziecie wołać mnie Nowy?

Przekręciłem tyłek na stołku. Przesłuchanie trwało ósmą godzinę, przez ten czas raz byłem się odlać. A fajki, a jedzenie, a woda? Ewidentnie kurwy biorą mnie na przetrzymanie.

– Jeszcze raz. – Bień wrócił przed chwilą i czuć było od niego smród przetrawionej wódki i świeżo wypalonego szluga.

– Co, jeszcze raz? – zapytałem.

– Wszystko, kurwa, jeszcze raz!!! – Usłyszałem wrzask Bienia, ale go nie widziałem, bo żarówka, stopięćdziesiątka, od trzech dni w kółko wypalała mi źrenice.

Wszystko, co wiem, mam poskładane z kawałków tego, co sam widziałem, w czym uczestniczyłem i co ktoś mi opowiedział. Parę rzeczy też sobie po prostu wyobrażam, ale mam wszystkie elementy, więc swoich wyobrażeń nie biorę z dupy, tylko z pamięci. Ale żeby nie było nieporozumień – to, co wam tu opowiem, to nie jest to, co opowiedziałem już dwadzieścia trzy razy Bieniowi i tym kutasom. Im sprzedałem zupełnie inną historię. Pewno mnie zamkną, i to na długo, ale wali mnie to. Mogą mnie nazywać Nowy, ale nie jestem już żółtodziobem. Siedzę w tym szmat czasu, i jedno wiem na pewno – nie ma znaczenia, co im powiesz, czy prawdę, czy gówno prawdę, bo jeśli mają cię zabić albo posadzić, to i tak to zrobią, a jeśli mają na ciebie wywalone, to i tak cię puszczą. Nie ma co się napinać, bo wywali przepuklina. Trzeba gadać tak, żeby było dużo słów. A prawda? Prawdę i tak wszyscy mają gdzieś. Wszyscy, ale nie wy. Dlatego wam powiem prawdę. Komuś muszę.

O co w tym wszystkim chodziło? Myślę, że o to samo, o co w tym kraju chodzi od zawsze i na zawsze już będzie o to chodziło. Wolf, Bień, Stopczyk, Walenda, Jakuszyn, Sawczuk, ten kutas Sarzyński, ja i w ogóle wszyscy tutaj bierzemy udział w grze o to, gdzie w końcu wyląduje Polska. I tylko niektórzy są tego świadomi, niektórzy przynajmniej wiedzą, że są pionkami w grze. Ale inni nie mają pojęcia. No i są też tacy, którzy nie dają się przestawiać, zamiast tego jak trzeba przestawiają szachownicę. To znaczy, z tym, że „są tacy”, to akurat przesadziłem. Ja tam znam jednego takiego. Nazywa się Franz, Maurer Franz. Może o nim słyszeliście, a może nie. Tacy ludzie przeważnie są najbardziej anonimowi. Trochę wam opowiem, należy się. I jemu, i wam. Szkoda tylko, że teraz Franz wystawił mnie dupą do wiatru. Konkretnie wystawił mnie Bieniowi i tym innym wieśniakom, żeby teraz łamali mi palce w tych swoich obsranych szufladach na flaszki, żeby sadzali mnie na nodze od stołka, i w ogóle wystawił mnie do tych wszystkich gównoćwiczeń zręcznościowych, które mi tu fundują. Złamasy.

– Stójkowi zeznali, że powiedziałeś... – Głos Bienia gdzieś za żarówką wyrwał mnie z zamyślenia, po czym ucichł. Usłyszałem, jak Bień przekłada jakieś kartki. – „To tylko łzy się ze mnie leją...”. Prawda?

– Może. Co za różnica? – odpowiedziałem w ścianę światła.

– Policjant coś takiego mówi na interwencji, po tym jak dał zwiać bandycie? – W głosie Bienia usłyszałem sarkazm. Nienawidzę sarkazmu, bo jest protekcjonalny.

Gdzieś za światłem usłyszałem dźwięk otwierających się drzwi. Ktoś wszedł, a może wyszedł. Ciężko powiedzieć przez tę pieprzoną żarówkę.

– Tam nie było żadnego bandyty, był Franz, który właśnie zabił bandytę – odpowiedziałem cicho, bo nie chciało mi się już tak naprawdę z nimi gadać.

– Potem rozmawialiście przez telefon, dzwonił do ciebie, pytałeś, czy by cię zastrzelił tam wtedy, a on ci nawet nie odpowiedział. – Bień zaśmiał się pod nosem, a potem zamilkł.

Przez chwilę było cicho, tylko skrzypnęło krzesło, może ktoś się poprawił na siedzeniu.

– On przeważnie zabija przyjaciół. Myślisz, że by ci odpuścił? – To już nie był głos Bienia, to był ten złamas Sarzyński. Poznałem go od razu, chociaż nigdy wcześniej z nim nie rozmawiałem.

Może słyszałem go kiedyś, jak gadał na jakimś spotkaniu w wojewódzkiej. Wtedy, gdy jeszcze był tym obsranym ministrem. Ciekawe kim był teraz? Dlaczego takie mendy zawsze spadają na cztery łapy na jakieś wygodne i intratne posadki? Może właśnie dlatego, że są mendami?

– Chuj ci do tego, co myślę, cieciu. – Usłyszałem swój głos, a chwilę później od strony światła nadciągnął szybko ciemny kształt. Potem spadłem twarzą na podłogę i światło mi zgasło.

* * *

Po cholerę Franz pojechał po to piwo? To znaczy, Grace powiedział, że jedzie po chleb i wołowinę na grilla. Zawsze tak mówił, więc już przywykła, zresztą, chleb i wołowinę też przywoził, przeważnie. Chyba że się zagadał z właścicielem albo z kimś. Wtedy zdarzało się, że zapomniał i musiał jechać jeszcze raz. Może zresztą zapominał celowo, bo lubił tam potem wracać.

Grace. W zasadzie jej nie okłamywał. Nie chciał, nie musiał. Po co ktoś miałby okłamywać anioła w raju? Kłamie się, kiedy jest ciężko i źle, kiedy kobieta brzydnie z każdą godziną, podobnie jak własne odbicie w lustrze. Ale po co kłamać tutaj, nad oceanem, między klifami oblanymi zielenią traw, z górami za plecami i słońcem wśród błękitu nad głową? To nie pasuje. Kompletnie. No więc jeździł po piwo, czasem po whisky albo tequilę, ale to już coraz rzadziej, a przy okazji kupował też te inne rzeczy. Lubił dla niej gotować, lubił z nią być. Whisky i tequila przestały nawet w końcu być tak potrzebne jak dawniej.

Powiedzieć, że Grace była piękna, to nic nie powiedzieć. Trochę ciemna, ale też trochę indiańska, może semicka uroda. Nie znała swoich korzeni, bo podobnie jak Franz we wcześniejszym życiu nie miała łatwo. Chociaż jej udręki wydarzały się przynajmniej pod błękitnym nieboskłonem Nowej Zelandii, nie jak jego w szarudze i deszczu tak zwanej środkowej Europy.

Poznał ją kilka miesięcy po tym, jak Nadia definitywnie zadecydowała, że jego brat Albert, człowiek bardziej stateczny i osadzony w rzeczywistości, da jej więcej tego, czego potrzebowała najbardziej, czyli świętego spokoju. Wypicie dwóch skrzynek whisky, które dostał od honorowego brata, zajęło mu mniej więcej dwa tygodnie. Mało w tym czasie jadł, więc kiedy skończył ostatnią butelkę, czuł się na tyle nieswojo, że nie chciało mu się już właściwie za bardzo żyć. Wtedy jakiś zakolegowany lokalny opoj zawiózł go do weterynarza i tam właśnie poznał piękną Grace. Metyska obmyła rany jego duszy, napoiła ciało glukozą i zamieszkała z nim w domu, w którym do snu tulił ich szum fal mielących kamienie na skalistym nabrzeżu. Zatoka Milforda.

Jak można znaleźć kogoś w takim miejscu na ziemi jak Zatoka Milforda? Można, ale potrafią to tylko oni. Jeśli będą chcieli, to znajdą cię wszędzie. Widać w jego przypadku niestety chcieli.

Z Grace było inaczej niż z Andżelą, inaczej niż z Nadią, inaczej niż z wszystkimi kobietami, z którymi był wcześniej. One były mroczne, nosiły w sobie pierwiastek smutku i śmierci; ona była tak jasna w środku, jak ciemna była jej karnacja. Z nią mógł być długo, może nawet zawsze, mogli milczeć całymi dniami, a ona nie domagała się atencji, mógł jeździć po chleb i wracać na rauszu, mógł zapadać się w sobie, a ona przy nim trwała. Mogli mieć dzieci. Mogło być inaczej i może nawet już na zawsze. Mogło...

Przywitał się z Jeffreyem, właścicielem przybytku, i ruszył między sklepowe półki. Chleb i wołowina, piwo – Tuatara Apa czy Big Smoke? Pierwsze jasne pełne, drugie dłużej warzone, wędzony porter, podobno ze słodem wędzonym na buku. Kto to wymyśla? Franz uśmiechnął się do siebie. W raju mają czas, nie trzeba wszystkiego podganiać spirytusem, tu alkohol jest dodatkiem, a nie bazą dla ludzkiej egzystencji.

Facet przeszedł na końcu alejki najpierw raz. Potem, kiedy Franz miał już pełen koszyk, pojawił się znowu. Ale drugi raz nie był potrzebny, bo gość ewidentnie tu nie pasował już za pierwszym – miał na twarzy i ciele ten element wiecznego napięcia, którego ani Grace, ani Jeffrey, ani nawet on od jakiegoś czasu już w sobie nie miał.

Może ktoś inny by tego nie zauważył. Dla Jeffreya byłby zwykłym turystą, który nie udźwignął otaczającego go piękna i schronił się przed nim między sklepowe półki; dla Grace – po prostu facetem o nieco bladej twarzy, który zapomniał spoglądać w słońce. Dla Franza, który niestety od zawsze całą rzeczywistość postrzegał jako zagrożenie, ten spięty facet o ziemistej cerze, który dwukrotnie przeszedł na końcu alejki, wkładając wszystkie siły w to, żeby na niego nie spojrzeć, nie był jednak ani zwykłym turystą, ani facetem o bladej twarzy. Ten facet był czymś, co oznaczało z grubsza, że czas w raju powoli dobiegał końca. Przyszła pora na normalność, czyli na czyściec. Cholerne obsrane purgatorium.

Franz wyszedł ze sklepiku. W papierowej torbie miał sześć piw, chleb i wołowe steki. Nad nim piętrzyły się pionowe, zielone ściany gór, w dole zatoka niosła do morza wody z opadających ze wszystkich stron wodospadów. Obok jego pickupa stało czarne bmw, zdecydowanie zbyt eleganckie jak na tę okolicę. Za kierownicą siedział facet, który niewiele różnił się wprawdzie z wyglądu od tego, który kręcił się po sklepie, ale jednak tamtym nie był. Franz podszedł do swojego samochodu, papierową torbę z zakupami wrzucił do otwartej części bagażnika, po czym ruszył, żeby obejść auto z drugiej strony. Facet z bmw przez cały czas kątem oka obserwował go w lusterku.

Nagle Franz zniknął. Mężczyzna nie zaniepokoił się tym jednak przesadnie, przekonany że za moment zobaczy go znowu. I zobaczył, po chwili, z bardzo bliska. Franz podszedł szybkim krokiem wzdłuż boku bmw, wsadził ręce przez otwartą szybę, wyciągnął mężczyźnie pistolet z kabury pod pachą, drugą ręką przycisnął go za szyję do zagłówka, przeładował broń, blokując zamek na przedramieniu i przyłożył tamtemu lufę do skroni.

– Szto wam nada? – zapytał rzeczowo.

– I don’t understand – odpowiedział tamten prawie czystą angielszczyzną.

– Panimajesz, panimajesz. – Franz wraził lufę nieco mocniej w pulsującą z boku czaszki tętnicę. – Przekaż swoim szefom, że jak mi tu coś odpierdolą, to was pozabijam. Wszystkich.

W tym momencie Franz kątem oka dostrzegł, że drugi z klonów wyszedł właśnie ze sklepu i sięga za połę marynarki.

– Odłóż to grzecznie na ziemię – powiedział, celując w niego.

Tamten zamarł z ręką w półgeście.

– Tiepier. – Franz uśmiechnął się lekko pobłażliwie. – Lewoj rukoj.

Facet wyciągnął prawą rękę spod poły dżinsowej kurtki, po czym z niemałym wysiłkiem wydobył glocka z pomocą drugiej ręki i położył go na rozgrzanym słońcem asfalcie.

* * *

W domu nad zatoką Franz był tym razem z powrotem znacznie szybciej niż zwykle. Kiedy dojechał na trawiasty podjazd, od razu wyskoczył z samochodu i pobiegł w kierunku werandy na tyłach domku. Gdy wyskoczył zza domu, Grace pieliła właśnie grządki.

– What happened? – zapytała zdziwiona.

Nigdy jeszcze Franz nie wrócił tak szybko z Blue Duck Caffe od Jeffreya.

– Nothing. – Maurer próbował opanować oddech – You’re okay?

– I’m fine. – Grace przyglądała mu się teraz w skupieniu. – Are you?

Franz pokiwał głową w mało przekonujący sposób, po czym wrócił do auta, z którego zabrał zakupy. Zarekwirowane tamtym pistolety zaniósł do drewutni i schował w skrzynce na narzędzia. Kiedy obiad był gotowy, wrócił tam jednak i jednego glocka włożył do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki. Nad rajską krainą zaczynało zmierzchać.

* * *

– Gdzie on jest?! – Głos nadszedł chwilę po tym, jak z letargu wybudziła mnie fala zimnej wody. Była tego taka ilość, że wylali chyba na mnie całą wannę.

– Chuj wie. Co ja, kurwa, wróżka?

Przez chwilę próbowałem się zorientować, gdzie jestem. Na razie widziałem tylko kamienną posadzkę i nogę od stolika, ale jakąś inną niż ostatnio. No i jeszcze warto byłoby wiedzieć, kto to gada?

– Nie wiem, co jesteś, ale jak chcesz żyć, to musisz obudzić w sobie zdolności paranormalne. – Głos był charakterystycznie chropowaty.

Czyli Sarzyński ciągle tu jest, pomyślałem.

– Ktoś mi mówił, że w Nowej Zelandii? – Spróbowałem być dowcipny i od razu pożałowałem, bo teraz chyba ta sama wanna, z której przed chwilą lali wodę, spadła mi na łeb.

– Powiedz mu. – Głosu Bienia nie dało się nie rozpoznać, był znacznie milszy od tamtego. – Powiedz, bo on naprawdę cię zajebie.

– Nie wiem, gdzie jest. Wiem, że przyjechał do kraju jakiś czas temu, potem miały miejsce te różne wypadki. Skąd mam wiedzieć, gdzie teraz jest? Może siedzi i czeka na was pod wejściem do tej gównianej dziury – rozgadałem się, żeby zyskać na czasie. – Myślicie, że byłby takim tłukiem, żeby opowiedzieć mi całą swoją agendę?

Przez chwilę nic się nie działo. Czekałem, aż wanna znów spadnie mi na głowę, albo aż utną mi drugi kciuk. Chyba naprawdę byli zdolni do wszystkiego. Jak ich sponsorzy, obsrane GRU.

– A po co wy go w ogóle tak szukacie? Order mu chcecie dać za to, że czyści ten kraj z gówna? – Przekora, po cholerę, Boże, wyposażyłeś mnie w tę cechę?

– Prawo. – Gdzieś z oddali usłyszałem głos Sarzyńskiego. – Słyszałeś o czymś takim?

Czyjeś ręce wzięły mnie pod pachy i podniosły do pionu. Widziałem słabo, bo oczy podbili mi już dawno. Pod ścianą majaczyła jakaś postać. Wolf? I ty przeciwko mnie, pomyślałem. Kiedy ponownie spojrzałem w tamtą stronę, postaci już jednak nie było. Czyżbym miał omamy?

– Prawo srawo. – Zacząłem się śmiać.

Przychodzą czasem w życiu człowieka takie momenty, że jest mu już naprawdę wszystko jedno.

Psy 2.5 W imię miłości

Подняться наверх