Читать книгу To wiem na pewno - Wally Lamb - Страница 9

2

Оглавление

Gdy mieliśmy z bratem po dziesięć lat, którejś soboty nasz domowy telewizor nagle się zapalił. Stało się to zupełnie samoistnie, samo z siebie.

Tomek i ja większą część poranka wałęsaliśmy się po domu w piżamach; oglądaliśmy komiksy i kreskówki, bezczelnie ignorując nakaz mamy, by pójść na górę, wziąć kąpiel i włożyć dresy. Mieliśmy pomagać przy myciu okien. Gdyby polecenie wydał Ray, obaj z bratem natychmiast byśmy je wykonali, ale nasz ojczym wybrał się w ten weekend na polowanie. Razem ze swoim przyjacielem Eddiem Banasem mieli strzelać do kaczek. Poleceń mamy nie uważaliśmy za obowiązkowe.

W chwili gdy telewizor wybuchł, mama była w ogródku przed domem. Stała na stołku, który postawiła sobie na grządce geranium, aby łatwiej jej było dosięgnąć do okien salonu, i zaglądała przez szyby do środka. Włosy miała zawinięte na wałki, a kieszenie żakietu wypchane papierowymi ręcznikami. Psikała na szyby płynem do mycia okien i od razu wycierała je do sucha. Jej koliste ruchy sprawiały wrażenie, jakby machała do nas ręką.

– Lepiej chodźmy do mamy i pomóżmy jej – powiedział Tomasz – bo co będzie, jak powie Rayowi?

– Nie powie – zapewniłem go. – Nigdy nie mówi.

To była prawda. Żebyśmy nie wiem jak naszą matkę rozgniewali, nigdy nas nie zdradziła przed tym „śpiącym olbrzymem”, który raptem mierzył niespełna metr siedemdziesiąt. W robocze dni Ray drzemał w gościnnym pokoju i zrywał się na dźwięk budzika o wpół do czwartej po południu. W nocy zaś pracował na trzecią zmianę przy budowie okrętów podwodnych w firmie Electric Boat. W dzień chodziło się w domu na palcach i mówiło szeptem, ale o wpół do dziesiątej wieczorem, gdy Eddie Banas, który tak jak Ray pracował na trzeciej zmianie, wjeżdżał na podjazd i trąbił, dla nas zaczynała się wolność. Czekałem na ten klakson z tęsknotą, byłem go nad wyraz spragniony. Gdy tylko się rozległ, od razu rozprostowywały mi się mięśnie kończyn, czułem ulgę w piersi i dłoniach, znów mogłem swobodnie i głęboko oddychać. Zdarzały nam się i takie wieczory, gdy uroczyście świętowaliśmy moment, w którym drzwi ciężarówki Eddiego głośno się zatrzaskiwały. Usłyszawszy trzask, zaczynaliśmy po ciemku skakać na materacach i z radości, że pozbyliśmy się Raya, zamienialiśmy nasze łóżka w trampoliny.

– O Boże! Popatrz! – tego sobotniego poranka zawołał raptem Tomek, patrząc ze zdumieniem w stronę telewizora.

– Co się stało?

Teraz ja także to zobaczyłem: z tyłu telewizora wznosiła się cienka smużka dymu. Pamiętam, że właśnie szedł program The Howdy Doody Show[2] i klaun Clarabel ścigał kogoś, kto trzymał w ręku butelkę wody sodowej. Obraz i dźwięk zniknęły, a płomienie z sykiem się rozprzestrzeniały, obejmując już całą ścianę.

Pomyślałem, że to pewnie robota Rosjan, że w końcu Chruszczow rzucił tę bombę... W czasie kolacji Ray robił nam wykłady i tłumaczył, że jeśli to, co teraz wydaje się nie do pomyślenia, kiedyś się jednak zdarzy, baza okrętów podwodnych i firma Electric Boat staną się celem ataku. Mimo że od bazy dzieliła nas odległość jakichś piętnastu kilometrów, nie ulega kwestii, iż w miasteczku Three Rivers odczulibyśmy wstrząs. Wszędzie wybuchną pożary – mówił nasz ojczym – a potem nastąpi to, co najgorsze: wszystko zacznie się topić. Ludzkie ręce i twarze rozpuszczą się niczym żółty ser.

– Padnij i kryj się! – wrzasnąłem do brata.

Obaj z Tomkiem upadliśmy na ziemię i przyjęliśmy pozycję, jaką ćwiczyliśmy w szkole z panią od przysposobienia obronnego. Eksplozja nastąpiła w miejscu, gdzie stał telewizor. Zaraz potem buchnął gęsty, czarny dym i posypało się szkło.

Hałas i dym ściągnęły mamę. Z krzykiem wbiegła do salonu i krusząc szkło butami, ruszyła w naszą stronę. Tomka wzięła na ręce, a mnie na barana.

– Nie możemy wyjść na dwór – krzyknąłem – bo tam jest pył radioaktywny!

– Co ty?! – odkrzyknęła mama. – To żadna bomba, tylko wybuchł nasz telewizor!

Gdyśmy się znaleźli na dworze, mama kazała nam pobiec na drugą stronę ulicy, zawiadomić o wybuchu państwa Anthonych i prosić, żeby wezwali straż pożarną. Podczas gdy pan Anthony telefonował, jego żona miotłą do zamiatania strzepywała okruchy szkła z naszych krótko ostrzyżonych głów. Pluliśmy flegmą pełną sadzy. Kiedyśmy jednak wrócili na nasze podwórko, okazało się, że mamy tam nie ma. Zniknęła.

– Gdzie jest wasza matka? – denerwował się pan Anthony. – Chyba nie weszła z powrotem do mieszkania? Przecież by takiego głupstwa nie zrobiła, co? Jezusie, Mario i Józefie święty...!

Tomek zaczął płakać, my z panią Anthony też się popłakaliśmy.

– Pospieszcie się! – wrzasnął Tomek w stronę odległego dźwięku syreny pożarniczej. Wpatrując się w okna salonu, zobaczyłem, że nasze koronkowe firanki stanęły w płomieniach.

Po minucie lub może nieco później mama wyszła z palącego się domu, łkając i przyciskając coś do piersi. Papierowe ręczniki, które miała w kieszeniach, zapaliły się i cały żakiet dymił. Pan Anthony zerwał go z mamy i depcząc po nim, zagasił.

Zza domu wynurzyły się wozy straży pożarnej, syreny wyły, a sąsiedzi wybiegli z domów i zebrani w grupki, gapili się na nas.

Mamę czuć było spalenizną. Ogień opalił jej brwi, twarz miała całą w sadzy. Wyciągnęła rękę, żeby przytulić do siebie Tomka i mnie, a wtedy wypadło na podłogę kilka luźnych zdjęć. Okazało się, że mama po to tylko wróciła do palącego się domu, aby uratować album ze zdjęciami, który trzymała w dolnej szufladzie chińskiego kredensu.

– Teraz już wszystko w porządku – powtarzała – już wszystko w porządku, już dobrze... – I jeśli o nią chodzi, rzeczywiście wszystko było w porządku. Dom, który zbudował jej ojciec, ocalał, miała przy sobie bliźniaki i udało jej się uratować album z fotografiami.

W zeszłym tygodniu śniło mi się, że mama, nieżyjąca już od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego roku, kiedy to umarła na raka piersi, stoi przy oknie w mieszkaniu, które dzielę teraz z Joy, patrzy na mnie i mamląc bezgłośnie ustami, powtarza te same słowa co wtedy:

– Teraz już wszystko w porządku, już dobrze...

Kiedyś, gdy mama bez końca to otwierała, to znów zamykała swój ukochany, wypchany fotografiami album, dwa mosiężne nity, które spinały ze sobą przednią i tylną okładkę, najpierw się zgięły, a potem złamały. W rezultacie większość czarnych kart z brystolu, tworzących tę księgę, rozluźniła się i powypadała. Uszkodzony album od lat leżał w kredensie. W październiku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku naszą mamę też najpierw otwarto, a potem zamknięto na stole operacyjnym w szpitalu Yale-New Haven. Ostatnimi czasy mama czuła się zmęczona, wyczerpana i wciąż walczyła z zaziębieniem, które jej nigdy nie przechodziło. Pewnego dnia wyczuła palcami guzek w lewej piersi.

– Jest nie większy od gumki do ołówka – powiedziała mi przez telefon – ale Lena Anthony uważa, że powinnam z tym pójść do lekarza, więc się wybieram.

Matce usunięto pierś, a po tygodniu się dowiedziała, że nastąpił przerzut do kości i węzłów chłonnych. Przy pewnej dozie szczęścia i intensywnym leczeniu może jeszcze pożyć od sześciu do dziewięciu miesięcy. Taki werdykt wydał onkolog.

Mój ojczym, brat i ja staraliśmy się dławić w sobie straszne odczucia, jakie budziła w nas choroba matki, nękające ją bóle i wyrok śmierci. I każdy z nas chciał na swój własny sposób sprawić matce przyjemność, która by jej wynagrodziła cierpienia.

Tomasz spędzał wiele czasu w szpitalnym klubie sztuki i rzemiosła, mieszczącym się w budynku Settle. Mama leżała na oddziale onkologii, gdzie poddawano ją badaniom, sondom i na siłę karmiono toksycznymi lekami przeciwrakowymi. Tomek pilnie pracował, gromadząc, przyklejając i pokrywając żywicą przeróżne elementy, z których układał swoisty kolaż. Włożył w tę plastyczną kompozycję wiele pracy. Była to misterna aranżacja orzechów, uszczelek, guzików, makaronu i suchego grochu, tworząca napis: Bóg = Miłość. Gdy między pobytami w szpitalu mama przebywała jakiś czas w domu, zawiesiła kolaż na ścianie w kuchni. Przyklejone do planszy elementy wydawały się pulsować, jakby były żywe. Przypominały jakiś dziwny organizm widziany pod mikroskopem albo poruszające się i wpadające na siebie molekuły na kadrach filmu naukowego. Mnie denerwowało patrzenie na ten kolaż.

Ojczym zdecydował się w końcu naprawić rozsypujący się album mamy. Wyjął go z chińskiego kredensu i zabrał ze sobą do garażu. Tam wpadł na pomysł, zresztą dość tandetny, żeby wzmocnić oprawę paskami, wyciętymi po dokładnym wymierzeniu z blachy aluminiowej, i małymi metalowymi sworzniami.

– Jest już znowu cała – powiedział Ray, pokazując mi oprawioną przez siebie księgę. Trzymał ją na odległość ramienia za okładki, a całe wnętrze zwisało nad podłogą. Potem kilkakrotnie otwierał i zamykał okładki, machając nimi, jakby to były skrzydła schwytanej kaczki.

Mój pomysł, jak sprawić umierającej matce przyjemność, był bardziej kosztowny i ambitniejszy niż pozostałe. Postanowiłem, że przerobię i unowocześnię kuchnię, którą mama urządziła jeszcze w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku i pomalowała na różowo. Zamierzałem zacząć od pokrycia popękanych tynków gipsową płytą. Następnie chciałem zastąpić stare, skrzypiące meble współczesnymi modnymi meblościankami. Na środku kuchni miałem zainstalować tak zwaną wyspę z wbudowanym piekarnikiem i płytą do gotowania. Powziąłem ten zamiar chyba po to, by pokazać mamie, że ją kocham najmocniej ze wszystkich, albo żeby udowodnić, iż z nas trzech jestem jej najbardziej wdzięczny za to, co dla naszego dobra przecierpiała. Jest też możliwe, że chciałem dać mamie do zrozumienia, iż odczuwam największą przykrość z tego powodu, że los najpierw jej ofiarował niezrównoważonego małżonka, potem schizofrenicznego syna, a na końcu poklepał ją po ramieniu i obdarzył rakiem. Nie osiągnąłem jednak niczego, gdyż właśnie z jej strony spotkała mnie zdecydowana odmowa. Mama zrozumiała widać, że skoro mam zadać sobie tyle trudu i ponieść tak duże wydatki, by urządzić nową kuchnię, to musiałaby żyć wystarczająco długo, by móc się tym darem nacieszyć.

Którejś soboty, w niespełna tydzień po wypisaniu mamy ze szpitala, zjawiłem się w ich starym ceglanym domku wczesnym rankiem i przyniosłem ze sobą skrzynkę z narzędziami. Ray nie zaaprobował mojego pomysłu i gdy przyszedłem, opuścił nas obrażony.

Mama była blada, poruszała się bardzo ostrożnie, uśmiechnęła się do mnie trochę wymuszenie i zaczęła przenosić z kuchni różne puszki, przybory i ozdoby na inne tymczasowe miejsce przechowania. Stała w drzwiach spiżarni i przyglądała się temu, co robię. A ja zabrałem się do odnawiania, próbując najpierw usunąć starą boazerię. Wbiłem płaskie dłuto między boazerię i ścianę i uderzałem w nie młotkiem. Zauważyłem, że mama zacisnęła dłoń w pięść i przyciskając ją do ust, lekko postukiwała nią w wargę.

Po chwili z trzaskiem i jękiem puściły gwoździe i szeroki na półtora metra kawał boazerii oderwał się od ściany. Pod nim zobaczyłem tynk, listwy i odsłoniętą belkę poprzeczną, na której ktoś wypisał jakieś uwagi i rachunki.

– Spójrz! – zawołałem, chcąc pokazać mamie coś, co, jak się domyślałem, było pismem jej ojca. Ale gdy się odwróciłem, zobaczyłem, że gadam do ściany, a właściwie do pustej spiżarni.

Wówczas, kiedy się to wszystko wydarzyło, miałem trzydzieści sześć lat i od niespełna roku byłem nieszczęśliwie rozwiedziony. Jeszcze teraz szukam czasem w nocy ręką śpiącej obok mnie Dessy, a napotkawszy puste miejsce, budzę się przerażony. Żyliśmy ze sobą szesnaście lat.

Matkę znalazłem w salonie. Siedziała na kanapce i ukradkiem ocierała łzy. Na kolanach trzymała swój niedawno naprawiony album z fotografiami.

– O co chodzi, mamo? – spytałem.

Potrząsnęła głową, nadal postukując pięścią w wargę.

– Nie wiem, Dominiku. Ale ty rób swoje, nie zwracaj na mnie uwagi. Ja po prostu nie wytrzymuję tego wszystkiego, co się teraz dzieje.

– Czyżbyś nie chciała nowej kuchni? – Moje pytanie zabrzmiało jak groźba.

– Kochanie, nie myśl, że nie doceniam tego, co dla mnie robisz. – Poklepała poduszkę na kanapce obok siebie i powiedziała: – Chodź tu i usiądź koło mnie.

Nie usiadłem. Stojąc, przypomniałem jej, że od lat stale narzeka, iż nie ma miejsca do pracy i przydałaby jej się lada. Opisałem, jak wyglądają nowoczesne kuchenki, które widziałem w składzie mebli: zamiast palników mają płaską płytę ceramiczną, niezwykle łatwą do czyszczenia. Zachwalałem je, jakbym był sprzedawcą, który oprowadza po cudownych salonach wystawowych i demonstruje modne urządzenia.

Mama wyznała, że wie, iż nowa kuchnia byłaby wspaniała, ale teraz naprawdę potrzebuje tylko tego, by wszystko pozostało bez zmian.

Siedziałem przy niej, wzdychałem i czułem się pokonany.

– Jeśli chcesz mi coś dać, daj mi coś małego – poprosiła.

– Świetnie! – warknąłem z irytacją.– Może zrobię ci po prostu taki kolaż, jaki dostałaś od Tomasza, tylko że na moim będzie napis: Życie jest okropne, a ja nienawidzę Jezusa Chrystusa.

Moja matka była głęboko wierzącą kobietą. Zamiast tych słów mógłbym jej równie dobrze wbić w przyrodzenie dłuto, które trzymałem w ręce.

– Nie bądź taki zgorzkniały, kochanie! – szepnęła.

Ni stąd, ni zowąd nagle się rozpłakałem, łzy same popłynęły z oczu, a z głębi krtani wydobywał się jakiś konwulsyjny, przytłumiony kaszel.

– Boję się... – wyznałem szeptem.

– Czego ty się boisz, Dominiku? Powiedz mi!

– Nie wiem – odparłem. – Boję się o ciebie. – Ale tak naprawdę bałem się o siebie. Dobiegałem czterdziestki, nie miałem żony ani dzieci. A teraz miałem jeszcze zostać bez matki – sam ze zwariowanym bratem i ojczymem.

– Tak, kochanie! – przyznała, głaszcząc mnie po ramieniu. – Perspektywa jest przerażająca, ale ją akceptuję, gdyż tego, widać, chce Bóg.

– Tego chce Bóg... – powtórzyłem po niej z lekkim odcieniem pogardy w głosie. Osuszyłem rękawem oczy i odchrząknąłem.

– Daj mi coś małego! – ponownie zaapelowała mama. – Pamiętasz? Kiedyś wiosną przyszedłeś do mnie i powiedziałeś: „Cześć, mamo! Wsiądź do samochodu, pojedziemy na lody. Zafunduję ci owocowe z orzechami, polane gorącym syropem”. Coś takiego właśnie sprawiłoby mi radość. Po prostu częściej mnie odwiedzaj, oglądaj ze mną mój album.

*

Mama miała specjalny zeszyt, do którego wklejała wycinki prasowe. Ale dwa zdjęcia, przedstawiające Tomasza i mnie, włożyła do wewnętrznej kieszeni w przedniej okładce zeszytu. Wycięła je czterdzieści lat temu z miejscowej gazety „Three Rivers Daily Record”. Złożony we dwoje kawałek gazety, któremu z wiekiem przybyło brązowych plam, sprawiał wrażenie lekkiego i kruchego, niczym martwa skóra. Na pierwszej fotografii obaj z bratem jesteśmy pomarszczonymi noworodkami, zawiniętymi w pieluszki i zwróconymi ku sobie, jak otwarty i zamknięty nawias. JEDNAKOWE BLIŹNIAKI ŻEGNAJĄ STARY I WITAJĄ NOWY ROK – głosił tytuł towarzyszącej zdjęciu notatki prasowej, w której wyjaśniano, że Tomasz i Dominik Tempesta przyszli na świat w tutejszym szpitalu imienia Daniela P. Shanleya. Pierwszy chłopiec urodził się 31 grudnia 1949 roku, a drugi sześć minut później, ale już 1 stycznia 1950 roku, czyli że urodzili się w dwóch różnych latach. Autor artykułu nie wspomina o ojcu, informuje tylko, że nasza matka, nienazwana z imienia, „czuje się dobrze”. Byliśmy bękartami i gdyby nie to, że zjawiliśmy się na świecie na sam Nowy Rok, fakt naszych urodzin byłby dyskretnie przemilczany przez prasę.

„Mały Tomasz urodził się pierwszy – pisano w gazecie. – Stało się to o godzinie 23.57. Jego braciszek, Dominik, urodził się o godzinie 00.03, a więc już następnego dnia. W ten sposób chłopcy stanęli okrakiem nad pierwszą i drugą połową dwudziestego wieku”.

Druga nasza fotografia pojawiła się w gazecie dwudziestego czwartego stycznia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku. Na niej mój brat i ja figurujemy już jako Tomasz i Dominik Birdseyowie. Nosimy czapki marynarskie i takie same wełniane ubranka i po dziecinnemu salutujemy czytelnikom gazety „Daily Record”. Na zdjęciu widać także żonę prezydenta Mamie Eisenhower, która przykucnęła między nami i ramieniem odzianym w futro z norek objęła nas w talii. Pani Eisenhower z krótką grzywką i w kapeluszu przybranym kwiatami uśmiecha się promiennie wprost do kamery. Tomek i ja mamy po cztery lata i bliźniaczo podobne miny; wyrażają posłuszeństwo i jednocześnie duże zmieszanie. Pod zdjęciem figuruje podpis: PODWÓJNY SALUT DLA PIERWSZEJ DAMY.

W ten zimowy dzień żona prezydenta przybyła do Groton w stanie Connecticut, by rozbić butelkę szampana o burtę pierwszego amerykańskiego okrętu podwodnego z napędem atomowym, noszącego nazwę „Nautilus”. Nasza rodzina znalazła się w tłumie ludzi stojących tuż pod platformą dla dygnitarzy. Należeliśmy do gości mających bilety wejścia. Zawdzięczaliśmy je Rayowi, który niedawno został naszym ojczymem. Ray pracował bowiem w firmie Electric Boat jako hydraulik. Firma ta razem z marynarką wojenną podjęła się budowy „Nautilusa”, z którym Ameryka łączyła największe nadzieje na powstrzymanie komunizmu.

Mama twierdziła, że w dniu wodowania ranek był zimny i mglisty, a potem, tuż przed ceremonią chrztu, słońce przebiło się przez chmury i opromieniło uroczystość. Przedtem mama modliła się do świętej Anny i prosiła ją o dobrą pogodę. Nagłe przejaśnienie uznała więc za cud, widomy znak tego, co teraz było już wszystkim wiadome: że niebo stoi po naszej stronie i tępi bezbożnych komunistów, którzy chcą opanować cały świat i rozbić w drobny mak Amerykę.

– Pragnę, byś wiedział, Dominiku – oświadczyła mama – że tamtego dnia czułam się taka dumna, jak nigdy przedtem w całym swoim życiu. – Wyznała mi to w chwili, gdy zacząłem pracę przy renowacji kuchni, ponieważ mnie jednak powstrzymała, więc tylko siedziałem i patrzyłem. – Tak! – mówiła dalej mama. – Rozpierała mnie duma, gdy widziałam was obu u boku żony prezydenta. Pamiętam tę chwilę, jakby to było wczoraj... Mamie i niektóre żony admirałów stały wyżej od nas na platformie dla ważniaków i pozdrawiały ręką tłumy. „Spójrz, Ray – powiedziałam do twego ojca – Mamie wskazuje na naszych chłopców”. A Ray odpowiedział: „Daj spokój, oni tylko grają przed nami komedię”... Ale ja byłam całkowicie pewna, że ona patrzyła na was dwóch, właśnie na was. Nie pierwszy raz mieliście takie powodzenie. Widok bliźniaków zawsze robi na ludziach duże wrażenie, a wy obaj naprawdę byliście wyjątkowi.

Szczęśliwe wspomnienia tego dawno minionego dnia sprawiły, że głos jej się wzmocnił, a ruchy ożywiły. Przeszłość, stare fotografie, pojawienie się porannego słońca w oknach – wszystko to dało mamie wiele radości i myślę, że uśmierzyło nieco jej bóle.

– A wiesz, co było dalej? – relacjonowała mama. – Nieoczekiwanie ludzie z tajnych służb zaprowadzili całą naszą czwórkę do klubu oficerskiego. Ray, oczywiście, świetnie sobie tam radził, ale ja umierałam ze strachu. Bałam się, żeby nam się coś złego nie przydarzyło.

Niemniej robiliśmy wszystko, co kazała pani Eisenhower, a Mamie chciała sobie zrobić zdjęcie z moimi dwoma chłopcami.

Traktowano nas jak ważniaków. Twój ojciec był na koktajlu z admirałem Rickoverem i innymi grubymi rybami. Wypytywali go o pracę i osiągnięcia na służbie. Potem kelner przyniósł tobie i twemu bratu sok pomarańczowy z wodą sodową w wysokich szklankach z matowego szkła, niemal tak dużych jak wy. Bałam się, żeby któryś z was nie oblał Mamie wodą.

– A co piłaś ty i pani prezydentowa? Może poprosiłaś o whisky z piwem, co? – zakpiłem.

– Nie, kochanie! Nie chciało mi się pić. Stojąc tak blisko Mamie, byłam jak kłębek nerwów. Pamiętam, że ona zamówiła sobie manhattan, a na zakąskę pasztet z wątróbek na krakersie. Wydawała mi się bardzo miła i bezpośrednia. Chciała wiedzieć, czy sama uszyłam marynarskie ubranka, które ty i Tomasz mieliście na sobie. Zwierzyła mi się, że w czasie podróży z prezydentem robi nieraz różne rzeczy na drutach, ale do szycia nie ma za grosz talentu. Kiedy się pochyliła, by znaleźć się z wami na wspólnym zdjęciu, powiedziała ci, że ma wnuka niewiele starszego od ciebie. Miała na myśli Davida Eisenhowera, który ożenił się potem z Julie Nixon. To z nim łączy się nazwa prezydenckiego domu letniskowego Camp David.

Mama z niedowierzaniem potrząsała głową i uśmiechała się. Potem wyjęła z rękawa szlafroka papierową chustkę do nosa i wytarła oczy.

– Waszemu dziadkowi trudno byłoby w to wszystko uwierzyć – orzekła. – Przyjechał do tego kraju biedny jak mysz kościelna, z dziurawymi kieszeniami, a tu nagle jego dwaj mali wnukowie zadają się z pierwszą damą Stanów Zjednoczonych Ameryki. Dziadek byłby tym niezmiernie ucieszony i dumny jak paw.

Mój dziadek ze strony matki, którego jestem imiennikiem, nazywał się Domenico Onofrio Tempesta. W maminym albumie z fotografiami dziadek jest tak samo wszechobecny, jak był w jej życiu. Umarł w lecie tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku, nieświadom faktu, że jego niezamężna, trzydziestotrzyletnia córka jest w ciąży i spodziewa się bliźniaków. Mama była jego jedynym dzieckiem, prowadziła dom i poświęciła mu swoje najlepsze lata. Kiedyśmy z bratem dorastali, znaliśmy dziadka tylko z fotografii, ale wiedzieliśmy, że ten facet o poważnym wyrazie twarzy to wzór wszelkich cnót. Widzieliśmy dziesiątki wizerunków dziadka na starych fotografiach w kolorze sepii i słyszeliśmy setki anegdot, których był bohaterem. Każda z historyjek, które nam mama o nim opowiadała, umacniała nas w przekonaniu, że dziadek tu rozkazywał, rządził i jak powiedział, tak musiało być.

Dziadek wyemigrował do Ameryki z Sycylii w tysiąc dziewięćset pierwszym roku. Doszedł do czegoś tylko dzięki temu, że oszczędnie wydawał pieniądze i nie bał się ciężkiej pracy. Tym jego zaletom my też wiele zawdzięczaliśmy. Dziadek nabył ćwierć hektara gruntu od pewnej wdowy po farmerze i w ten sposób stał się pierwszym włoskim imigrantem, który w Three Rivers posiadł ziemię na własność. Zapewnił nam dach nad głową, gdy własnymi rękami zbudował ceglany dwurodzinny dom w stylu wiktoriańskim na Hollyhock Avenue. Mieszkaliśmy w nim jako dzieci, a moja mama spędziła tam całe swoje życie. Dziadek miał silny charakter, żelazną wolę i zacięty upór. Dzięki takim właśnie cechom mógł sam wychować córkę. Jeśli Ray wydawał się nam surowy, to co dopiero mówić o dziadku. Kiedyś, gdy mama była małą dziewczynką i grymasiła przy stole, że znów są na kolację smażone jaja, dziadek pozwolił jej się wyżalić, a potem, nie mówiąc słowa, ręką unurzał jej twarz w talerzu.

– Wstałam od stołu. Z włosów, z końca nosa, nawet z rzęs skapywało mi żółtko. Darłam się jak opętana, ale odtąd zawsze bez sprzeciwu jadłam na kolację jajka.

Innym razem, gdy mama była nastolatką i pracowała w drogerii Rexalla, dziadek znalazł paczkę papierosów, którą młodziutka palaczka przed nim ukryła. Natychmiast udał się do drogerii i na oczach klientów i jej szefa, pana Chase’a, zmusił córkę, żeby zjadła jednego pall malla. Świadkiem tej sceny był także chłopak zajmujący się serwowaniem napojów gazowanych, Claude Sminkey, w którym moja mama strasznie się wtedy kochała. Gdy dziadek wyszedł, mama wybiegła ze sklepu i ku uciesze przechodniów i gapiów zwymiotowała na chodnik. Biedna mama tak się potem tego wstydziła, że zrezygnowała z pracy w drogerii. I nigdy już nie zapaliła papierosa, nawet nie znosiła ich zapachu. Dziadek stosował zasadę wet za wet, więc ilekroć mu się sprzeciwiła, zawsze potem tego żałowała. Bo jej ojciec nie ścierpiałby myśli, że hoduje żmiję na własnej piersi.

Tego dnia, gdy podczas odwiedzin u mamy oglądaliśmy album z fotografiami, w którymś momencie mama mnie poprosiła, żebym chwilkę posiedział sam, bo ona musi mi coś pokazać, i zaraz to przyniesie. Zerwała się na nogi, cicho jęknęła z bólu i ruszyła w stronę schodów.

– Może ja to przyniosę, mamo?! – zawołałem za nią.

– Nie, kochanie! – odkrzyknęła z dołu. – Ja wiem, gdzie to jest.

Czekając na jej powrót, szybko wertowałem kartki albumu. Cała moja rodzina zdawała się przesuwać przed moimi oczami jak na filmie, tylko że film był porwany i mało dokładny. Uderzyło mnie, że mama nagromadziła w albumie najwięcej zdjęć swego ojca, Tomka i moich. Inni, na przykład Ray, Dessa, państwo Anthony’owie z naprzeciwka i siostry Tusia, nasze najbliższe sąsiadki – ukazywali się tylko okazjonalnie. Natomiast mój dziadek, Tomasz i ja byliśmy prawdziwymi gwiazdorami w maminej kolekcji. Sama matka niechętnie się fotografowała, wolała unikać obiektywu. Była chyba przesadnie wrażliwa na punkcie swojej zajęczej wargi. W rodzinnym albumie wystąpiła tylko dwa razy. Na pierwszym zdjęciu stała w szeregu ponurych dzieciaków, które pozowały do fotografii na schodach prowadzących do Gimnazjum pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny i Jezusa Chrystusa. Dwa lata temu parafia sprzedała ten stary i mocno podniszczony budynek szkolny pewnemu przedsiębiorcy z Massachusetts, który przerobił go na blok mieszkalny. Starałem się nawet uzyskać kontrakt na odnowienie wnętrz w tym gmachu, ale ubiegła mnie firma Paint Plus. Na drugiej fotografii mama ma chyba z dziewięć lub dziesięć lat i stoi obok swego tykowatego ojca przy wejściu do ich domu na Hollyhock Avenue. Ma na sobie sukienkę jak worek i wygląda niesłychanie poważnie, podobnie jak dziadek, który też ma ponury wyraz twarzy. Na obu zdjęciach mama trzyma przy ustach luźno zwiniętą prawą dłoń i przykrywa nią rozszczepioną wargę.

Musiała się wcześnie tego gestu nauczyć i potem praktykowała go przez całe życie; przykrywała zajęczą wargę dłonią, jakby chciała nieustannie cały świat przepraszać za tę wrodzoną wadę, na powstanie której nie miała przecież najmniejszego wpływu. Rozszczepienie zaczynało się u niej zaraz na lewo od przednich zębów i odsłaniało półtoracentymetrową przerwę w dziąśle. Nadawało to twarzy nieco drwiący wyraz, choć mama nigdy z nikogo nie kpiła, jedynie wszystkich przepraszała. Zasłaniała usta dłonią, by nie pokazywać wargi sprzedawcom w sklepach, domokrążcom, listonoszom i nauczycielom na wywiadówkach. Ukrywała ją przed sąsiadami, własnym mężem, a czasem nawet przed sobą samą, gdy siedziała w salonie, oglądając telewizję, i na ekranie odbijała się jej twarz.

Tylko raz wspomniała mi o zajęczej wardze. Było to w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym roku. Któregoś dnia siedziała naprzeciw mnie w gabinecie okulisty. Miesiąc wcześniej nauczyciel algebry (byłem wtedy w dziewiątej klasie) zauważył, że zezuję, patrząc na tablicę, i dał znać mojej matce, by kazała przebadać mi oczy. Ja się jednak sprzeciwiłem. Uważałem, że okulary noszą tylko mądrale, nieudacznicy i kapusie. Byłem wściekły, że u Tomasza nie stwierdzono bliźniaczej krótkowzroczności i nie musi nosić głupich i niewygodnych okularów. A przecież to on był osłem i lizusem w szkole i on powinien być krótkowzroczny. Powiedziałem mamie, że jak się uprze, może mi kupić okulary, ale nie będę ich nosił.

Mama porozmawiała z Rayem i ojczym postawił mi ultimatum. Zrobił to jak zwykle przy kolacji. Poszedłem więc do gabinetu doktora Wisdo, ale zachowywałem się tam najbardziej grubiańsko, jak mogłem, i oblałem egzamin z tej idiotycznej tabeli na ścianie. Po dwóch tygodniach dostałem okulary w czarnych plastykowych oprawkach, które dopasowano mi w pokoju rzęsiście oświetlonym fluorescencyjnymi lampami, z ogromną liczbą luster.

– Uważam, Dominiku, że ci do twarzy w okularach – zauważyła mama. – Wyglądasz dystyngowanie. On wygląda jak młody Ray Milland, prawda, panie doktorze?

Doktor Wisdo mnie nie lubił, dlatego że podczas pierwszej wizyty zachowywałem się niegrzecznie.

– Rzeczywiście... – mruknął niechętnie. – Teraz, jak mi pani zwróciła uwagę, to rzeczywiście...

Wszystkie te wydarzenia zbiegły się u mnie z gorączką pokwitania i bitelsmanią. Poprzedniego lata na boisku koszykówki w Fitz Field pewien dzieciak, który nazywał się Billy Grillo, pokazał mnie i Marcie Overturf stertę książek w papierowych, zmarszczonych od deszczu okładkach; natknął się na nią w lesie. Książki znajdowały się w plastikowej torbie i niektóre z nich nosiły znamienne tytuły: Zmysłowe siostry, Dni i noce pełne żądzy czy Technika ekstazy. Zwędziłem kilka spleśniałych już tomików i wyniosłem je w ustronne miejsce. Tam, mimo że były wyblakłe, przeczytałem je dokładnie, strona po stronie. Dowiedziałem się rzeczy, które mnie jednocześnie pociągały i odrzucały; mówiły o tym, co mężczyźni robią kobietom, co kobiety robią same sobie, a także co jedna kobieta może zrobić drugiej. Zdumiało mnie na przykład, że mężczyzna może wepchać swego fiuta do ust kobiety i zmusić, aby „żarłocznie połykała jego kremowy nektar”, albo że jedna kobieta może włożyć szklaną butelkę między nogi drugiej i to sprawi, że obie „będą się kolebały i krzyczały z rozkoszy”. Tego dnia, gdy wróciłem z koszykówki do domu, rzuciłem się na łóżko i zasnąłem. Obudziłem się w środku nocy i po raz pierwszy poczułem, że się spuściłem i jest mi mokro. Gdy wkrótce potem obejrzałem w telewizji występ Beatlesów, poszedłem do łazienki, zamknąłem drzwi na klucz i najpierw energicznie sczesałem grzywkę do przodu, a potem się onanizowałem, snując erotyczne fantazje na temat tych wszystkich dziewczyn, które krzyczały na widok Beatlesów. Wyobrażałem sobie, co by te dziewczyny mogły zrobić mnie i co pozwoliłyby mi zrobić sobie. Nie miałem wątpliwości, że ostatnią osobą, do której chciałbym być podobny, był Ray Milland, jeden z tych starych pierdzieli, których mama lubiła oglądać na ekranie.

– Czy mogłabyś się zamknąć, mamo? – odważyłem się powiedzieć jej w obecności doktora Wisdo.

– O nie, mój chłopcze! Nie posuwaj się za daleko. Tego już nadto! – zaprotestował doktor. – Cóż z ciebie za syn, jeśli się ośmielasz mówić „zamknij się” do własnej matki.

Mama przysłoniła dłonią usta i oznajmiła doktorowi, że nie ma do mnie pretensji, że się po prostu zdenerwowałem, a naprawdę wcale taki nie jestem.

„Jakby ona wiedziała, jaki ja jestem naprawdę”... – pomyślałem, uśmiechając się w duchu.

Doktor Wisdo zapowiedział, iż musi teraz na chwilę opuścić pokój i ma nadzieję, że zanim wróci, zdecyduję się przeprosić moją biedną mamę.

Żadne z nas się nie odezwało. Milczeliśmy minutę lub dłużej, a ja się tylko głupio i wyzywająco uśmiechałem. Może czułem się jak triumfator, ale na pewno nie byłem szczęśliwy. I właśnie wtedy mama powiedziała coś, co było dla mnie dużym zaskoczeniem:

– Myślisz, że okulary są brzydkie, prawda? – spytała. – A co byś powiedział, gdybyś miał to, co ja? Ty przynajmniej będziesz mógł je zdejmować...

Od razu wiedziałem, że mama ma na myśli swoją zajęczą wargę. Niemniej nieoczekiwane odwołanie się do niej było dla mnie jak uderzenie śnieżką w oczy. Ze wszystkich tematów, które uważaliśmy za tabu w naszym domu, dwa były najbardziej zakazane: dociekanie, kim jest Tomasza i mój biologiczny ojciec, oraz wspominanie o skazie na urodzie mamy. Nigdy nie poruszaliśmy tych dwóch spraw. Tak nas wychowano, że nie śmieliśmy o nie zapytać, i nigdy nie przekraczaliśmy bliskiej świętości granicy milczenia. Teraz mama sama odstąpiła od tych zasad. Zaszokowany i zmieszany, odwróciłem wzrok, ale mama mówiła dalej:

– Pewnego razu jeden kolega z mojej klasy – a był nim Harold Kettlety, wyjątkowo podły chłopiec – zaczął mnie przezywać „króliczy pyszczek”. Nie wiem czemu, bo nigdy mu nic złego nie zrobiłam, naprawdę, nic... Zresztą nikomu innemu też nie dokuczałam, bałam się własnego cienia. Harold po prostu wymyślił sobie to przezwisko ot tak, bez powodu i uznał, że jest śmieszne. „Jak się masz, króliczy pyszczku?” – syczał w moją stronę przeraźliwym szeptem, tak żeby cała klasa słyszała. Z czasem inni chłopcy przyłączyli się do tej zabawy i biegli za mną podczas przerw, wołając: króliczy pyszczek, króliczy pyszczek...

Siedziałem nerwowo, machając nogą to w dół, to w górę, i chciałem, żeby mama przestała o tym mówić. W głębi duszy pragnąłem, by Harold Kettlety nadal był dzieckiem, żebym mógł go odnaleźć i rozwalić mu tę jego pieprzoną gębę.

– Któregoś dnia poskarżyłam się nauczycielce, a ona wysłała mnie do siostry przełożonej; nazywała się Matka Agnes i była dość ponurą osobą. – Mama pewnie denerwowała się, opowiadając mi o tym, gdyż przez cały czas skręcała w palcach zakładkę w swoim notesie. – Matka Agnes powiedziała, żebym przestała robić z igły widły, że tylko pogarszam sytuację, zwracając na przezwiska uwagę. Radziła mi je po prostu zignorować.

Tymczasem coraz więcej chłopców naśladowało poprzedników, dołączali nawet chłopcy z innych klas. A ze mną było coraz gorzej. Każdego ranka przed pójściem do szkoły dostawałam mdłości. A musisz wiedzieć, że w naszej rodzinie nie opuszczało się zajęć z powodu byle jakiej choroby, jeśli nie była nią odra lub ospa wietrzna. Mój ojciec nie ścierpiałby, żebym miała zostać cały dzień w domu tylko dlatego, że mnie jakiś gówniarz przezywa.

Czułem, że muszę mamę powstrzymać od dalszego mówienia. Nie chciałem słuchać bólu w jej głosie, wystarczyło mi patrzeć, w jaki sposób skręcała w palcach tę zakładkę. Gdyby nie przestała mówić, mogłaby się załamać i wyznać mi wszystko.

– Nie rozumiem – przerwałem jej w pół słowa – co te twoje płaczliwe historie mają wspólnego ze mną? Mam nadzieję, że zdążysz dojść do sedna sprawy, zanim umrę ze starości.

Gdy to powiedziałem, od razu zamilkła. Myślę, że zgrozą przejął ją fakt, iż nawet jej rodzony syn jakby stawał po stronie Harolda Kettlety’ego. W drodze powrotnej do domu usiadłem na tylnym siedzeniu, bo nie chciałem z mamą rozmawiać. W czasie jazdy wyjąłem nowe okulary z brązowego plastikowego etui, zaopatrzonego w klips do zaczepiania o kieszeń, starannie przetarłem szkła ściereczką impregnowaną silikonem i włożyłem je na nos. Wyglądałem przez okno; zaskoczyło mnie to, że widzę świat o wiele wyraźniej i jaśniej niż dawniej. Nie przyznałem się do tego mamie, nie starałem się jej przeprosić ani pójść na ustępstwa.

– Mama siedzi na dole i płacze – poinformował mnie potem w sypialni mój brat. Ćwiczyłem właśnie podnoszenie ciężarów, byłem bez koszuli, ale w okularach.

– Nic na to nie poradzę – odparłem. – Czy mam jej trzymać chustkę przy nosie, żeby miała się w co wysmarkać?

– Po prostu staraj się być przyzwoity – strofował mnie Tomasz. – Ona jest twoją matką, Dominiku! Dlaczego traktujesz ją jak g-ó-w-n-o?

Podczas podnoszenia sztangi gapiłem się na siebie w naszym sypialnianym lustrze i studiowałem wyrazistą grę mięśni, które już zaczynały mi się wyrabiać. Dzięki okularom widziałem je teraz bardzo dokładnie.

– Dlaczego nie mówisz tego słowa normalnie, tylko je sylabizujesz? – kpiłem. – Nie krępuj się! Wymów je! Powiedz „gówno”! Zafunduj sobie ten dreszczyk emocji.

W czasie naszej rozmowy Tomek się przebierał. Zmieniał szkolne ubranie na strój domowy. Po chwili stanął obok mnie, ręce trzymał na biodrach, miał na sobie tylko kalesony, skarpetki i wkładkę golfową imitującą prawdziwy golf. Wkładki te stały się ostatnio popularne w naszej szkole; nosiły ją wszystkie lizusy. Tomasz miał je w czterech czy pięciu różnych kolorach. Ja natomiast ich nie znosiłem.

Spojrzałem w lustro na odbicie naszych blisko siebie stojących postaci. Tomek, chudy i kościsty, wyglądał przy mnie całkiem niepoważnie. I to miał być pan kapitan, dusza drużyny! Obłudny lizus!

– Mówię serio, Dominiku! – powiedział. – Lepiej odnoś się do mamy jak należy, bo powiem o tym Rayowi. Zrobię to! Nie myśl, że się zawaham.

Gówno prawda! Oczywiście kłamał, i obaj o tym wiedzieliśmy.

Chwyciłem sztangę, dowaliłem dodatkowe talerze i podniosłem ją do góry. „Obrzydluch – nazywałem go w duchu. – Pedalska dupa! Głupi osioł!”.

– Ale jestem zdenerwowany – szydziłem. – Tak się boję, że się chyba zesram w portki.

Tomek dziwnie mi teraz przypominał mamę. Wyraz oburzenia na jego twarzy złagodniał, wyglądało na to, że mi przebaczył.

– Nie gorączkuj się, Dominiku. Tylko tyle chcę ci powiedzieć. A tak przy okazji – dodał – podobają mi się twoje okulary.

*

Tego dnia, kiedy nie udało mi się odmalować kuchni, mama wróciła do mnie z szarym metalowym sejfem. Odłożyłem album ze zdjęciami, wstałem i podszedłem do niej.

– Weź ją, kochanie! – prosiła, podając mi skrzynkę. – Jest dla ciebie. Uff! Ale ciężka!

– Mamo, przecież mówiłem, że sam po to pójdę! – Wziąłem od niej skrzynkę. – A co to właściwie jest?

– Otwórz i zobacz!

Zamaskowany kluczyk przyklejony był taśmą do boku skrzynki. Trochę mnie to rozśmieszyło i zakpiłem, mówiąc, że całe szczęście, iż nie pracuje w Fort Knox[3]. Patrzyła mi na palce, gdy wyłuskiwałem kluczyk; włożyłem go do zamka i przekręciłem. W takim napięciu czekała na otwarcie skrzynki, że nawet jej umknęło, iż się z niej nabijam.

W skrzynce znajdowała się szeroka manilowa koperta, okręcona dokoła małego słownika bez okładki. Trzymała się dzięki gumowej opasce, która jednak pękła, gdy tylko jej dotknąłem. W kopercie znalazłem gruby plik papierów, coś w rodzaju manuskryptu. Pierwszych dziesięć czy piętnaście stronic zawierało tekst pisany na maszynie, oryginały i kopie. Reszta była rękopisem, bazgranym pośpiesznie i przeładowanym ozdobnikami. Pisał go ktoś wiecznym piórem, używając niebieskiego atramentu.

– Tekst jest po włosku, prawda? – spytałem. – Czy wiesz, co zawiera?

– To jest historia życia mego ojca – odparła. – Podyktował ją tego lata, gdy umarł.

Wertując plik, poczułem bijący od niego zapach pleśni.

– Podyktował? – zdziwiłem się. – Komu? Tobie?

– O Boże! Nie! – krzyknęła. Spytała mnie, czy pamiętam państwa Mastronunziów, Idę i Tootsiego Mastronunziów, z którymi nieraz spotykaliśmy się w kościele. Mama zawsze sądziła, że tak jak ona mam w głowie pełną listę Włochów zamieszkałych w Three Rivers.

– Aha – bąknąłem.

Upierała się, że na pewno ich pamiętam. Przyjeżdżali na mszę dużym białym samochodem. Ida pracowała w pralni chemicznej. Lekko utykała. W każdym razie Tootsie miał kuzyna, który wyemigrował z Włoch tuż po wojnie. Nazywał się Angelo Nardi.

W Palermo pracował jako stenograf sądowy.

– Był bardzo przystojny – dodała mama. – Facet z temperamentem... i szukał pracy.

Dziadek przez całe lata zapowiadał, że któregoś dnia zasiądzie do spisania historii swego życia. Uważał, że powinien to zrobić dla dobra swoich sycylijskich ziomków, których nazywał Siciliani. Był pewien, że w Starym Kraju chłopcy i młodzi mężczyźni z zainteresowaniem przeczytają o tym, jak to jeden z ich rodaków wyemigrował do Ameryki i tam się dorobił, doszedł do czegoś. Dziadek sądził, że może zainspirować młodych Włochów, by postąpili podobnie. Gdy pewnego dnia spotkał we Włoskim Klubie kuzyna Tootsiego, podzielił się z nim swoim wspaniałym pomysłem: opowie mu swoją historię, Angelo zanotuje jego słowa metodą stenografii, a następnie przepisze tekst na maszynie.

Mamie pomysł dziadka wydał się co najmniej ekstrawagancki – tak go określiła.

– Ojciec przez całe życie oszczędnie wydawał pieniądze – tłumaczyła. – A tu nagle, żeby zrealizować pomysł napisania autobiografii, zaczął hojnie szafować groszem. Wyrzucił z salonu część mebli i wstawił wypożyczoną dla Angela maszynę do pisania. Przez pierwszych kilka dni wszystko szło świetnie, ale potem pojawiły się problemy.

Dziadek stwierdził, że czuje się skrępowany i nie może swobodnie opowiadać swojej historii, kiedy Angelo przebywa w tym samym pokoju. Sądził, że w samotności lepiej spamięta wydarzenia sprzed lat. Długo się nie zastanawiając, usiadł przy telefonie i zaczął wydzwaniać po różnych firmach dostarczających urządzenia biurowe. Prowadził nawet sporo rozmów zamiejscowych. Naprawdę, Dominiku, nie mogłam uwierzyć, że mój ojciec jest do tego zdolny... Dawniej nigdy nawet nie zadzwonił do swoich kuzynów w Brooklynie, aby im złożyć życzenia wesołych świąt na Boże Narodzenie czy na Wielkanoc. Co roku oni dzwonili do nas, bo dziadkowi szkoda było pieniędzy na telefon. Teraz, żeby urzeczywistnić swój projekt, gotów był nawiązać kontakt z całym światem. Skończyło się na tym, że wypożyczył dyktafon od jakiejś firmy aż w Bridgeport. – Relacjonując mi te sprawy, mama wciąż kręciła z niedowierzaniem głową.

– Jaka szkoda, że nie widziałeś tego urządzenia – mówiła dalej. – Potknęłam się o nie i omal nie wywróciłam tego dnia, kiedy przytaskali je do domu.

Oba urządzenia umieszczono na stolikach na kółkach: dyktafon dla osoby dyktującej i odtwarzacz dla stenografa, który najpierw rejestrował dźwięk na taśmie, potem jej słuchał, stenografując tekst, a w końcu już słowami przepisywał go na maszynie. Aparaturę ustawiono w salonie od frontu, natomiast Angela razem z maszyną do pisania ulokowano w pokoju gościnnym.

– Biedny Angelo – westchnęła mama. – Nie sądzę, by wiedział, w co się pakuje.

Początkowo ani Angelo, ani dziadek nie potrafili uruchomić dyktafonu, nie mówiąc o jego używaniu. Próbowali i próbowali, ale bez skutku, a dziadek tylko klął ile wlezie. W końcu kazał Angelowi wsiąść do autobusu, udać się do Bridgeport i tam na miejscu się dowiedzieć, jak z tym idiotycznym przyrządem postępować.

– A musisz wiedzieć, Dominiku – użalała się nad Angelem mama – że ten biedny chłopiec prawie nie mówił po angielsku. Przecież dopiero co przyjechał ze Starego Kraju. Niemniej po powrocie z Bridgeport miał już pojęcie, jak się tę maszynę uruchamia i jak się na niej pracuje. Każdego rana nastawiał dyktafon, wszystko przygotowywał, a potem zostawiał dziadka samego. Taki był codzienny rytuał. Z kolei dziadek, dopóki nie był sam w pokoju, w ogóle nie zaczynał dyktować. Angelo przychodził więc do kuchni i tam czekał, aż dziadek skończy nagrywać. A ponieważ i ja wiele czasu spędzałam w kuchni, miałam okazję bliżej go poznać. Był bardzo sympatycznym młodym człowiekiem... A jaki przystojny!... Zawsze mu robiłam kawę i rozmawialiśmy o tym i owym. Opowiadał mi, jak mu się żyło w Starym Kraju, mówił o Palermo i swojej rodzinie. Trochę mu pomagałam w nauce angielskiego. Był zdolny: wystarczyło tylko raz mu coś wytłumaczyć, a on w mgnieniu oka to pojmował, wyglądał na człowieka obytego w świecie.

W dyktafonie była czerwona taśma, na którą dziadek nagrywał swój głos. Tak przynajmniej mama to zapamiętała. Mówiła, że jej ojciec pracował bez przerwy przez dwie lub trzy godziny, a gdy kończył, wzywał Angela, który natychmiast się stawiał i zabierał stolik z dyktafonem do pokoju, gdzie znajdowała się maszyna do pisania. Tam przesłuchiwał taśmę, stenografując jej treść, a następnie przepisywał tekst na maszynie.

– Mój ojciec nie znosił stuku maszyny do pisania – mówiła mama – i w momencie, gdy zakończył robotę przewidzianą na dany dzień, nie życzył sobie żadnych hałasów. Mam wrażenie, że nieustanny wysiłek przypominania sobie przeszłości wprawiał go w lekki obłęd.

– Nie rozumiem – wtrąciłem się – dlaczego dziadek nie mógł dyktować tego, co miał do powiedzenia, bezpośrednio Angelowi.

– Nie wiem. Myślę, że go to po prostu denerwowało. – Mama sięgnęła do manuskryptu i przesuwała palcami po słowach napisanych przez ojca. Nie odważyłaby się nawet podejść w pobliże salonu, kiedy ojciec mówił; traktował tę czynność niesłychanie poważnie. Mógłby mamę nawet zastrzelić.

Mama powiedziała, że ten skomplikowany system, który jej ojciec wypracował: stenograf, dyktafon, osobne pokoje dla dyktującego i dla notującego – dobrze funkcjonował tylko przez tydzień, a potem wszystko się zawaliło. Najpierw zaszło nieporozumienie co do ceny wynajmu urządzenia do nagrywania. Ojciec zrozumiał, że za wynajęcie dyktafonu ma płacić osiem dolarów tygodniowo, ale wkrótce się okazało, że mu liczą osiem dolarów dziennie, a więc czterdzieści dolarów za tydzień. Powiedział więc firmie wynajmującej aparaturę, żeby poszła do diabła, i razem z Angelem wystawił maszyny przed dom. Dwa dni trzeba było czekać, by ktoś z Bridgeport przyjechał i je zabrał. Przez cały ten czas byłam jednym kłębkiem nerwów, tak się o te maszyny bałam. Nie mogłam nawet spać. A gdyby tak zaczęło padać? Albo gdyby ktoś je ukradł?

Pozbywszy się maszyn, ojciec powrócił do metody dyktowania swojej historii bezpośrednio Angelowi. Ale nie powiodło mu się lepiej niż za pierwszym razem. Stosunki między nim a Angelem coraz bardziej się psuły. Tata zaczął oskarżać chłopaka, że wtrąca się w jego sprawy, proponując, by to i owo z tekstu usunąć. A przecież ojciec mówił mu dokładnie tyle, ile chciał powiedzieć, i ani słowa więcej. Ach, mój ojciec potrafił być nieraz naprawdę przykry. Nagle zarzucił Angelowi, że ten celowo zmienia niektóre fakty po to, by przedstawiać ojca w złym świetle. Biedny chłopak miał już tego dość, próbował przeciwstawiać się ojcu, więc żyli jak pies z kotem.

Gdzieś w połowie lipca ojciec wyrzucił Angela z pracy. Gdy jednak po kilku dniach ochłonął z gniewu, znowu go zatrudnił. Ale już na drugi dzień ponownie chłopaka wywalił. Kiedy usiłował po raz trzeci przyjąć go do roboty, Angelo odmówił.

– Wkrótce potem Angelo wyjechał – wspominała mama. – Udał się na zachód w okolice Chicago. Przysłał mi stamtąd list, ja mu odpisałam i na tym się skończyło. Ale po tej całej historii z Angelem, dyktafonem i innymi głupimi pomysłami ojciec zdecydował się własnoręcznie spisać dzieje swego życia. Znalazł miejsce w ogródku za domem i tam do końca lata pracował nad rękopisem. Co rano, zaraz po śniadaniu, udawał się do ogródka, zabierał ze sobą papier i wieczne pióro, zasiadał przy małym metalowym stoliku i pisał całymi godzinami, chyba że padał deszcz albo sam nie czuł się dobrze.

Ponownie przerzuciłem spleśniałe kartki rękopisu pełne cudzoziemskich słów.

– Czy ty, mamo, kiedykolwiek przeczytałaś tę historię? – spytałem.

Potrząsnęła przecząco głową. Nie patrzyliśmy sobie w oczy.

– Dlaczego?

– Ach, Dominiku, nie wiem. Parę razy brałam rękopis do ręki, ale nigdy nie czułam się na siłach, by go przeczytać. Mój włoski chyba nieco zardzewiał; jeśli się języka nie używa, to się go zapomina.

Siedzieliśmy obok siebie na kanapce i przez dłuższą chwilę żadne z nas się nie odzywało. „Za niecały rok – pomyślałem – mama nie będzie już żyła”.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

2 Program cyrkowy dla dzieci.

3 Skarbiec złota Stanów Zjednoczonych.

To wiem na pewno

Подняться наверх