Читать книгу Życie to cyrk - Walter R. Brooks - Страница 6

Оглавление

I

Był so­bie raz niedźwia­dek imie­niem Lu­iza. Większość niedźwiadków na­zy­wa się zwy­czaj­nie – Edek, Ja­cek czy Pa­tryk, tyl­ko że ro­dzi­ce tego aku­rat mi­sia nie mo­gli dojść do po­ro­zu­mie­nia.

Oj­ciec chciał dać mu na imię Fre­dek.

Mat­ka oznaj­miła:

– Fre­dek? Nie, to mi się wca­le nie po­do­ba. Chcę go na­zwać Re­gi­nald.

– Bzdu­ra! – obu­rzył się oj­ciec. – Re­gi­nald? Co za po­mysł! Jak można dać tak dziec­ku na imię! Ma się na­zy­wać Fre­dek i już.

– Re­gi­nald! – upie­rała się mat­ka.

– Fre­dek! – po­wta­rzał za­wzięcie oj­ciec.

– Re­gi­nald!

– Fre­dek!

– Słuchaj­cie – wtrąciła się bab­cia niedźwiad­ka – może na­zwij­cie go Mi­chał? Prze­cież to tra­dy­cja w na­szej ro­dzi­nie. Mi­chał Ju­nior. Tak będzie naj­le­piej.

Na to nie zgo­dzi­li się obo­je ro­dzi­ce. Mało tego, nie byli w sta­nie przy­stać na żadne inne imię, ja­kie im su­ge­ro­wa­no. Uda­li się więc po radę do głowy ro­dzi­ny, czy­li do pra­dziad­ka na­sze­go mi­sia. Był to nad­zwy­czaj mądry sta­ry niedźwiedź, który miesz­kał sa­mot­nie w ja­ski­ni na wzgórzu. Zda­rzało się, że przez kil­ka dni z rzędu nie od­zy­wał się ani słowem. A kie­dy już przemówił, to za­zwy­czaj za­da­wał ja­kieś py­ta­nie. Oto, ja­kim był mędrcem.

Ro­dzi­ce niedźwiad­ka za­pu­ka­li do drzwi ja­ski­ni. Po chwi­li sta­ry niedźwiedź wy­lazł na zewnątrz, mrużąc oczy od słońca.

– Humph! – mruknął. – O co zno­wu cho­dzi?

– Nie możemy dojść do po­ro­zu­mie­nia. Cho­dzi o to, jak na­zwać to dziec­ko – ode­zwała się mat­ka niedźwie­dzi­ca i po­pchnęła małego mi­sia do przo­du. – Po­trze­bu­je­my two­jej po­mo­cy.

– Humph! – powtórzyło sta­re niedźwie­dzi­sko. – Mo­gli­byście chy­ba z taką błahostką po­ra­dzić so­bie sami? No, ale sko­ro już tu je­steście, nadam jej imię. Tyl­ko mu­si­cie pamiętać, że po­tem nie wol­no wam go zmie­niać. Żad­ne­go przyłażenia tu­taj po raz dru­gi i na­pra­sza­nia się o inne imię.

– Ależ nie, dziad­ku – za­pew­niła go mat­ka niedźwie­dzi­ca. – To nie ona, a…

– Bądźże ci­cho! – ofuknął ją sta­ry niedźwiedź. – Jak mogę wymyślić dla niej imię, sko­ro nie da­je­cie mi się sku­pić. Gęby wam się nie za­my­kają!

– Ale dziad­ku – ode­zwał się te­raz oj­ciec niedźwiedź – chcie­liśmy tyl­ko wyjaśnić…

– Nie wyjaśniaj­cie mi ni­cze­go! – Te­raz głowa ro­dzi­ny roz­gnie­wała się na do­bre. – Nie za­mie­rzam poświęcać na to całego dnia. Jesz­cze słowo, a umy­wam ręce. Ja­sne?

Ro­dzi­ce niedźwiad­ka spoj­rze­li po so­bie, zmarsz­czy­li nosy, ale nie odważyli się już więcej ode­zwać. Tym­cza­sem sta­ry niedźwiedź za­mknął śle­pia i przez dłuższy czas nic nie mówił. Po­tem otwo­rzył je bar­dzo sze­ro­ko i oznaj­mił:

– Lu­iza!

– Ale to imię dla dziew­czyn­ki – za­pro­te­sto­wała mat­ka niedźwie­dzi­ca – a on jest chłopcem.

– Nic na to już nie po­radzę – rzekł sta­ry niedźwiedź. – Tak ma na imię. Trze­ba było wcześniej mówić, te­raz jest za późno.

Ro­dzi­ce znów spoj­rze­li po so­bie i zmarsz­czy­li nosy bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek dotąd, wie­dzie­li jed­nak, że ze sta­rym nie ma się co spie­rać.

– No cóż, dzięku­je­my – wybąkał oj­ciec niedźwiedź.

Ze zwie­szo­ny­mi głowa­mi ru­szy­li w drogę po­wrotną do domu. Obo­je nie byli za­do­wo­le­ni, ale po­nie­waż zgo­dzi­li się nadać syn­ko­wi imię wy­bra­ne przez pra­dziad­ka, nie mie­li wyjścia. I tak mały niedźwia­dek otrzy­mał imię Lu­iza.


Jak łatwo od­gadnąć, wszy­scy ko­le­dzy Lu­izy naśmie­wa­li się z nie­go, bo nosił dziew­czyńskie imię. Kie­dy chciał się z nimi bawić, prze­ga­nia­li go. „Z ba­ba­mi się nie ba­wi­my!” – wołali. Snuł się więc smut­ny i sa­mot­ny wzdłuż stru­my­ka, za­pusz­czał się też na otwartą prze­strzeń, dokąd niedźwie­dzie rzad­ko się udają. Cza­sem bawił się sam, cza­sa­mi z mniej­szy­mi zwierzętami – z króli­ka­mi, wie­wiórka­mi, li­sa­mi czy my­sza­mi – czy­li ze stwo­rze­nia­mi, z którymi za­zwy­czaj niedźwie­dzie się nie bawią. Na­uczył się od nich wie­lu rze­czy, o których niedźwie­dzie za­zwy­czaj nie mają pojęcia. Po­tra­fił ska­kać jak królik, pływać ni­czym szczur wod­ny i skra­dać się bezgłośnie jak lis. Najczęściej jed­nak bawił się sam.

Właśnie sa­mot­ność spra­wiła, że zaczął pisać wier­sze. Na­brał bo­wiem zwy­cza­ju nu­ce­nia so­bie pod no­sem, a używał przy tym ta­kich słów, ja­kie aku­rat przyszły mu do głowy. Z początku były to przy­pad­ko­we wy­ra­zy, w których nie było zbyt wie­le sen­su. Cza­sa­mi na­wet nie słuchał tego, co sam so­bie śpie­wał. Jed­nak pew­ne­go dnia sie­dział na wiel­kim płaskim ka­mie­niu na brze­gu rzecz­ki płynącej przez las. Sie­dział tam, grzał się na słońcu i przyglądał płynącej wo­dzie – oraz nucił pod no­sem. Na­gle nad jego głową roz­legł się ćwier­ko­tli­wy, wy­so­ki głosik:

– Bar­dzo ład­nie, Lu­izo! Na­prawdę, bar­dzo mi się po­do­bało. Nie wie­działem, że je­steś poetą.

Spoj­rzał w górę i uj­rzał siedzącego na gałązce zna­jo­me­go zi­mo­rod­ka.

– Poetą? – spy­tał. – Nie je­stem poetą.

– Jak to? Prze­cież to chy­ba ty sam ułożyłeś tę pio­senkę, którą śpie­wałeś? – zdzi­wił się pta­szek.

Lu­iza próbował so­bie przy­po­mnieć, co ta­kie­go śpie­wał, ale w głowie zo­stała mu tyl­ko ostat­nia zwrot­ka:

Wart­ki prąd w tej rze­ce ogrom­nie się sta­ra:

Nig­dy nie od­pocz­nie, nie utnie ko­ma­ra.

Czy to nie prze­dziw­ne – jak sądzi­cie, złoci?

– że się nie za­sa­pie ani się nie spo­ci?

– E tam, to żadna po­ezja – po­wie­dział niedźwia­dek. – Ja tyl­ko gadałem sam do sie­bie.

– Gadałeś sam do sie­bie, ale całkiem niezłym wier­szem, za­pew­niam – rzekł za­przy­jaźnio­ny zi­mo­ro­dek, po czym śmignął załatwiać swo­je spra­wy na dru­gi brzeg rze­ki.

Od tego cza­su Lu­iza zaczął zwra­cać bacz­niejszą uwagę na to, co śpie­wa sam do sie­bie, za­pa­miętywał te ry­mo­wan­ki, a po­tem po­wta­rzał je swo­im przy­ja­ciołom.

Ja­sne, że Szek­spir nie uznałby tych strof za bar­dzo dobrą po­ezję, na­to­miast jak na małego niedźwiad­ka były to całkiem zręczne utwo­ry. Zwierzęta miesz­kające w tam­tej oko­li­cy jesz­cze w dzi­siej­szych cza­sach śpie­wają niektóre z jego pio­se­nek.

Co praw­da młode niedźwiad­ki nadal naśmie­wały się z Lu­izy i nie chciały się z nim bawić, ale za to wszyst­kie star­sze niedźwie­dzie w oko­li­cy za nim prze­pa­dały. Załatwiał im spra­wun­ki, a że był po­czci­wy z na­tu­ry, nie kręcił się i nie wier­cił, byle tyl­ko uciec od star­szych i iść się bawić. Dzięki temu uczył się także od nich wie­lu przy­dat­nych oraz cie­ka­wych rze­czy, których większość małych niedźwiadków uczy się do­pie­ro dużo później, kie­dy są znacz­nie star­sze, niektóre zaś nie uczą się ich wca­le. Wszyst­ko to jed­nak nie było w sta­nie wy­na­gro­dzić mu tego, że rówieśnicy nie chcą się z nim bawić, i cza­sa­mi czuł się na­prawdę bar­dzo osa­mot­nio­ny. Oto jed­na z pio­se­nek, które ułożył z tej sa­mot­ności. Mu­si­cie przy­znać, że to bar­dzo smut­na pio­sen­ka:

Królik na królika spogląda przy­jaźnie,

Li­sko­wi w li­ska to­wa­rzy­stwie raźniej,

Ja także chciałbym się po­ba­wić

z mo­imi ko­le­ga­mi na zie­lo­nej tra­wie.

Wie­wiórek har­ce są wprost wspa­niałe,

Ale wie­wiórki są strasz­nie małe,

Więc cho­ciaż cieszą mnie ich swa­wo­le,

Z równy­mi mi wzro­stem bawić się wolę.

Imię Lu­iza to nie dla niedźwiad­ka!

(cho­ciaż do­stałem je od pra­dziad­ka).

Kie­dy, ko­le­go, śmie­jesz się z nie­go,

Py­tam: „Dla­cze­go?” A ty: „Dla­te­go!”

Gdy idę w pra­wo, niedźwiad­ki w lewo.

I krzyczą do mnie: „Spa­daj na drze­wo!”

Chciałbym się bawić z mi­sia­mi, ale

One mnie nie chcą znać pra­wie wca­le.

Gdy­bym na imię miał Edek czy Be­nek,

Kubuś czy Ja­cek, Seba czy Ze­nek,

Lub choćby głupio jakoś, (Wi­ni­cjusz?),

Mógłbym się bawić z nimi do świtu.

A gdy­by imię Wa­szyng­to­na

Brzmiało nie Je­rzy lecz Iwo­na?

Cóż to ka­rie­ry za początek?

Bez szans na sławę i majątek!

Być pre­zy­den­tem nie mam chęci,

Bo­gac­two także mnie nie nęci,

Sława to fur­da, lecz od dziś

Chcę zwać się jak zwy­czaj­ny miś.

Pew­ne­go dnia Lu­iza wędro­wał so­bie sam przez las. Sam, ale nie czuł się sa­mot­ny. Przez jakiś czas ob­ser­wo­wał wiatr pośród wierz­chołków so­sen, próbował na­wet ułożyć o tym wiersz, ale wi­dok kołyszących się czubków drzew oraz ich szum wpra­wiły go w taką sen­ność, że zdołał ułożyć tyl­ko tyle: „O, wie­trze!” Jak na po­emat to trochę za mało. Wy­brał się więc nad rzekę z za­mia­rem, by po­roz­ma­wiać z ry­ba­mi śmi­gającymi na płyciźnie. Jed­nak ryby były w złym hu­mo­rze i uda­wały, że nie słyszą, co do nich mówi. Wszyst­ko mu­siał po­wta­rzać trzy albo czte­ry razy, a one złośli­wie od­po­wia­dały nie na te­mat – co było bar­dzo de­ner­wujące, na­wet dla tak po­czci­we­go mi­sia jak Lu­iza. Dał więc spokój ry­bom i wrócił do lasu.

Szedł po­wo­li, wciąż nasłuchując wia­tru. Za­sta­na­wiał się, cze­mu jego po­szum w gałęziach różnych ga­tunków drzew śpie­wa całkiem inne pio­sen­ki – kie­dy na­gle usłyszał dziw­ny odgłos, z pew­nością nie spo­wo­do­wa­ny przez wiatr. Brzmiał trochę jak sil­nik jed­nej z tych mo­torówek, które niekie­dy po­ja­wiały się na rzecz­ce, tyl­ko że to nie był odgłos ciągły, a ra­czej – jak uznał miś – przy­wo­dził na myśl mo­torówkę, która usnęła gdzieś w od­da­li i zaczęła chra­pać. Odgłos nie do­bie­gał jed­nak od stro­ny rze­ki. Roz­le­gał się gdzieś w le­sie. Po­szedł więc za nim, aż wy­szedł na małą po­lankę. Pośrod­ku otwar­tej prze­strze­ni uj­rzał wiel­kie, żółtawe zwierzę, ja­kie­go jesz­cze nig­dy dotąd nie wi­dział. Stwór miał za­mknięte oczy i jak­by rze­czy­wiście chra­pał.

Lu­iza usiadł i przyglądał mu się w mil­cze­niu przez kil­ka mi­nut. W końcu jed­nak znu­dziło mu się cze­ka­nie, kaszlnął więc dys­kret­nie.

Zwie­rzak otwo­rzył śle­pia.

– Cześć, mi­siu – ode­zwał się.

– Wi­taj – od­po­wie­dział Lu­iza, po czym grzecz­nie dodał: – Prze­pra­szam, że prze­rwałem ci sen.

– Sen? – rzekł na to zwierz. – A kto tu spał?

– No… Chra­pałeś – wyjaśnił Lu­iza – więc sądziłem, że śpisz.

– Wca­le nie spałem! – ob­ru­szył się tam­ten. – Wy­le­gi­wałem się tyl­ko. I mru­czałem!

– O – po­wie­dział Lu­iza. – W ta­kim ra­zie prze­pra­szam. Ale prze­cież nie je­steś ko­tem.

– Je­stem lwem – przed­sta­wił się zwie­rzak. – Prze­wodzę wszyst­kim ko­tom i je­stem królem wszyst­kich zwierząt. – Dum­nym ge­stem od­rzu­cił w tył grzywę.

– O – po­wie­dział zno­wu Lu­iza.

– Na imię mam Leon – uzu­pełnił swoją wy­po­wiedź lew. Lu­iza po­ki­wał łeb­kiem w zamyśle­niu.

– Leo – powtórzył. – No proszę, proszę! Jak się mie­wasz, Leo?


– Do­sko­na­le, dziękuję – od­parł Leo. – A po­wiedz, jak ty masz na imię?

Niedźwia­dek za­wsty­dził się.

– No, jak by to po­wie­dzieć… Na­zy­wam się Lu­iza – wy­rzu­cił w końcu z sie­bie.

Jed­nak lew wca­le się nie roześmiał. Ze­rwał się za to na równe łapy.

– Lu­iza! – zawołał. – Ha, niech mnie po­tar­gają! Prze­cież to nie­sa­mo­wi­te. Nie­sa­mo­wi­te? Mało po­wie­dzia­ne, to cu­dow­ne! Ge­nial­ne! Co za od­kry­cie dla pana Bum­sch­mid­ta! Los na lo­te­rii! Niedźwiedź imie­niem Lu­iza! – Lew zaczął zno­wu mru­czeć, tym ra­zem tak głośno, że aż drżały pnie naj­bliższych drzew.

– Chcesz po­wie­dzieć…. To zna­czy, że two­im zda­niem to nie jest śmiesz­ne imię? – spy­tał na wszel­ki wy­pa­dek miś.

– Śmiesz­ne? – wy­krzyknął Leon. – Prze­cież… – Rozłożył bez­rad­nie łapy. – Słów mi brak! Co tu dużo gadać – po­wie­dział, zno­wu wstając – mu­sisz na­tych­miast pójść ze mną do pana Bum­sch­mid­ta.

Lu­iza był oszołomio­ny.

– Nie wiem, o czym mówisz – wyjąkał. – Nic nie ro­zu­miem.

Lew zmarsz­czył gniew­nie brwi, ale w następnej chwi­li jego ob­li­cze pojaśniało.

– No tak, tak – po­wie­dział i usiadł. – Chy­ba muszę ci to wyjaśnić. Otóż, wi­dzisz, pra­cuję w cyr­ku. Wędru­je­my przez cały kraj i da­je­my przed­sta­wie­nia. Pan Bum­sch­midt jest właści­cie­lem cyr­ku. No i taki mamy kłopot, że w tym se­zo­nie jakoś nam nie idzie. Pan Bum­sch­midt tra­ci już na­dzieję. Twier­dzi, że to z po­wo­du menażerii, która jest nie dość licz­na. Na po­ka­zy przy­cho­dzi tyl­ko garst­ka lu­dzi, a i oni po­wta­rzają: „E tam, lwy, ty­gry­sy i słonie, i małpy już wi­dzie­liśmy. Pokażcie nam wresz­cie ja­kieś nowe zwierzęta. Po­sta­ra­cie się o coś no­we­go, to będzie­my przy­cho­dzić na wa­sze przed­sta­wie­nia.” A większość lu­dzi wca­le nie przy­cho­dzi. Pan Bum­sch­midt zda­je so­bie sprawę, że mu­si­my olśnić ich czymś no­wym, ale jak dotąd nikt nie wpadł na żaden do­bry po­mysł. Próbo­wa­liśmy co praw­da prze­brać małpy w dzi­wacz­ne ko­stiu­my i ogłasza­liśmy, że to dzi­cy lu­dzie z afry­kańskie­go ple­mie­nia Bwan­go-Bwan­go, jed­nak wi­dzo­wie od razu się połapa­li i stwier­dzi­li: „Lipa! Prze­bra­ne małpy i tyle!” Ale oto po­ja­wiasz się ty. W samą porę! Niedźwiedź imie­niem Lu­iza. Założę się, że cze­goś ta­kie­go jesz­cze nig­dy nie wi­dzie­li. Chodź, przed­sta­wię cię panu Bum­sch­midtowi. Będzie za­chwy­co­ny.

Lu­iza nie był pe­wien, czy po­wi­nien iść z lwem. Z jed­nej stro­ny po­do­bała mu się myśl o wstąpie­niu do cyr­ku. Często ma­rzył o da­le­kich podróżach, gdy­by jed­nak wy­brał się na wędrówkę, chciałby zo­sta­wić za sobą swo­je daw­ne imię. Właśnie dla­te­go chciał wy­ru­szyć – żeby móc zmie­nić imię. Tym­cza­sem gdy­by wstąpił do tego cyr­ku, nie tyl­ko mu­siałby imię za­cho­wać, ale byłoby ono wręcz jego naj­większym cyr­ko­wym atu­tem.

– Hm… Czy ja wiem…? – rzekł wresz­cie z wa­ha­niem w głosie.

Lew tyl­ko klepnął go w ple­cy.

– Chodź ze mną – po­wie­dział. – Tak czy in­a­czej war­to, żebyś po­znał pana Bum­sch­mid­ta. Przy­pad­nie ci do gu­stu. Świet­ny fa­cet. Naj­pierw z nim po­roz­ma­wiasz, a po­tem zro­bisz, co ze­chcesz.

A więc Lu­iza się zgo­dził – stwier­dził, że owszem, cze­mu nie. Chętnie za­wrze zna­jo­mość z pa­nem Bum­sch­mid­tem.

Lew po­pro­wa­dził go przez las do rze­ki, a kie­dy zna­leźli się nad jej wo­da­mi, Lu­iza zo­ba­czył ogrom­ny, roz­sta­wio­ny na prze­ciw­ległym brze­gu na­miot, wokół którego wzno­siło się wie­le małych na­miotów. Po obo­zo­wi­sku kręciło się mnóstwo lu­dzi oraz zwierząt, bie­ga­li we wszyst­kie stro­ny, roz­ma­wia­li, krzy­cze­li i wszy­scy byli okrop­nie zajęci. Lew i niedźwia­dek prze­szli rzekę w bród, bo w tam­tym miej­scu było płytko, po czym uda­li się w stronę na­miotów.

Idąc przez obóz cyr­ko­wy, mi­ja­li mnóstwo prze­pięknych wozów po­ma­lo­wa­nych na czer­wo­no i złoto. Lew za­trzy­mał się przed jed­nym z nich. Wid­niały na nim wiel­kie li­te­ry: LEO, KRÓL ZWIERZĄT.

– To mój wóz – rzekł dum­nie.

– Ojej, jaki piękny! – za­chwy­cił się Lu­iza.

– Też będziesz miał taki, jeżeli do nas przy­sta­niesz – obie­cał mu Leon.

Szli da­lej między na­mio­ta­mi, uważając, żeby nie po­tknąć się o liny i kołki. Lu­iza chętnie za­trzy­małby się, żeby po­pa­trzeć na uwi­jających się lu­dzi i po­ga­pić się na zwierzęta, bo były tam prze­cież ze­bry, małpy, ty­gry­sy i bawoły oraz wie­le in­nych ga­tunków, ja­kich nig­dy przed­tem nie wi­dział, Leon jed­nak chciał jak naj­szyb­ciej zna­leźć dy­rek­to­ra.

Spy­tał prze­chodzącego stru­sia:

– Cześć, Oska­rze. Gdzie jest szef?

Na co struś od­parł wy­niośle:

– A skąd ja mam wie­dzieć? – po czym od­szedł z za­dar­tym dzio­bem.

Leon par­sknął gniew­nie:

– Gdy­by nie wzgląd na pana Bum­sch­mid­ta, wy­rwałbym tej po­kra­ce wszyst­kie pióra z ogo­na! Ech, te stru­sie. Możesz mi wie­rzyć, młody niedźwie­dziu, im większy ptak, tym mniej­szy móżdżek. Jeżeli ktoś nie ma na tyle ro­zu­mu, żeby za­cho­wać się grzecz­nie, to na­prawdę strasz­ny z nie­go głupek… O, cześć, Gus – zawołał na­gle, bo zo­ba­czył słonia po­ma­gającego dwóm mężczy­znom dźwigać kłąb liny. – Gdzie jest szef?

– Cześć, Leo – od­po­wie­dział słoń. – Jest u węży, bo je­den z nich się roz­cho­ro­wał. Pew­nie zno­wu nażarł się po­pcor­nu. Kim jest twój nowy przy­ja­ciel?

– Po­tem ci go przed­sta­wię – po­wie­dział Leon. – Myślę, że wkrótce do nas dołączy.

Zna­leźli się te­raz przy nie­wiel­kim na­mio­cie, przed którym właśnie kil­ku mężczyzn wzno­siło wiel­ki wy­ma­lo­wa­ny szyld przed­sta­wiający wijące się węże. Zaj­rze­li do środ­ka. Uj­rze­li tam ni­skie­go, tłuste­go człowiecz­ka o okrągłej twa­rzy, ubra­ne­go w kra­cia­sty gar­ni­tur i je­dwab­ny ka­pe­lusz zsu­nięty na tył głowy. W rękach trzy­mał dwie bu­te­lecz­ki oraz łyżkę; pa­trzył bar­dzo su­ro­wo na trzy węże zwi­nięte na zie­mi. Wyglądały na bar­dzo za­wsty­dzo­ne.

– Tyle razy wam po­wta­rzałem – mówił właśnie – że nie wol­no wam obżerać się prażoną ku­ku­rydzą. Do­sta­je­cie mnóstwo kar­my i to ta­kiej, jaka jest dla was od­po­wied­nia. Wie­cie do­sko­na­le, że po­pcorn wam szko­dzi… – Urwał na wi­dok lwa. – O, cześć, Leo – po­wie­dział. – Co ja mam zro­bić z tymi ga­dzi­na­mi? Zno­wu opy­chały się po­pcornem.

– Niech pan zro­bi tak, jak pan za­po­wia­dał – po­ra­dził Leon. – Trze­ba im dać ole­ju ry­cy­no­we­go…

– Och, nie, proszę! – ode­zwał się je­den z węży. – Nie­na­wi­dzi­my ole­ju ry­cy­no­we­go! Prze­cież na na­sze boleści mięta zupełnie wy­star­czy.

– Aku­rat – rzekł Leon. – Żebyście zno­wu mogły pałaszo­wać to pa­skudz­two? Nie ma to jak ry­cy­na, sze­fie.

– Cóż – po­wie­dział mężczy­zna, udając, że się za­sta­na­wia – może jed­nak ból żołądka to wy­star­czająca kara. Węże mają długie prze­wo­dy po­kar­mo­we, więc dużo jest do bo­le­nia. – Za­wa­hał się jesz­cze przez chwilę, po czym kapnął trochę mięto­wych kro­pli na kostkę cu­kru. – Do­brze, niech wam będzie: mięta. Ale to już ostat­ni raz. Przy następnej re­cy­dy­wie nie wy­mi­ga­cie się od ole­ju ry­cy­no­we­go! – zapo­wie­dział.

– Popełniasz błąd, sze­fie – skry­ty­ko­wał go Leon. – Ju­tro zno­wu będzie to samo. Tym­cza­sem jed­nak chciałem panu przed­sta­wić mo­je­go przy­ja­cie­la. Pa­nie Bum­sch­midt, oto Lu­iza.

Lu­iza wyciągnął łapę, którą pan Bum­sch­midt po­chwy­cił dłonią. Była to ciepła, budząca za­ufa­nie dłoń, a uśmiech pana Bum­sch­midta również był ciepły i przy­ja­zny. Lu­iza od razu po­lu­bił dy­rek­to­ra.

Życie to cyrk

Подняться наверх