Читать книгу Tancerka i zagłada. Historia Poli Nireńskiej - Weronika Kostyrko - Страница 10

Оглавление

Perla Nirensteinówna urodziła się w Warszawie 28 lipca 1910 roku. Jej ojciec Mordka Nirenstein produkował krawaty z jedwabiu, po który jeździł do Niemiec. Interes przechodził z ojca na syna: już w 1878 roku dziadek Poli Mordka Lejb Nirenstein był krawaciarzem w niewielkiej Dubience koło Kraśnika. Krawaciarzem zostanie także jej brat.

Rodzinny dom Poli nie był religijny, choć pradziadek Mosze Lejb Nirenstein pełnił w Dubience funkcję rabina. Wiemy o tym z aktu ślubu, którego udzielił 15 września 1839 roku robotnikowi rolnemu Ickowi Czesnemu i Udli Kranz.

Dubienka była sennym miasteczkiem nad Bugiem. Zamieszkiwali ją w jednej czwartej katolicy, w jednej czwartej prawosławni i w połowie Żydzi. Wywodzi się z niej także rodzina matki Poli, Ity z domu Waksman, choć sama Ita urodziła się w 1882 w Lublinie.

Jej ojciec Ajzyk, zgłaszając narodziny kolejnych dzieci, przedstawiał się carskiemu urzędnikowi jako „spekulant”. Nic w tym zdrożnego – spekulacją nazywano wtedy handel walutami albo „towarami różnymi”, tanio kupowanymi, sprzedawanymi drożej. Spekulantami byli ojciec Ajzyka i jego dziadek. Interes musiał być dochodowy, bo Ajzyk Waksman nie tylko wykształcił syna Rubina na stołecznego urzędnika, ale także bogato uposażył trzy córki: najstarszą Perlę, młodszą Brandlę i najmłodszą Itę.

Osiemnastego stycznia 1902 roku w kancelarii urzędnika Stanu Cywilnego Wyznań Niechrześcijańskich czwartego bielańskiego cyrkułu Ita Waksman, panna lat dziewiętnaście, zawarła małżeństwo z dwudziestoczteroletnim Mordką Nirensteinem. Siedem tygodni wcześniej w Lublinie spisano intercyzę, zgodnie z którą panna młoda do małżeństwa wniosła:

 Cztery tysiące rubli gotówką;

 dwie pary lichtarzy srebrnych;

 jeden tuzin srebrnych kieliszków;

 dwa srebrne puchary i tacę srebrną;

 sześć łyżek, sześć widelców, dwa noże;

 solniczkę;

 (wszystko to osiemdziesiątej czwartej próby);

 męski złoty zegarek na złotym łańcuszku;

 damski złoty zegarek z takimiż dwoma łańcuszkami;

 cztery brylantowe złote pierścionki;

 jedną parę kolczyków brylantowych;

 kolczyki diamentowe ze złotą broszką;

 dwie szafy i kredens;

 zegar ścienny;

 samowar niklowy ze stolikiem;

 lustro duże;

 umywalnię;

 lampę brązową wiszącą;

 dwie pary kołder, z których jedna pluszowa;

 drobne przybory kuchenne;

 firanki;

 garnitur mebli, składający się z sześciu foteli, stołu, kanapy i dywanu pod nim.

A że wtedy mieszczańskie domy urządzano raz na całe życie, możemy założyć, że na tej kanapie i przy tym stole siadała Pola w dzieciństwie.

Małżonkowie Nirenstein zamieszkali w Warszawie na trzecim piętrze kamienicy przy placu Tłomackie pod numerem 3, na skraju zamieszkanej niemal wyłącznie przez Żydów Dzielnicy Północnej. Kolejno rodziły się im dzieci: najstarszy Leo (używający także żydowskiego imienia Eliezer) w 1902 roku, potem Ala (Sara) w 1905, Franka (Frida) w 1908 i dwa lata po niej najmłodsza Perla. Czyli Pola.

Pod koniec życia na Tłomackie sprowadziła się jeszcze z Lublina babcia Poli, Łaja Necha z domu Cukerfajn. Razem z nią rodzina liczyła więc siedem osób, a że pod jednym dachem mieszkały także polskie służące, dom był pełen. Mieszkanie uchodziło jednak za komfortowe: było duże, miało łazienkę z kanalizacją, a w kuchni bieżącą wodę. Z okien Pola widziała miejską studnię nazywaną Grubą Kaśką i zielony skwer.

Zielony skwer za oknem to była rzadkość w dzielnicy żydowskiej. Na jednej piątej powierzchni Warszawy mieszkała tam jedna trzecia jej mieszkańców. Do sklepów i warsztatów przeciskali się klienci i dostawcy, wąskimi ulicami krążyły autobusy i tramwaje. W tłoku dzielnicy żydowskiej nie było miejsca dla drzew, nie mówiąc już o ukwieconych skwerach.

Nirensteinowie mieszkali jednak w miejscu szczególnym – tuż obok Wielkiej Synagogi, wzniesionej w 1878 roku na Tłomackiem 7. Gmach tej wspaniałej świątyni mógł pomieścić ponad dwa tysiące osób (tysiąc stu pięćdziesięciu mężczyzn na dole i tysiąc pięćdziesiąt kobiet na galerii). Na jego budowę i wyposażenie spolszczona żydowska burżuazja zebrała astronomiczną sumę dwustu tysięcy rubli.

Synagoga na Tłomackiem była wyjątkowa nie tylko dlatego, że była wielka. Także – a może przede wszystkim – dlatego, że Żydzi odprawiali w niej nabożeństwa po polsku. Jedenastego listopada obchodzono tu rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. Stąd w rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja kondukt rzemieślników żydowskich ruszał do siedziby prezydenta RP na Zamek Królewski.

Do synagogi przychodzili nie tylko Żydzi, ale także polscy melomani. Na co dzień można tu było posłuchać chłopięcego chóru, od święta – najznakomitszych kantorów. „W wigilię Jom Kippur z samego rana zamykano ulice prowadzące do synagogi, i gdyby nie to, że na rogach stali ubrani w galowe mundury oficerowie w białych rękawiczkach, można byłoby pomyśleć, że odbywa się wielka obława na politycznie podejrzanych” – wspominał Icchak Borensztajn. W takie dni Pola widziała z okna, jak policja konna blokowała wejścia na skwer, jak przed synagogą zatrzymywały się eleganckie limuzyny. Jak komitet powitalny Żydów w cylindrach czekał na gości spoza żydowskiego świata – polskiego prezydenta, premiera, generałów i ambasadorów.

W dwudziestoleciu międzywojennym Tłomackie było nie tylko centrum życia religijnego i areną uroczystości państwowych, ale także symbolem nowocześnie pojmowanej kultury żydowskiej. Pod numerem 13 działał tu Związek Literatów i Dziennikarzy Żydowskich. Twórcy klasyczni i awangardowi pili razem wódkę, tańczyli i toczyli gorące dyskusje o światowych prądach w literaturze.

A zwykłe życie miejskie: sklepy, kawiarnie, fryzjernie, najróżniejsze usługi? Według ksiąg sądowych, naprzeciwko domu Poli znajdowała się księgarnia Achiewer Jakóba Libermana. Tłomackie 11 to fabryka kapeluszy Szmula Cukiermana, a pod 13 był salon mody damskiej. Pod tym samym adresem mieścił się niekoszerny bar Metropol, założony z inicjatywy partii socjalistycznej Bund. Na rozległym placu działało jeszcze kilku krawców, perfumeria i kaletnik. W sumie ruch był niewielki, i w powszednie dni plac wydawał się pusty.

– Żaden Żyd nieasymilowany tu nie przychodził. Tylko wyższe sfery w kapeluszach – opowiada mi znakomity znawca żydowskiej Warszawy Jan Jagielski. I dodaje (choć świetnie wie, że mówimy o nieistniejącym placu): – Tłomackie to jest smutna ulica.

Życie było tuż obok, na Nalewkach. Dzisiaj to tylko kawałek bruku, stare tory tramwajowe urywają się wśród zieleni. A kiedyś? – Nalewki to szum i gwar – opowiada Jan Jagielski. – Wszyscy chodzili na Nalewki, bo było tanio i coś się działo. Nie tylko kupcy i gospodynie, ale wszystkie służące, andrusy, gazeciarze, złodziejaszki, tragarze, żołnierze na przepustkach.

Domy na Nalewkach miały podwórza od suteren po pierwsze, a nawet drugie i trzecie piętro zajęte przez rzemieślników i handel. Szyldy były po polsku, ale mówiono w jidysz. Co tam mówiono: spierano się i targowano! Wprost na ulicy rozkładali swój towar sprzedawcy owoców, garnków, grzebieni, podwiązek, sznurowadeł. Mieszkańców budził krzyk niewyspanych ludzi, którzy tak rozpoczynali dzień pracy.

Od gwaru Nalewek można było odetchnąć w ogrodzie Krasińskich. Dzisiaj to park, jakich w Warszawie wiele, z klombami, jeziorkiem i równo skoszoną trawą. Kiedyś był on nie tylko mniejszy – ale zupełnie inny. Zakurzony i zaniedbany, tak mocno zrósł się z Dzielnicą Północną, że nazywano go ogrodem Żydowskim.

Już od rana jego ławki były zajęte przez stałych bywalców. Pierwsi przychodzili bezrobotni mężczyźni w popękanych butach i dziewczyny w dziurawych pończochach. Rozmawiali o emigracji do dalekich krajów, gdzie „pieniądz leży na ulicy”, i o bogatych krewnych. „Palestyna miała oddzielną ławkę. Na tej ławce jaśniały młodzieńcze oczy, trwające w innym transie; oczy przybyłe z małych polskich miasteczek. Chłopcy i dziewczyny odziani w skórzane kurtki, na poły żołnierze, na poły wędrowcy, opuszczali mizerne żydowskie gniazda, wypychani z ciasnych domostw. Na tej ławce nie szukano bogatych wujków. Tu szukano bohaterskich czynów, ciężkiej pracy” – czytam w zbiorze wspomnień „Pojlisze jorn”.

Przy długiej alei z rzędem ławek rozsiadali się starcy rozprawiający „o dawnych wielkich fortunach, o minionej kupieckiej uczciwości i dumie. Zbierali się dawni koledzy z żydowskich placów handlowych”. Starzy bogacze mieli oddzielną ławkę, omijaną z respektem. Najgłośniej było przy fontannie, gdzie spotykali się ojcowie z małymi dziećmi. – Zostawiali żonę za kantorkiem i szli porozmawiać z innymi mężczyznami o handlu i polityce – opowiada Jan Jagielski. – A dzieci puszczone samopas pryskały się wodą z fontanny.

Do takiego ogrodu Krasińskich przychodził w latach trzydziestych Janusz Korczak z podopiecznymi żydowskiego sierocińca na Krochmalnej. Przy zachodniej bramie do dziś jest niewielka, porośnięta kasztanowcami górka. Według Jana Jagielskiego, zimą dzieci z Domu Sierot zjeżdżały tu z Korczakiem na sankach, jesienią zaś zbierały kasztany. A kiedy wybuchła wojna i ogród znalazł się poza murami getta, Korczak umieścił liście kasztanowca na sztandarze Domu Sierot.

Prowadząc dzieci do ogrodu Krasińskich, Korczak musiał mijać zachodnią bramę ogrodu Saskiego. Dlaczego żydowskie sieroty z Krochmalnej szły po kasztany dalej, przez plac Bankowy i Tłomackie aż na Nalewki? Może dlatego, że przy bramie ogrodu Saskiego stał polski dozorca, który pilnował, żeby do parku, nazywanego „letnim salonem stolicy”, wchodzili tylko warszawiacy „schludnie ubrani”.

Nie znaczy to, że do ogrodu Saskiego wpuszczano tylko zamożną publiczność; w środku był przecież pawilon Towarzystwa Kropla Mleka, które troszczyło się o dzieci z ubogich rodzin. Wykluczenie tych, którzy nie byli ubrani „schludnie”, w praktyce oznaczało zakaz wstępu dla religijnych Żydów w chałatach i kipach. Korczakowi, choć nosił się „po europejsku”, przyzwoitość nie pozwalała pewnie przekroczyć bramy ogrodu, do którego nie mieli wstępu bliscy jego podopiecznych.

Czy dzieci czuły żal? Palącą ciekawość? Za tą bramą rozciągał się świat tak inny od ogrodu Krasińskich, jak Nalewki różniły się od pobliskiej Marszałkowskiej.

Ogród Saski był od Krasińskich dwa razy większy. Na wzorowo utrzymanych rabatach rosły róże. Spośród krzaków bzu wyłaniały się barokowe posągi Twórczości, Chwały, Prawdy, Muzyki i Poezji. Nawet prozaiczny wodomierz miał tu formę rzymskiej świątyni Westy. Niedaleko wejścia stał kataryniarz, obok woliery z kolorowymi ptakami można było kupić lody Eskimos. Latem na podeście grała orkiestra parkowa. Alejkami paradował warszawski wielki świat: najpiękniejsze kobiety, oficerowie i złota młodzież. „Na wielkim placu przy bramie rozkładały się taborem niańki i mamki z gromadą niemowląt i kilkuletnich dzieciaków, a między nimi przesuwał się wysztafirowany strażak” – pisze Elżbieta Charazińska w książce „Ogród Saski”.

Jeśli na mapie przedwojennej Warszawy połączyć linią bramę ogrodu Saskiego z bramą ogrodu Krasińskich, kamienica pod numerem Tłomackie 3 wypada dokładnie pośrodku. Tu i tam szło się piechotą kilka minut. Do którego ogrodu chodziła w dzieciństwie Pola?

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Tancerka i zagłada. Historia Poli Nireńskiej

Подняться наверх