Читать книгу Przedrzeźniacz - Walter Tevis - Страница 8
Bentley
ОглавлениеDzień pierwszy
Spofforth zasugerował, żebym to robił. Żebym wieczorami mówił do rejestratora, opowiadając o tym, jak spędziłem dzień. Dał mi dodatkowe kulki, przeznaczone tylko do tego celu.
Ta praca bywa żmudna, ale zarazem satysfakcjonująca. Wykonuję ją od pięciu dni, ale dopiero dzisiaj poczułem się na tyle swobodnie, żeby zacząć opowiadać o sobie. Zresztą, co mogę o sobie powiedzieć? Nie jestem interesującym człowiekiem.
Taśmy z filmami są kruche i trzeba się z nimi obchodzić niezwykle ostrożnie. Kiedy się łamią – co dzieje się często – muszę bardzo starannie je sklejać. Chciałem, żeby dziekan Spofforth przydzielił mi do pomocy robota-technika albo jakiegoś durnego robota wyszkolonego do pracy dentysty bądź innych zadań wymagających precyzji, ale Spofforth odparł: „To byłoby zbyt kosztowne”. Na pewno ma rację. Zatem wsuwam taśmy do dziwnych starych maszyn zwanych „projektorami”, upewniam się, że są właściwie ułożone, a potem odtwarzam je na małym ekranie na swoim łóżkobiurku. Projektor zawsze robi dużo hałasu, chociaż tutaj, w piwnicy starej biblioteki, nawet moje kroki wydają się przeraźliwie głośne. Nikt tu nigdy nie przychodzi, a wiekowe ściany z nierdzewnej stali porasta mech.
Kiedy na ekranie pojawiają się słowa, zatrzymuję projektor i odczytuję tekst do rejestratora. Czasami to trwa tylko moment, w wypadku kwestii takich jak „Nie!” albo „Koniec”, które wymagają tylko chwili namysłu. Jednakże zdarzają się także trudniejsze wyrażenia, które muszę długo studiować, zanim nabiorę pewności co do ich wymowy. Jeden z najtrudniejszych tekstów pojawił się na czarnym tle po bardzo emocjonalnej scenie, w której pewna młoda kobieta wyrażała swoje zaniepokojenie. Oto pełny zapis: „Jeżeli dr Carrothers nie przybędzie niebawem, matka z pewnością postrada zmysły”. Wyobrażacie sobie problemy, jakich mi nastręczył?! W innym fragmencie staruszek mówi do młodej dziewczyny: „Tylko przedrzeźniacz śpiewa na skraju lasu”.
Same filmy bywają fascynujące. Obejrzałem ich już więcej niż jestem w stanie zliczyć, a pozostała jeszcze ponad połowa zbiorów. Wszystkie są czarno-białe, a obraz porusza się w urywany sposób, tak jak wielka małpa w „Powrocie King Konga”. Wszystko w nich jest dziwaczne, nie tylko ruchy i reakcje postaci. Wyczuwa się w nich – jak mam to ująć? – niezwykłe zaangażowanie, zalewające je potężne fale uczuciowości. Niemniej dla mojego umysłu czasami bywają równie puste i pozbawione znaczenia jak wypolerowana powierzchnia kamienia. Oczywiście nie mam pojęcia, czym jest „przedrzeźniacz” ani co oznacza „dr”. Lecz jeszcze bardziej niż ta dziwaczność niepokoi mnie wrażenie staroświeckości. Filmy przekazują emocje, które są mi całkowicie obce – emocje, które każdy widz tych obrazów kiedyś odczuwał, a które zostały bezpowrotnie utracone. Najczęściej czuję smutek. Smutek. „Tylko przedrzeźniacz śpiewa na skraju lasu”. Smutek.
Często jadam lunch przy swoim biurku. Kubek zupy z soczewicy z małpim bekonem. Albo sojowy batonik. Serwowoźnego zaprogramowano tak, aby podawał mi wszystko, czego sobie zażyczę z uczelnianej stołówki. Czasami raz za razem odtwarzam ten sam fragment filmu, powoli jedząc, starając się wczuć w nastrój tamtej niewyraźnej przeszłości. Niektórych obrazów nie potrafię zapomnieć. Może to być widok małej dziewczynki płaczącej przy grobie na polu. Albo konia, który stoi na ulicy miasta z pogniecionym kapeluszem na łbie i wystającymi uszami. Albo staruszków pijących z dużych szklanych kufli i śmiejących się bezgłośnie. Czasami, kiedy oglądam takie rzeczy, zalewam się łzami.
A potem na całe dni tracę tę wrażliwość i praca staje się harówką, gdy mechanicznie oglądam od początku do końca film zajmujący dwie rolki taśmy: „Biograph Pictures prezentuje »Lament Margaret«. Reżyseria John W. Kiley. W rolach głównych Mary Pickford...”. I tak dalej, aż do napisu „Koniec”. Następnie wyłączam rejestrator, wyjmuję stalową kulkę i kładę ją we właściwej przegródce w czarnym hermetycznym opakowaniu, w którym znajduje się taśma. Potem przechodzę do kolejnego filmu.
W okresach takiej harówki wspomagam się marihuaną i drzemkami, gdy praca zaczyna przerastać moje siły.
Dzień trzeci
Dzisiaj po raz pierwszy w życiu widziałem grupowe samospalenie. Dwaj młodzi mężczyźni oraz kobieta usiedli przed budynkiem, w którym produkowano buty wydzielane przy Piątej Alei. Najwyraźniej oblali się jakimś łatwopalnym płynem, ponieważ byli mokrzy. Kiedy ich zobaczyłem, kobieta właśnie przykładała zapalniczkę do rąbka swojej dżinsowej spódnicy. Blade płomienie otoczyły ich jak żółty ulotny kwiat. Z pewnością nafaszerowali się odpowiednimi narkotykami, ponieważ na ich twarzach nie było żadnych oznak cierpienia – tylko coś w rodzaju uśmiechu – gdy ogień, jasny w blasku słońca, zabarwił ich skórę najpierw na czerwono, a następnie na czarno. Kilkoro przechodniów zatrzymało się, żeby popatrzeć. Wokoło stopniowo rozprzestrzeniał się dotkliwy smród, więc się oddaliłem.
Słyszałem o takich ofiarach, które zawsze dokonywały się w trzyosobowych grupach, ale nigdy żadnej nie widziałem. Podobno to się często zdarza w Nowym Jorku.
Znalazłem książkę – prawdziwą książkę! Nie jedną z tych cienkich czytanek, które badałem w Ohio, a które opowiadały tylko o Robercie, Consueli i ich psie Biffie, ale prawdziwą, grubą, namacalną książkę.
To było bardzo proste. Wyszedłem z gabinetu i otworzyłem jedne z setek drzwi w długim korytarzu wyłożonym nierdzewną stalą. Na środku niewielkiego surowego pokoju, w szklanej gablocie, spoczywała duża, opasła książka. Otworzyłem gablotę pokrytą grubą warstwą kurzu i wyjąłem tom. Dużo ważył, a strony były suche w dotyku i pożółkłe. Książka nosi tytuł „Słownik”. Zawiera cały las słów.
Dzień piąty
Odkąd zacząłem prowadzić ten dziennik, coraz większą uwagę zwracam na osobliwe zdarzenia – pewnie dlatego, że wieczorami chcę je rejestrować. Obserwacja i myślenie często sprawiają mi duży problem i wprawiają mnie w zakłopotanie. Zastanawiam się, czy Projektanci zdawali sobie z tego sprawę, gdy zadbali o to, żeby zwykli obywatele nie mogli korzystać z rejestratorów. Albo gdy wpajali nam jedną z pierwszych lekcji: „Jeśli masz wątpliwości, daj sobie spokój”.
Na przykład zauważyłem coś dziwnego w ogrodzie zoologicznym w Bronksie, a raczej kilka dziwnych rzeczy. Przez ponad miesiąc w każdą środę jeździłem do zoo myślobusem i odkryłem, że zawsze znajduje się tam tylko pięcioro dzieci – do tego zawsze tych samych. Wszystkie są ubrane w białe koszule, jedzą lodowe rożki i – co chyba najdziwniejsze – za każdym razem sprawiają wrażenie niezwykle podnieconych i uradowanych wycieczką. Inni odwiedzający, w moim wieku bądź starsi, często spoglądają na malców rozmarzonym wzrokiem i się uśmiechają, a dzieci, gdy się na nie patrzy, wskazują jakieś zwierzę, na przykład słonia, i wykrzykują: „Popatrzcie, jaki wielki słoń!”, dorośli zaś uśmiechają się do siebie nawzajem, jakby poczuli się uspokojeni. Jest w tym coś złowieszczego. Ciekawe, czy te dzieci są robotami?
A jeszcze bardziej złowieszcze pytanie brzmi: jeżeli są robotami, to gdzie są prawdziwe dzieci?
Za każdym razem, gdy wchodzę do gadziarni, widzę kobietę w czerwonej sukience. Czasami śpi na ławce obok gabloty legwanów, a czasami krąży bez celu. Dzisiaj trzymała w dłoni kanapkę i obserwowała pytona, który sunął po gałęziach syntetycznego drzewa za szybą. Kiedy teraz o tym mówię, zaczynam rozmyślać o pytonie. Zawsze sunie po gałęziach. A jednak pamiętam z dzieciństwa (oczywiście nie mam pojęcia, jak dawno to było), że wielkie węże w ogrodach zoologicznych zazwyczaj spały albo leżały zwinięte w kącie terrarium i wyglądały jak martwe. Tymczasem pyton w zoo w Bronksie bezustannie pełza i wysuwa język z pyska, aż ludzie, którzy przychodzą go obejrzeć, wstrzymują oddech z wrażenia. Czy on także może być robotem?
Dzień jedenasty
Tonę w powodzi myśli. Czuję się roztrzęsiony, gdy piszę te słowa i donoszę o tym, co mi dzisiaj przyszło do głowy. A jednak, gdy tylko to zobaczyłem, wszystko stało się jasne i oczywiste. Dlaczego nigdy wcześniej o tym nie pomyślałem?
To się stało podczas filmu. Pewna staruszka znajdowała się na werandzie (jeśli tak to się nazywa) niewielkiego mrocznego domu. Siedziała na tak zwanym „bujanym fotelu”, a na kolanach trzymała niemowlę. Nagle zrobiła zmartwioną minę, podniosła dziecko, a wtedy obraz natychmiast zniknął, jak to się zwykle dzieje, i zastąpiły go słowa: „Niemowlę Ellen ma krup!”. Kiedy pojawiły się na ekranie, nagle uświadomiłem sobie, że nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem prawdziwe niemowlę! Minęły całe żółcie, błękity, czerwienie, niezliczone lata, a ja ani razu nie widziałem małego dziecka.
Gdzie one się podziały? Czy ktokolwiek inny zadaje sobie to pytanie?
Wtedy odezwał się we mnie głos pochodzący ze szkoleń, którym poddano mnie w dzieciństwie: „O nic nie pytaj; odpręż się”.
Ale nie potrafię się odprężyć.
Zostawię to i zażyję kilka soporów.
Dzień dziewiętnasty
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.