Читать книгу Powieść o księciu Ahmedzie al Kamel albo o pielgrzymie miłości - Washington Irving - Страница 4

Powieść o księciu Ahmedzie al Kamel albo o pielgrzymie miłości

Оглавление

Król Maurów w Grenadzie miał jedynaka syna zwanego Ahmed, któremu jego dworzanie przydali przydomek al. Kamel, tj. Doskonały, dla licznych przymiotów, jakie od dzieciństwa w nim spostrzegano. Astrologowie potwierdzali ich wieszczby, przepowiadając wszystko co można wnieść o doskonałym monarsze. Jedna tylko chmura przyćmić miała los jego, a i ta była różowego koloru. Wieszczyli, że będzie nazbyt kochliwego serca i stąd wplącze się w rozliczne przygody i narazi na niebezpieczeństwa. Jeżeli jednak oprze się ponętom serdecznym aż do pełnoletniości, odwróci się cała groza losu i późniejsze życie jego będzie pasmem nieustającej pomyślności.

Przestraszony ojciec, za popędem mądrej głowy kazał go wychowywać w zupełnej samotni, Kidyby ani ujrzał niewieściego oblicza, ani nawet tego słowa „miłość” nie zasłyszał. W tym celu wzniósł wspaniały zamek na wzgórku przypierającym do Alhambry, wśród ogrodów rajskich, ale wysokimi otoczony murami. Ten sam to pałac, który dziś pod nazwą Generalifu tak słynie.

W nim zamknięty młody królewicz powierzony był straży i nauce Eben Boabda, jednego z najsuchszych mędrców, który całe życie przesiedział w Egipcie, zajęty mądrością hieroglifów, i który więcej wdzięku w jednej mumii, niż w najpowabniejszych pięknościach znajdował.

Mędrcowi nakazano wszystkie kurki z naczynia jego wszechmądrości odkręcać i wlewać w głowę młodzieńca, prócz jednej wiedzy miłości. Co to jest miłość miało mu pozostać wiekuistą tajemnicą. Gdyby o niej cokolwiek królewicz wyszperał, nawet domniemywać się zaczął, mądra głowa Eben Boabda śmiercią była zagrożona. Ten zaś rzekł, że o serce królewicz tak jest spokojny jak o osadę własnej głowy na karku, i z zawiędłym uśmiechem odrzekł królewskiej mości:

– Azaż ja, co nauczam wszelakiej mądrości, wyglądam jak mistrz uczuć płochych i skrzydlatych?

Pod strażą czujnego filozofa wzrastał królewicz w samotni pałacu i ogrodów. Do usługi miał czarnych niewolników.

Z nie małym żalem Eben Boabda mądrość egipska nie kiełkowała jakoś w bujnej głowie królewicza, nie mniej sucha filozofja nie sprawiała na nim wrażenia. Wielkiej uległości książęcego charakteru towarzyszyło wymowne ziewanie, nad którem jednak panować usiłował i jako młodzian dwudziestoletni począł już słynąć za istny cud mądrości we wszelkich przedmiotach, prócz w jednym – serca dotyczącym.

W tymże czasie jednak zmieniła się jego natura. Samotnie zaczął błądzić po ogrodach i godziny zadumy spędzać na marmurowych krawędziach szumiących studni, w których płaczące wierzby kąpały długie warkocze.

Z nauk które posiadał, najlepiej rozwinął muzykę, a skłonność zdrożna do poezji widocznie górę brać zaczynała.

Eben Boabden struchlał i usiłował algebrą zniweczyć te bezecne mrzonki, królewicz jednak tym razem dobitny wstręt przeciw temu okazał.

– Daj mi jaką naukę – rzekł, któryby mi więcej do serca przemówiła.

– Biada! – pomyślał wyschły starzec – ma się pod koniec filozofji! Królewicz odkrył że ma serce.

Tysiącem oczu strzec począł książęca i przekonał się, że uczucie się w nim budzi a tylko łaknie jakiego przedmiotu.

Królewicz błądził jak szalony w ogrodach Generalifu w zamęcie uczuć, z których nie umiał sobie zdać sprawy. Czasami śnił rzeczy dziwne, to chwytał swoją lutnię i z niej dobywał urocze tony, czasami i ta mu nie wystarczała i pieśń kończył łzami.

Uczucie to wzmagając się gwałtownie, poczęło się zwracać z razu do niektórych ulubionych kwiatów, potem do drzew piękniejszych, w których korę wpisywał swe imię, gałęzie obwieszał kwiatami i na cześć ich śpiewał.

Mądry Eben Boabden truchlał ze strachu, widząc go na tej pochyłości, z której jedno nic mogło go strącić w przepaście jego mądrości niedostępne. Mądra jego głowa poradziła mu zamknąć księcia w jednej z baszt Generalifu, pełnej wspaniałych przybytków, pysznych widoków, lecz ogołoconej z tych wdzięków natury, za którymi przebudzone serce młodzieńca tak tęskniło.

Nieszczęśliwy Boabden nie mogąc dać rady algebrą, wpadł na pomysł nauczenia książęca nowej jednej sztuki. Postanowił nieszczęsny nauczyć go języka ptaków, tak, by rozumiał o czem mówią między sobą i sam z nimi mógł rozmawiać. Oczy młodziana zaiskrzyły się na samą wzmiankę o tej nauce, do której tak się był zapalił, że niebawem wyprzedził w niej swego mistrza.

Wieża Generalifu przestała być głuchą samotnią, Ahmed miał nowych towarzyszy, z którymi mógł obcować.

Pierwszym jego znajomym stał się jastrząb, który się gnieździł w cynowym załomie u dachu baszty, skąd wzdłuż i wszerz robił za zdobyczą rozległe wycieczki.

Nie wiele jednak miał z min młodzian do czynienia. Był to podły korsarz niebieski, samochwał i pyszałek, umiejący tylko z pychą opowiadać o swych złodziejstwach, które zwał bohaterskimi czynami.

Następnie zawiązał znajomość z sową, potężnie na mędrca wyglądającą. Ta jednak nie była mu miłą, bo przypominała jego nauczyciela. Piramidalnie zarozumiała, z olbrzymim łbem, łypiąca sztywnymi ślepiami, cały dzień ukryta na medytacjach w starej dziurze wieży, a w nocy wylatująca na zwiady. Popisując się erudycją, mówiła o astrologii, relegowała o księżycu i nieco o naukach ścisły rozwlekle, wreszcie znalazł królewicz, że z całą metafizyką jeszcze nudniejsza od Eben Boabdena.

Przyszła kolej na nietoperza, który cały dzień na własnych nogach wisiał u okna baszty, a wylatywał o zmroku. Ten o wszystkiem dwuznacznie rozprawiał, konstatował dualizm wszechrzeczy i genialnie kpił z siebie i z wszystkiego czego nie rozumiał.

Znalazła się i jaskółka, którą młody Ahmed z razu się zainteresował. Miała nie złe gadanie, ale była wszędobylska, wietrzna, niestała i nigdy niewytrwała w niczem. Pokazało się w końcu, że o wszystkiem umiała rezonować, krytykować wszystkich i wszystko, a tylko po powierzchni przedmiotów szybowała, gruntownie nie rozumiejąc niczego.

Wieża była za wysoką, by się Ahmed mógł zapoznać z innymi ptakami. Wkrótce znudził się nowymi towarzyszami, którzy w cząstce jego Glowie, w niczem zaś jego sercu dogodzić nie umieli, i zapadł znowu w cichą samotność.

Minęła zima, z powrotem wiosny obudziły się wszystkie kwiaty i drzewa, ozwały się rozliczne głosy i balsamiczne wonie napełniły powietrze słodkim tchnieniem, każdy ptak rozkochany śpiewając, był budowniczym swego gniazda. Ogólny śpiew rozbrzmiewał w cieniach Generalifu i dochodził do wieży samotnego książęca. Ze wszystkich stron słyszał tylko to jedno tajemnicze słowo: miłość! miłość! miłość! we wszystkich tonach i odcieniach sobie wtórujące.

– Co to może być ta miłość? – dumał młody więzień – o której wszystko śpiewa a o której ja jeden nic nie wiem!

I zapytał o to swego socjusza jastrzębia, by go pouczył w tej mierze. Wyniosły ptak odrzekł ze wzgardą:

– Udaj się do zwykłych ptaków ziemskich w tej mierze, które na książętom ptasiego rodu za zdobycz są przekazane. Mojem rzemiosłem jest wojna, mojem upodobaniem walka! Jako wojownik nie wiem nic o rzeczy tak znikomej jak miłość.

Ze wstrętem odwrócił się Ahmed ku spelunce, w której siedziała sowa. ona – pomyślał – jest ptakiem spokojnego obyczaju, ten mnie w tej mierze oświeci. I spytał sowę, czemby być mogła ta miłość, o której tam na dole tak cudnie pieją wszyscy ptaszkowie?

Sowa z miną obrażonej godności rzekła:

– Moje noce poświęcone są studiom i badaniom, a dnie rozmyślaniom w mej celi o wszystkiem czego się nauczyłam. Co do ptaków, o których mówisz, nie zważaj na nich; gardzę nimi i ich śpiewem. Allahowi bądź chwała, śpiewać nie umiem, jestem filozofem i nic nie wiem o tej sprawie, co się miłością nazywa.

Biedny Ahmed udał się do okiennicy, u której zawisł nietoperz, i o to samo zapytał. Ten skrzywił nosem i rzekł:

– Dlaczego przerywasz mi mój sen poranny takiem marnem pytaniem? Zwykłem latać tylko o zmroku, gdy śpią powszednie ptaki, i nie troszczę się o ich przygody poziome. Nie jestem ci ani ptakiem, ni ssawcem, dzięki Bogu. Poznałem we wszystkich samą gawiedź, słowem jestem mizantropem i nie wiem, co jest miłość.

Ostatnią nadzieją księcia pozostała jaskółka, oblatująca jego wieżycę. Ta jak zwykle gdzieś się spieszyła i ledwie czas miała odpowiedzieć.

– Słowo ci daję – odrzekła – mam tyle spraw publicznych na pieczy, że nie mogę nad tem pomyśleć. Tyle mam dziś wizyt i interesów, że niepodobna badać takie drobnostki, słowem jestem kosmopolitą i nie mogę wiedzieć jakie jest znaczenie miłości.

To mówiąc strzeliła w błękit i jednem rzutem znikła mu z oczu.

Książę stanął zmieszany i smutny, ale zawód ten nie osłabił jego wytrwałości. Mistrz jego wstąpił do wieży.

– Mistrzu – rzekł doń ogniście – o wszystkiem mnie pouczyłeś, ale jest pewien przedmiot, o którem zostawiłeś mnie w zupełnej nieświadomości. Powiedz mi, co to jest miłość?

Mądry Boabden stanął jakby rażony piorunem. Drżał i dygotał, a głowa jego zdała się do karku nie należeć. Tu królewicz ująwszy rękę jego, powiódł do okna wieży.

– Patrz i słuchaj! – mówił. – Mędrzec jął słuchać. Słowik pod wieżą tam na dole kołysząc.............................

Powieść o księciu Ahmedzie al Kamel albo o pielgrzymie miłości

Подняться наверх