Читать книгу Życie to cyrk - Walter R. Brooks - Страница 6
ОглавлениеI
Był sobie raz niedźwiadek imieniem Luiza. Większość niedźwiadków nazywa się zwyczajnie – Edek, Jacek czy Patryk, tylko że rodzice tego akurat misia nie mogli dojść do porozumienia.
Ojciec chciał dać mu na imię Fredek.
Matka oznajmiła:
– Fredek? Nie, to mi się wcale nie podoba. Chcę go nazwać Reginald.
– Bzdura! – oburzył się ojciec. – Reginald? Co za pomysł! Jak można dać tak dziecku na imię! Ma się nazywać Fredek i już.
– Reginald! – upierała się matka.
– Fredek! – powtarzał zawzięcie ojciec.
– Reginald!
– Fredek!
– Słuchajcie – wtrąciła się babcia niedźwiadka – może nazwijcie go Michał? Przecież to tradycja w naszej rodzinie. Michał Junior. Tak będzie najlepiej.
Na to nie zgodzili się oboje rodzice. Mało tego, nie byli w stanie przystać na żadne inne imię, jakie im sugerowano. Udali się więc po radę do głowy rodziny, czyli do pradziadka naszego misia. Był to nadzwyczaj mądry stary niedźwiedź, który mieszkał samotnie w jaskini na wzgórzu. Zdarzało się, że przez kilka dni z rzędu nie odzywał się ani słowem. A kiedy już przemówił, to zazwyczaj zadawał jakieś pytanie. Oto, jakim był mędrcem.
Rodzice niedźwiadka zapukali do drzwi jaskini. Po chwili stary niedźwiedź wylazł na zewnątrz, mrużąc oczy od słońca.
– Humph! – mruknął. – O co znowu chodzi?
– Nie możemy dojść do porozumienia. Chodzi o to, jak nazwać to dziecko – odezwała się matka niedźwiedzica i popchnęła małego misia do przodu. – Potrzebujemy twojej pomocy.
– Humph! – powtórzyło stare niedźwiedzisko. – Moglibyście chyba z taką błahostką poradzić sobie sami? No, ale skoro już tu jesteście, nadam jej imię. Tylko musicie pamiętać, że potem nie wolno wam go zmieniać. Żadnego przyłażenia tutaj po raz drugi i napraszania się o inne imię.
– Ależ nie, dziadku – zapewniła go matka niedźwiedzica. – To nie ona, a…
– Bądźże cicho! – ofuknął ją stary niedźwiedź. – Jak mogę wymyślić dla niej imię, skoro nie dajecie mi się skupić. Gęby wam się nie zamykają!
– Ale dziadku – odezwał się teraz ojciec niedźwiedź – chcieliśmy tylko wyjaśnić…
– Nie wyjaśniajcie mi niczego! – Teraz głowa rodziny rozgniewała się na dobre. – Nie zamierzam poświęcać na to całego dnia. Jeszcze słowo, a umywam ręce. Jasne?
Rodzice niedźwiadka spojrzeli po sobie, zmarszczyli nosy, ale nie odważyli się już więcej odezwać. Tymczasem stary niedźwiedź zamknął ślepia i przez dłuższy czas nic nie mówił. Potem otworzył je bardzo szeroko i oznajmił:
– Luiza!
– Ale to imię dla dziewczynki – zaprotestowała matka niedźwiedzica – a on jest chłopcem.
– Nic na to już nie poradzę – rzekł stary niedźwiedź. – Tak ma na imię. Trzeba było wcześniej mówić, teraz jest za późno.
Rodzice znów spojrzeli po sobie i zmarszczyli nosy bardziej niż kiedykolwiek dotąd, wiedzieli jednak, że ze starym nie ma się co spierać.
– No cóż, dziękujemy – wybąkał ojciec niedźwiedź.
Ze zwieszonymi głowami ruszyli w drogę powrotną do domu. Oboje nie byli zadowoleni, ale ponieważ zgodzili się nadać synkowi imię wybrane przez pradziadka, nie mieli wyjścia. I tak mały niedźwiadek otrzymał imię Luiza.
Jak łatwo odgadnąć, wszyscy koledzy Luizy naśmiewali się z niego, bo nosił dziewczyńskie imię. Kiedy chciał się z nimi bawić, przeganiali go. „Z babami się nie bawimy!” – wołali. Snuł się więc smutny i samotny wzdłuż strumyka, zapuszczał się też na otwartą przestrzeń, dokąd niedźwiedzie rzadko się udają. Czasem bawił się sam, czasami z mniejszymi zwierzętami – z królikami, wiewiórkami, lisami czy myszami – czyli ze stworzeniami, z którymi zazwyczaj niedźwiedzie się nie bawią. Nauczył się od nich wielu rzeczy, o których niedźwiedzie zazwyczaj nie mają pojęcia. Potrafił skakać jak królik, pływać niczym szczur wodny i skradać się bezgłośnie jak lis. Najczęściej jednak bawił się sam.
Właśnie samotność sprawiła, że zaczął pisać wiersze. Nabrał bowiem zwyczaju nucenia sobie pod nosem, a używał przy tym takich słów, jakie akurat przyszły mu do głowy. Z początku były to przypadkowe wyrazy, w których nie było zbyt wiele sensu. Czasami nawet nie słuchał tego, co sam sobie śpiewał. Jednak pewnego dnia siedział na wielkim płaskim kamieniu na brzegu rzeczki płynącej przez las. Siedział tam, grzał się na słońcu i przyglądał płynącej wodzie – oraz nucił pod nosem. Nagle nad jego głową rozległ się ćwierkotliwy, wysoki głosik:
– Bardzo ładnie, Luizo! Naprawdę, bardzo mi się podobało. Nie wiedziałem, że jesteś poetą.
Spojrzał w górę i ujrzał siedzącego na gałązce znajomego zimorodka.
– Poetą? – spytał. – Nie jestem poetą.
– Jak to? Przecież to chyba ty sam ułożyłeś tę piosenkę, którą śpiewałeś? – zdziwił się ptaszek.
Luiza próbował sobie przypomnieć, co takiego śpiewał, ale w głowie została mu tylko ostatnia zwrotka:
Wartki prąd w tej rzece ogromnie się stara:
Nigdy nie odpocznie, nie utnie komara.
Czy to nie przedziwne – jak sądzicie, złoci?
– że się nie zasapie ani się nie spoci?
– E tam, to żadna poezja – powiedział niedźwiadek. – Ja tylko gadałem sam do siebie.
– Gadałeś sam do siebie, ale całkiem niezłym wierszem, zapewniam – rzekł zaprzyjaźniony zimorodek, po czym śmignął załatwiać swoje sprawy na drugi brzeg rzeki.
Od tego czasu Luiza zaczął zwracać baczniejszą uwagę na to, co śpiewa sam do siebie, zapamiętywał te rymowanki, a potem powtarzał je swoim przyjaciołom.
Jasne, że Szekspir nie uznałby tych strof za bardzo dobrą poezję, natomiast jak na małego niedźwiadka były to całkiem zręczne utwory. Zwierzęta mieszkające w tamtej okolicy jeszcze w dzisiejszych czasach śpiewają niektóre z jego piosenek.
Co prawda młode niedźwiadki nadal naśmiewały się z Luizy i nie chciały się z nim bawić, ale za to wszystkie starsze niedźwiedzie w okolicy za nim przepadały. Załatwiał im sprawunki, a że był poczciwy z natury, nie kręcił się i nie wiercił, byle tylko uciec od starszych i iść się bawić. Dzięki temu uczył się także od nich wielu przydatnych oraz ciekawych rzeczy, których większość małych niedźwiadków uczy się dopiero dużo później, kiedy są znacznie starsze, niektóre zaś nie uczą się ich wcale. Wszystko to jednak nie było w stanie wynagrodzić mu tego, że rówieśnicy nie chcą się z nim bawić, i czasami czuł się naprawdę bardzo osamotniony. Oto jedna z piosenek, które ułożył z tej samotności. Musicie przyznać, że to bardzo smutna piosenka:
Królik na królika spogląda przyjaźnie,
Liskowi w liska towarzystwie raźniej,
Ja także chciałbym się pobawić
z moimi kolegami na zielonej trawie.
Wiewiórek harce są wprost wspaniałe,
Ale wiewiórki są strasznie małe,
Więc chociaż cieszą mnie ich swawole,
Z równymi mi wzrostem bawić się wolę.
Imię Luiza to nie dla niedźwiadka!
(chociaż dostałem je od pradziadka).
Kiedy, kolego, śmiejesz się z niego,
Pytam: „Dlaczego?” A ty: „Dlatego!”
Gdy idę w prawo, niedźwiadki w lewo.
I krzyczą do mnie: „Spadaj na drzewo!”
Chciałbym się bawić z misiami, ale
One mnie nie chcą znać prawie wcale.
Gdybym na imię miał Edek czy Benek,
Kubuś czy Jacek, Seba czy Zenek,
Lub choćby głupio jakoś, (Winicjusz?),
Mógłbym się bawić z nimi do świtu.
A gdyby imię Waszyngtona
Brzmiało nie Jerzy lecz Iwona?
Cóż to kariery za początek?
Bez szans na sławę i majątek!
Być prezydentem nie mam chęci,
Bogactwo także mnie nie nęci,
Sława to furda, lecz od dziś
Chcę zwać się jak zwyczajny miś.
Pewnego dnia Luiza wędrował sobie sam przez las. Sam, ale nie czuł się samotny. Przez jakiś czas obserwował wiatr pośród wierzchołków sosen, próbował nawet ułożyć o tym wiersz, ale widok kołyszących się czubków drzew oraz ich szum wprawiły go w taką senność, że zdołał ułożyć tylko tyle: „O, wietrze!” Jak na poemat to trochę za mało. Wybrał się więc nad rzekę z zamiarem, by porozmawiać z rybami śmigającymi na płyciźnie. Jednak ryby były w złym humorze i udawały, że nie słyszą, co do nich mówi. Wszystko musiał powtarzać trzy albo cztery razy, a one złośliwie odpowiadały nie na temat – co było bardzo denerwujące, nawet dla tak poczciwego misia jak Luiza. Dał więc spokój rybom i wrócił do lasu.
Szedł powoli, wciąż nasłuchując wiatru. Zastanawiał się, czemu jego poszum w gałęziach różnych gatunków drzew śpiewa całkiem inne piosenki – kiedy nagle usłyszał dziwny odgłos, z pewnością nie spowodowany przez wiatr. Brzmiał trochę jak silnik jednej z tych motorówek, które niekiedy pojawiały się na rzeczce, tylko że to nie był odgłos ciągły, a raczej – jak uznał miś – przywodził na myśl motorówkę, która usnęła gdzieś w oddali i zaczęła chrapać. Odgłos nie dobiegał jednak od strony rzeki. Rozlegał się gdzieś w lesie. Poszedł więc za nim, aż wyszedł na małą polankę. Pośrodku otwartej przestrzeni ujrzał wielkie, żółtawe zwierzę, jakiego jeszcze nigdy dotąd nie widział. Stwór miał zamknięte oczy i jakby rzeczywiście chrapał.
Luiza usiadł i przyglądał mu się w milczeniu przez kilka minut. W końcu jednak znudziło mu się czekanie, kaszlnął więc dyskretnie.
Zwierzak otworzył ślepia.
– Cześć, misiu – odezwał się.
– Witaj – odpowiedział Luiza, po czym grzecznie dodał: – Przepraszam, że przerwałem ci sen.
– Sen? – rzekł na to zwierz. – A kto tu spał?
– No… Chrapałeś – wyjaśnił Luiza – więc sądziłem, że śpisz.
– Wcale nie spałem! – obruszył się tamten. – Wylegiwałem się tylko. I mruczałem!
– O – powiedział Luiza. – W takim razie przepraszam. Ale przecież nie jesteś kotem.
– Jestem lwem – przedstawił się zwierzak. – Przewodzę wszystkim kotom i jestem królem wszystkich zwierząt. – Dumnym gestem odrzucił w tył grzywę.
– O – powiedział znowu Luiza.
– Na imię mam Leon – uzupełnił swoją wypowiedź lew. Luiza pokiwał łebkiem w zamyśleniu.
– Leo – powtórzył. – No proszę, proszę! Jak się miewasz, Leo?
– Doskonale, dziękuję – odparł Leo. – A powiedz, jak ty masz na imię?
Niedźwiadek zawstydził się.
– No, jak by to powiedzieć… Nazywam się Luiza – wyrzucił w końcu z siebie.
Jednak lew wcale się nie roześmiał. Zerwał się za to na równe łapy.
– Luiza! – zawołał. – Ha, niech mnie potargają! Przecież to niesamowite. Niesamowite? Mało powiedziane, to cudowne! Genialne! Co za odkrycie dla pana Bumschmidta! Los na loterii! Niedźwiedź imieniem Luiza! – Lew zaczął znowu mruczeć, tym razem tak głośno, że aż drżały pnie najbliższych drzew.
– Chcesz powiedzieć…. To znaczy, że twoim zdaniem to nie jest śmieszne imię? – spytał na wszelki wypadek miś.
– Śmieszne? – wykrzyknął Leon. – Przecież… – Rozłożył bezradnie łapy. – Słów mi brak! Co tu dużo gadać – powiedział, znowu wstając – musisz natychmiast pójść ze mną do pana Bumschmidta.
Luiza był oszołomiony.
– Nie wiem, o czym mówisz – wyjąkał. – Nic nie rozumiem.
Lew zmarszczył gniewnie brwi, ale w następnej chwili jego oblicze pojaśniało.
– No tak, tak – powiedział i usiadł. – Chyba muszę ci to wyjaśnić. Otóż, widzisz, pracuję w cyrku. Wędrujemy przez cały kraj i dajemy przedstawienia. Pan Bumschmidt jest właścicielem cyrku. No i taki mamy kłopot, że w tym sezonie jakoś nam nie idzie. Pan Bumschmidt traci już nadzieję. Twierdzi, że to z powodu menażerii, która jest nie dość liczna. Na pokazy przychodzi tylko garstka ludzi, a i oni powtarzają: „E tam, lwy, tygrysy i słonie, i małpy już widzieliśmy. Pokażcie nam wreszcie jakieś nowe zwierzęta. Postaracie się o coś nowego, to będziemy przychodzić na wasze przedstawienia.” A większość ludzi wcale nie przychodzi. Pan Bumschmidt zdaje sobie sprawę, że musimy olśnić ich czymś nowym, ale jak dotąd nikt nie wpadł na żaden dobry pomysł. Próbowaliśmy co prawda przebrać małpy w dziwaczne kostiumy i ogłaszaliśmy, że to dzicy ludzie z afrykańskiego plemienia Bwango-Bwango, jednak widzowie od razu się połapali i stwierdzili: „Lipa! Przebrane małpy i tyle!” Ale oto pojawiasz się ty. W samą porę! Niedźwiedź imieniem Luiza. Założę się, że czegoś takiego jeszcze nigdy nie widzieli. Chodź, przedstawię cię panu Bumschmidtowi. Będzie zachwycony.
Luiza nie był pewien, czy powinien iść z lwem. Z jednej strony podobała mu się myśl o wstąpieniu do cyrku. Często marzył o dalekich podróżach, gdyby jednak wybrał się na wędrówkę, chciałby zostawić za sobą swoje dawne imię. Właśnie dlatego chciał wyruszyć – żeby móc zmienić imię. Tymczasem gdyby wstąpił do tego cyrku, nie tylko musiałby imię zachować, ale byłoby ono wręcz jego największym cyrkowym atutem.
– Hm… Czy ja wiem…? – rzekł wreszcie z wahaniem w głosie.
Lew tylko klepnął go w plecy.
– Chodź ze mną – powiedział. – Tak czy inaczej warto, żebyś poznał pana Bumschmidta. Przypadnie ci do gustu. Świetny facet. Najpierw z nim porozmawiasz, a potem zrobisz, co zechcesz.
A więc Luiza się zgodził – stwierdził, że owszem, czemu nie. Chętnie zawrze znajomość z panem Bumschmidtem.
Lew poprowadził go przez las do rzeki, a kiedy znaleźli się nad jej wodami, Luiza zobaczył ogromny, rozstawiony na przeciwległym brzegu namiot, wokół którego wznosiło się wiele małych namiotów. Po obozowisku kręciło się mnóstwo ludzi oraz zwierząt, biegali we wszystkie strony, rozmawiali, krzyczeli i wszyscy byli okropnie zajęci. Lew i niedźwiadek przeszli rzekę w bród, bo w tamtym miejscu było płytko, po czym udali się w stronę namiotów.
Idąc przez obóz cyrkowy, mijali mnóstwo przepięknych wozów pomalowanych na czerwono i złoto. Lew zatrzymał się przed jednym z nich. Widniały na nim wielkie litery: LEO, KRÓL ZWIERZĄT.
– To mój wóz – rzekł dumnie.
– Ojej, jaki piękny! – zachwycił się Luiza.
– Też będziesz miał taki, jeżeli do nas przystaniesz – obiecał mu Leon.
Szli dalej między namiotami, uważając, żeby nie potknąć się o liny i kołki. Luiza chętnie zatrzymałby się, żeby popatrzeć na uwijających się ludzi i pogapić się na zwierzęta, bo były tam przecież zebry, małpy, tygrysy i bawoły oraz wiele innych gatunków, jakich nigdy przedtem nie widział, Leon jednak chciał jak najszybciej znaleźć dyrektora.
Spytał przechodzącego strusia:
– Cześć, Oskarze. Gdzie jest szef?
Na co struś odparł wyniośle:
– A skąd ja mam wiedzieć? – po czym odszedł z zadartym dziobem.
Leon parsknął gniewnie:
– Gdyby nie wzgląd na pana Bumschmidta, wyrwałbym tej pokrace wszystkie pióra z ogona! Ech, te strusie. Możesz mi wierzyć, młody niedźwiedziu, im większy ptak, tym mniejszy móżdżek. Jeżeli ktoś nie ma na tyle rozumu, żeby zachować się grzecznie, to naprawdę straszny z niego głupek… O, cześć, Gus – zawołał nagle, bo zobaczył słonia pomagającego dwóm mężczyznom dźwigać kłąb liny. – Gdzie jest szef?
– Cześć, Leo – odpowiedział słoń. – Jest u węży, bo jeden z nich się rozchorował. Pewnie znowu nażarł się popcornu. Kim jest twój nowy przyjaciel?
– Potem ci go przedstawię – powiedział Leon. – Myślę, że wkrótce do nas dołączy.
Znaleźli się teraz przy niewielkim namiocie, przed którym właśnie kilku mężczyzn wznosiło wielki wymalowany szyld przedstawiający wijące się węże. Zajrzeli do środka. Ujrzeli tam niskiego, tłustego człowieczka o okrągłej twarzy, ubranego w kraciasty garnitur i jedwabny kapelusz zsunięty na tył głowy. W rękach trzymał dwie buteleczki oraz łyżkę; patrzył bardzo surowo na trzy węże zwinięte na ziemi. Wyglądały na bardzo zawstydzone.
– Tyle razy wam powtarzałem – mówił właśnie – że nie wolno wam obżerać się prażoną kukurydzą. Dostajecie mnóstwo karmy i to takiej, jaka jest dla was odpowiednia. Wiecie doskonale, że popcorn wam szkodzi… – Urwał na widok lwa. – O, cześć, Leo – powiedział. – Co ja mam zrobić z tymi gadzinami? Znowu opychały się popcornem.
– Niech pan zrobi tak, jak pan zapowiadał – poradził Leon. – Trzeba im dać oleju rycynowego…
– Och, nie, proszę! – odezwał się jeden z węży. – Nienawidzimy oleju rycynowego! Przecież na nasze boleści mięta zupełnie wystarczy.
– Akurat – rzekł Leon. – Żebyście znowu mogły pałaszować to paskudztwo? Nie ma to jak rycyna, szefie.
– Cóż – powiedział mężczyzna, udając, że się zastanawia – może jednak ból żołądka to wystarczająca kara. Węże mają długie przewody pokarmowe, więc dużo jest do bolenia. – Zawahał się jeszcze przez chwilę, po czym kapnął trochę miętowych kropli na kostkę cukru. – Dobrze, niech wam będzie: mięta. Ale to już ostatni raz. Przy następnej recydywie nie wymigacie się od oleju rycynowego! – zapowiedział.
– Popełniasz błąd, szefie – skrytykował go Leon. – Jutro znowu będzie to samo. Tymczasem jednak chciałem panu przedstawić mojego przyjaciela. Panie Bumschmidt, oto Luiza.
Luiza wyciągnął łapę, którą pan Bumschmidt pochwycił dłonią. Była to ciepła, budząca zaufanie dłoń, a uśmiech pana Bumschmidta również był ciepły i przyjazny. Luiza od razu polubił dyrektora.