Читать книгу Człowiek, który spadł na ziemię - Walter Tevis - Страница 7
rozdział 1
ОглавлениеPo przejściu dwóch mil dotarł do miasteczka. Na jego skraju stała tablica z napisem „Haneyville, 1400 mieszk.”. Dobrze. Ilość w sam raz. Ciągle jeszcze był dość wczesny ranek – wybrał taką porę na spacer do miasteczka, bo było chłodniej, a na ulicach jeszcze nie panował ruch. Przeszedł w słabym świetle przez kilka przecznic zdezorientowany obcością miejsca, spięty i nieco przestraszony. Starał się nie myśleć o tym, co chce zrobić. Już dosyć się o tym namyślał.
W okolicy pełnej drobnych sklepów znalazł to, czego chciał, maleńki sklepik pod nazwą „Szkatułka”. Na rogu ulicy tuż obok stała zielona drewniana ławka. Podszedł do niej i usiadł cały obolały od trudów długiej wędrówki.
Dopiero parę minut później zobaczył pierwszą ludzką istotę.
Była to kobieta w bezkształtnej niebieskiej sukience, wyglądająca na zmęczoną. Człapała ku niemu ulicą. Zdumiony pośpiesznie odwrócił wzrok. Wyglądała jakoś nie tak. Spodziewał się, że będą mniej więcej jego wzrostu, tymczasem ona była o ponad głowę od niego niższa, a cerę miała o wiele ciemniejszą i bardziej czerwoną, niż się spodziewał. Cały jej wygląd, cała postać wyglądała dziwnie – mimo że zdawał sobie sprawę, że na żywo ludzie będą wyglądać inaczej niż w telewizji.
W końcu na ulicy pojawiło się więcej osób – a wszystkie mniej więcej przypominały tę pierwszą kobietę. Usłyszał uwagę rzuconą przez przechodzącego mężczyznę: „...mówiłem, takich samochodów to już teraz nie robią...”, i choć wymowa była dziwna, o wiele mniej wyraźna, niż oczekiwał, zrozumiał te słowa bez trudności.
Kilka osób pogapiło się na niego, niektóre podejrzliwie – tym jednak w ogóle się nie przejął. Nie przewidywał, że ktoś go będzie zaczepiał, a jeśli nawet, to, poobserwowawszy innych, był przekonany, że jego ubranie przejdzie pobieżną kontrolę.
Gdy jubiler otworzył sklepik, odczekał dziesięć minut i wszedł do środka. Za ladą był jeden człowiek, mały, pulchny, w białej koszuli z krawatem. Przecierał półki. Przerwał, odrobinę dziwnie zerknął na niego i zapytał:
– Słucham pana?
Poczuł się niezdarny, zbyt wysoki. I nagle mocno przerażony. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Nic z siebie nie wydusił. Spróbował się uśmiechnąć, lecz twarz mu jakby zdrętwiała. Poczuł, gdzieś głęboko, pierwsze oznaki paniki; przez moment myślał, że zemdleje.
Człowiek wciąż na niego patrzył z niezmienionym wyrazem twarzy.
– Słucham pana? – powtórzył.
Wysiłkiem woli wykrztusił parę słów:
– Ja... tak się zastanawiam... czy byłby pan zainteresowany tym... pierścionkiem? – Ileż razy planował sobie to niewinne pytanie, ileż razy je sobie powtarzał? A i tak teraz zabrzmiało mu dziwnie, jak absurdalna zbitka bezsensownych sylab.
Tamten cały czas się na niego gapił.
– Jakim pierścionkiem? – zapytał.
– A. – Udało mu się zmusić do uśmiechu. Zsunął złoty pierścionek z palca lewej dłoni i położył go na ladzie, bojąc się dotknąć ręki jubilera. – Przejeżdżałem i... i zepsuł mi się samochód. Parę mil stąd. Nie mam przy sobie pieniędzy, więc pomyślałem, że może uda mi się sprzedać pierścionek. Jest dość cenny.
Człowiek obracał pierścień w palcach, patrząc nań podejrzliwie. Wreszcie zapytał:
– Skąd pan to wziął?
Ton, jakim jubiler to powiedział, brzmiał tak, że aż zaparło mu oddech. Coś jest nie tak? Kolor złota? Coś z diamentem? Spróbował się ponownie uśmiechnąć.
– Dostałem od żony. Parę lat temu.
Jubiler wciąż był nachmurzony.
– Skąd mam wiedzieć, czy nie jest kradziony?
– Aaa. No tak. – Ogromna ulga. – W środku jest moje nazwisko. – Wyciągnął portfel z wewnętrznej kieszeni. – Proszę spojrzeć w paszport. – Wyjął go i położył na ladzie.
Sprzedawca zerknął na pierścień i odczytał na głos:
– Dla T.J. na rocznicę ślubu. 1982, Marie Newton. – A potem: – Osiemnaście karatów. – Odłożył pierścionek, wziął paszport i zaczął go kartkować.
– Anglia?
– Tak. Pracuję w ONZ-ecie jako tłumacz. Pierwszy raz tu jestem. Chciałem trochę pozwiedzać kraj.
– Mmm. – Jubiler znów spojrzał do paszportu. – Tak mi się wydawało, że mówi pan z innym akcentem. – Znalazł stronę ze zdjęciem, odczytał nazwisko. – Thomas Jerome Newton. – Po czym podniósł wzrok i dodał: – Dobrze. Wszystko w porządku. To pana imiona.
Uśmiechnął się ponownie. Tym razem uśmiech wyszedł bardziej rozluźniony, bardziej autentyczny, choć wciąż czuł się dziwnie, te zawroty głowy – cały czas czuł ogromny ciężar swego ciała, przygniatanego przez tutejsze ołowiane ciążenie. Udało mu się jednak przyjemnym tonem zapytać:
– Czyli jest pan zainteresowany?
* * *
Dostał za niego sześćdziesiąt dolarów i dobrze wiedział, że dał się oszukać. Ale dostał coś cenniejszego niż pierścień, cenniejszego niż setki takich samych pierścieni, które miał ze sobą. Dostał pierwsze zaczątki pewności siebie – i dostał pieniądze.
Za część tych pieniędzy kupił ćwierć kilo kiełbasy, sześć jajek, chleb, parę ziemniaków, jakieś warzywa – w sumie chyba z pięć kilogramów jedzenia, tyle, ile był w stanie unieść. Wzbudził pewną ciekawość, ale nikt nie zadawał mu żadnych pytań, a on nie wyrywał się z nawiązywaniem rozmowy. Nic by to nie zmieniło – i tak nie zamierzał już wracać do tego miasteczka w Kentucky.
Opuszczając miasteczko, poczuł się całkiem dobrze, mimo niesionego ciężaru, mimo bólu stawów i pleców – poczynił bowiem pierwszy krok, udało mu się zacząć, miał przy sobie swoje pierwsze amerykańskie pieniądze. Lecz gdy znalazł się o milę dalej, idąc wśród nieużytków ku niskim pagórkom, gdzie krył się jego obóz, nagle wszystko zwaliło się na niego w jednym miażdżącym szoku – nagromadzenie dziwności, niebezpieczeństw, ból, niepokój. Padł na ziemię i leżał tak dłuższą chwilę, a ciało i umysł protestowały przeciwko gwałtowi, który zadaje im to niesamowite, obce nieznane miejsce.
Czuł się niedobrze, niedobrze od długiej, niebezpiecznej wyprawy, którą odbył, niedobrze od wszystkich tych leków – tabletek, szczepionek, inhalacji, niedobrze z niepokoju, wyczekiwania kryzysu, a jeszcze gorzej od nieznośnego własnego ciężaru. Od lat wiedział, że kiedy nadejdzie czas, kiedy w końcu wyląduje i zacznie wcielać w życie ów skomplikowany i pieczołowicie opracowany plan, poczuje się właśnie tak. To miejsce, choć dowiedział się o nim bardzo wiele, choć bez końca ćwiczył rolę, jaką miał tu odegrać, było tak obce – czuł jego obcość, teraz, gdy już był w stanie coś czuć. Przytłaczająco obce. Położył się w trawie i zwymiotował.
Nie był człowiekiem, niemniej bardzo człowieka przypominał. Miał prawie dwa metry wzrostu, jednak i ludzie miewają więcej, włosy białe jak u albinosa, choć twarz dość opalona, a oczy bladoniebieskie. Był nieprawdopodobnie szczupły, rysy miał delikatne, palce długie i smukłe, a skórę bezwłosą i niemal przejrzystą. Jego twarz miała w sobie coś nieomal elfiego, w dużych, inteligentnych oczach przebłyskiwały chłopięce figlarne iskierki, a białe kręcone włosy sięgały teraz nieco poniżej uszu. Robił wrażenie dość młodego.
Było też parę innych różnic. Na przykład paznokcie miał sztuczne, naturalnych nie posiadał w ogóle. Na stopach miał tylko po cztery palce, nie miał wyrostka robaczkowego ani zębów mądrości. Nie dostawał czkawki, bo jego przepona, podobnie jak cały układ oddechowy, była bardzo silna i mocno rozwinięta. Pierś potrafiła mu się rozszerzyć na wdechu niemal o trzynaście centymetrów. Ważył bardzo mało, około czterdziestu kilogramów.
Miał jednak rzęsy, brwi, przeciwstawne kciuki, stereoskopowe widzenie i tysiąc innych cech fizjologicznych normalnego człowieka. Był odporny na kurzajki, za to podatny na wrzody żołądka, odrę i próchnicę zębów. Był człekokształtny, człowiekiem jednak nie był. I podobnie jak człowiek, mógł przeżywać miłość, strach, dotkliwy fizyczny ból i żal nad samym sobą.
Po półgodzinie poczuł się lepiej. W żołądku wciąż mu się przewracało i miał wrażenie, że nie da rady unieść głowy; czuł jednak, że pierwszy kryzys minął i zaczyna bardziej obiektywnie patrzeć na świat wokół siebie. Usiadł i rozejrzał się. Był na paskudnym płaskim nieużytku, z rzadkimi kępami brązowej trawy, mietlicy, oraz spłachetkami szklistego, na nowo zamarzniętego śniegu. Powietrze było dość czyste, a niebo zaciągnięte, zatem łagodne rozproszone światło nie raziło go tak, jak oślepiające słońce sprzed dwóch dni. Po drugiej stronie zagajnika ciemnych i rachitycznych drzewek, nad niewielkim stawem stały dom i stodoła. Pomiędzy drzewami przebłyskiwała woda – na sam widok zaparło mu dech: taka ilość wody! Widział ją już w ciągu dwóch dni na Ziemi, ale wciąż jeszcze się do tego widoku nie przyzwyczaił. Kolejna rzecz, której się spodziewał, a i tak zdumiewała, gdy była widziana na własne oczy. Wiedział oczywiście o wielkich oceanach, jeziorach i rzekach, dowiedział się o nich jeszcze w dzieciństwie; mimo to sam widok takiej obfitości wody w jednym tylko stawie był zdumiewający.
Zaczynał dostrzegać piękno w tym obcym krajobrazie. Zupełnie nie tego kazali mu się spodziewać – jak odkrywał, dotyczyło to większości rzeczy na tym świecie – jednak stopniowo obce kształty, kolory, widoki i zapachy nabierały dlań uroku. I dźwięki – słuch miał bardzo czuły. Wychwytywał nieznane i przyjemne szmery i szelesty w trawie, odgłosy owadów, które przetrwały chłód początku listopada. Nawet teraz, z głową przytkniętą do ziemi, słyszał w jej głębi cichutkie, delikatne pomruki.
Nagle w powietrzu coś załopotało, fala czarnych skrzydeł, a potem żałobne krakanie – w powietrze wzbiło się stado wron i przeleciało nad nim w głąb pola. Anteańczyk patrzył za nimi, aż stracił je z oczu. Uśmiechnął się. Okazuje się, że całkiem niezły będzie ten świat...
* * *
Obóz założył w starannie wybranym jałowym miejscu, na opuszczonej odkrywce węglowej we wschodnim Kentucky. W promieniu paru mil nie było niczego poza gołą ziemią i kępkami bladej trawy. Spod ziemi gdzieniegdzie wystawały smoliste skały. Pod jedną z takich skał rozbił namiot, prawie niewidoczny na jej tle. Był szary, zrobiony z czegoś przypominającego tkaną ukośnie bawełnę.
Gdy do niego dotarł, był niemal całkowicie wyczerpany i zanim wyjął z worka jedzenie, przez parę minut odpoczywał. Zrobił to ostrożnie, założywszy wcześniej cienkie rękawiczki. Rozłożył wszystkie produkty na małym składanym stoliku. Spod niego wyciągnął parę przyrządów i ułożył obok jedzenia. Przez chwilę patrzył na jajka, ziemniaki, seler, rzodkiewki, ryż, fasolę, kiełbasę i marchewkę. Uśmiechnął się sam do siebie. Jedzenie wydawało się nieszkodliwe.
Po czym wziął małe metalowe urządzenie, wbił je jednym końcem w ziemniaka i przystąpił do analizy chemicznej...
Trzy godziny później zjadł marchewkę, na surowo, ugryzł też rzodkiewkę, od której zapiekło go w język. Jedzenie było dobre – nieziemsko dziwne, ale dobre. Potem rozpalił ogień, ugotował jajko i ziemniaka. Kiełbasę zakopał – wykrył w niej parę aminokwasów, których nie był do końca pewien. W pozostałych produktach nie znalazł niczego groźnego, nie licząc wszechobecnych bakterii. Dokładnie tak, jak zakładali. Ziemniak, pomimo wszystkich tych węglowodanów, bardzo mu posmakował.
Czuł ogromne zmęczenie. Zanim położył się na posłaniu, wyszedł jeszcze na zewnątrz, żeby zerknąć na miejsce, w którym dwa dni wcześniej, pierwszego dnia na Ziemi, zniszczył napęd i przyrządy swojego jednoosobowego pojazdu.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.