Читать книгу Łańcuch pokarmowy - Wiktor Noczkin - Страница 8

Оглавление

Obudziło mnie pukanie w szybę. Ktokolwiek pukał, robił to cichutko, wręcz delikatnie, ale i tak wyrobione latami w Zonie nawyki dawały o sobie znać na Dużej Ziemi. Za oknami mogły przewalać się nocne pociągi towarowe do byłego RemŻelDoru, jeździć w tę i we w tę ciężarówki... Nawet pisk hamulców mnie nie budził. Ale najmniejszy wypadający poza standardowe ramy dźwięk, cokolwiek, co nie pasowało do zwyczajowego tła – i od razu wybijałem się ze snu.

Ręka automatycznie sięgnęła po leżący pod poduszką pistolet, dopiero potem otworzyłem oczy i – dokładnie w tej kolejności – zidentyfikowałem dźwięk.

Aha, byłem u siebie, to pół biedy. No, „u siebie” to dużo powiedziane – tymczasowo wynajęty domek na przedmieściach Kolczewska, ale pościel już swoja. Z racji tego, że pościel swoja, to i pistoletu, rzecz jasna, nie było.

Za to był nóż.

Wyśliznąłem się z ciepłego łóżka i przesunąłem pod ścianą w kierunku okienka. Szybkie zerknięcie – akurat na poziomie oczu pojawiła się dłoń i doczepione do niej przedramię w ciemnogranatowym dresiku z czterema paskami.

Albo i czarnym. Albo różowym. Tak czy inaczej, dłoń zacisnęła się w pięść i ewidentnie znów chciała zapukać w szybę.

– Dron, weź nie hałasuj! – syknąłem. – Otwieram, już otwieram.

Wielkolud Dron, skądinąd znany wykidajło ze skądinąd znanego hotelu Gwiazda, odsunął się o krok, pochylił i dopiero wtedy spojrzał mi w twarz.

– Ślepy, weź no wyjdź, co? Albo drzwi otwórz. Sprawa jest...

– Dron, do jasnej cholery. Jest środek nocy. I przecież mówiłem, że skończyłem z tym...

– Gosza tu jest.

– Aha. No dobra, zaraz będę.

Ojoj, skoro sam Gosza się ruszył, to sprawa musiała być poważna. Nie wypadało go spławić, nie bez rozmowy. Prędko naciągnąłem gatki, otworzyłem drzwi z łańcucha.

– No chodźcie.

Jako pierwszy wszedł Gosza Kary. Wytarł adidasy. Rozejrzał się. Podał mi rękę.

– Witamy kolegę emeryta.

Potem wsunął się Dron, schylając, żeby nie zawadzić o futrynę.

– Mało czasu jest, więc do rzeczy – wyjaśnił Kary. – Nie, światła nie zapalaj. Po ciemku posiedzimy. Sprawa jest. Pomoc potrzebna.

– Gosza, mówiłem przecież, że...

– Do nikogo innego nie mogę się zwrócić, Ślepy. Pomóż. Gardłowa sprawa.

Pokiwałem tylko głową. No, musiała być jazda po bandzie, jeśli Gosza takich słów używa. Zupełnie nie w jego stylu.

– Zrobili nam w Gwieździe kocioł... – zadudnił Dron. Wykidajło nawet nie siadał, stanął tylko przy oknie i wpatrywał się w ciemność. Potężne bary niemalże w całości zasłaniały i tak nieduże okienko, przez które do pokoiku wsączał się blask księżyca.

– Poczekaj, mogę ja? Zacznę od początku. – Kary podniósł rękę. – No więc, tego... Władowałem się w jedną niemałą sprawę, Ślepy. Normalnie bym się nie pchał, nie moja półka... No ale wiesz, jak jest? Nie na własne życzenie, z góry poszedł rozkaz. Co kazali, to zrobiłem.

– Ale co zrobiłeś? Chyba że to tajemnica handlowa?

– Pewnie, że tajemnica. No, dość powiedzieć, że zbieraliśmy materiał na jedną grubą szychę. Ja zebrałem, konkretnie. Generał brygady Petriszczew, obiło ci się o uszy? Tak więc facet ma sporo na sumieniu, niemało się udało znaleźć, i to bez trudu.

Nie mówiłem nic. Co tu było do powiedzenia?

– I nie wiem, czy jakaś suka na mnie doniosła, czy tamten się sam zorientował. Zaczęła się pętla zaciskać, a teraz w ogóle w biegu już jestem. No i muszę schować gdzieś materiały, rozumiesz?

Bogini moja, Fortuno. Nie rób mi tego. Nie teraz.

– A gdzie lepiej, jak nie w Zonie? Tutaj wszędzie mogą znaleźć, nijak nie upilnuję.

No tak. Generał był dowódcą wojskowym całkiem sporego kawałka ziemi, ciągnącego się łukiem wzdłuż Kordonu. Petriszczew trzymał łapę na wszystkich podejściach do Zony od tej strony, więc siłą rzeczy niejednego wziął pod swoje obszerne skrzydła... Może nie takie drobne płotki jak mnie i innych emerytowanych włóczęgów, czy nawet Karego, który dla generała był mniej niż nikim. W łańcuchu pokarmowym naszego półświatka, ułożonego w całości wokół Zony, Goszę od Petriszczewa dzieliło zbyt wiele ogniw pośrednich. Dobre kilka gatunków drapieżników żywiło się tam spokojnie, nawet nie rozpychając się łokciami.

– Gosza, przecież sam wiesz: żenić się chcę. Dom budujemy. Data ślubu już wyznaczona... Ja tu tylko tymczasowo, dorywczo.

– Ślepy, mało co na świecie nie jest tymczasowe i dorywcze. Tak samo byś się do Zony bujnął, tydzień, dwa i z powrotem. Moją paczuszkę schowasz, zakopiesz gdzieś, ukryjesz jak trzeba... A sam się na dnie przyczaisz. Jak chcesz, to nic nie rób, siedź se w jakimś obozie i wódę wal tylko. No? A potem ja ci puszczę sygnał, to wykopiesz...

– Topór wojenny, co? – skrzywiłem się. – Topór wojenny wykopię?

– Patrzcie, na żarty mu się zebrało. Przyjedzie kontrola z Kijowa, z dowództwa sił międzynarodowych. Będzie ktoś od naszego prezydenta, kilku z Ministerstwa Obrony. A my im pach! Prezencik. Zobaczcie sobie, co generał w wolnym czasie robi. To z Zachodu ludzie, przy nich takiej sprawy pod dywan nie zamiotą, więc Petriszczew obciągnie po całości, na twarz.

Westchnąłem. Kary chyba opacznie zinterpretował tę reakcję:

– Nie bój nic, mordo moja! Wszystko zrobimy jak trzeba, nic na chama! Tak wyjdzie, że komisja sama to znajdzie, jeszcze się ucieszą: o, jakiego pasożyta społecznego odkryli! Dla nich to jak gwiazdka z nieba będzie, niejeden na tym karierę ukręci, o jeden szczebelek wyżej się wdrapie. No i rozumiesz, dalej już samo poleci, tylko popchnąć trzeba. Trzeba będzie się tylko przytaić, dopóki tamci...

– Gosza, człowieku, nie rozumiesz? Skończyłem z tym. Na dobre.

– Ślepy, człowieku, błagam cię. Obława na mnie idzie, rozumiesz? Jak wilka w norze mnie osaczają. Zaszczują jak psa ślepego.

Oho, nie spodobały mi się nutki dramatyzmu w głosie Karego. Gosza naprawdę mnie prosił, ba – błagał! I bał się, że mogę mu odmówić. Bał się. I teraz jeszcze poczuł, że się zawahałem, wyrzucił z siebie:

– Ślepy, pomyśl tylko! Już my cię do Zony wprowadzimy, a tam lepiej ode mnie teren znasz. Ty mądry gościu jesteś, przyczaisz się, przeczekasz, a ja tobie dam kasy na drogę, ile chcesz... No wakacje, normalnie wakacje ci zafunduję! Ostatnie kawalerskie, no? Akurat przed ślubem się ogarniesz, schudniesz, opalisz się. A ja ci, jasna rzecz, jeszcze bonus wypłacę po wszystkim! Teraz, słuchaj, kopsnę ci zielonych i kolorowych, na fundusz reprezentacyjny, żebyś się tam nie musiał szczypać z niczym. Akurat dom ci wykończą, moi ludzie dopilnują. No to jak? Pomóż, podaj rękę, bo bez ciebie jestem już trup!

Po raz kolejny westchnąłem, ale jeszcze ciężej.

– No to co, zgadzasz się? No! Ślepy, ja cię znam przecież! Zgodziłeś się, co?

Nawet w takim stanie – wystraszony, zdenerwowany, niemalże bliski bycia normalnym człowiekiem – Gosza i tak z jakiegoś powodu mnie odrzucał. No ale co zrobić? Był jednym z naszych. Nie było szans, żeby szef lokalnej bandyterki miał kiedykolwiek stać się częścią braci stalkerskiej, ale nie zmieniało to faktu, że staliśmy zasadniczo po tej samej stronie barykady. Nie raz przecież bywało, że Kary za któregoś ze stałych bywalców poręczał słowem, albo i czynem, a każdy z jego „emerytów” mógł zawsze liczyć w Gwieździe na ciepły kąt i gościnę. Może i nie bezinteresowną, ale mimo wszystko.

A teraz Kary przyszedł po pomoc do mnie.

– Gosza, wiesz co...

– Wiem. To co, umowa stoi?

– Stoi.

Fortuno, spraw, aby to nie był wielki, ogromny błąd.

– No to... Masz tutaj paczuszkę, weź. Nieduża, widzisz? Nie będzie trudno schować. I pieniądze weź, to na drobne wydatki. Nie, nie patrz tak, to tylko zaliczka! Realna kasa potem będzie, nie skrzywdzę!

Jednym spojrzeniem oceniłem rozmiar zwitka banknotów – no, nawet nie było źle...

– A ty i tak musisz do Zony iść, Ślepy – rzucił Dron, nawet się nie odwracając. – Wszystkich naszych już zgarnęli, teraz przesłuchują. Do ciebie też dojdą, nie bój się. Wszyscy wiedzą, że w Gwieździe waletowałeś. Jak nie dziś, to jutro, ale przyjdą. I żadne znajomości nie pomogą, nie będzie komu ręki podać. Petriszczew za sznurki ciągnie, teraz wszystkich po kolei będzie rąbać, byleby nasze materiały wydusić. Więc jak wolisz – albo na dołek, albo za Kordon. I tak byś tam poszedł.

– Gosza – przełknąłem ślinę – nie mogłeś tak od razu powiedzieć?

– Nie mogłem – uśmiechnął się Kary niespodziewanie. Uśmiech co prawda słaby mu wyszedł, wymęczony. – Chciałem, żebyś sam, rozumiesz? Uczciwie. Żebyś sam zdecydował się pomóc. Tak słuszniej będzie, po ludzku.

Och, po ludzku. No proszę, proszę, przecież tak nagłe przebudzenie człowieczeństwa w Goszy to naprawdę rzadki zwierz. Mutant, chciałoby się rzec. Ale to właśnie dla tych rzadkich przebłysków wypada Karemu pomóc.

– Nie bój nic, Ślepy – podsumował Kary, już się podnosząc. – Słuszną decyzję podjąłeś. Parę tygodni w Zonie i już, po bólu. Ty tam nie ryzykuj, bo jak coś się tobie stanie tam, to ja tutaj będę miał problem... Siedź cicho, towaru pilnuj, nie pchaj się na scenę. Mnie tutaj jutro ktoś na minę wsadzi i ani śladu nie zostanie.

– Że co? Na jaką minę?

– Przeciwpancerną, pod samochodem doczepioną. No już, zbieraj się, ja na dworze czekam. Podrzucę cię do Kordonu, akurat przed świtem się przekradniesz.

Za kółko wcisnął się Dron, Gosza siedział z przodu i nie odzywał się ani słowem. Ja uciąłem sobie jeszcze krótką drzemkę, mimo że najpierw co rusz przypominałem sobie, czego jeszcze mogłem zapomnieć, w pośpiechu pakując plecak. Potem jednak machnąłem ręką: i tak już nie wrócę, po co się martwić? Jak czegoś nie wziąłem, to będę improwizować, w końcu Kary jakiś fundusz zapewnia. No i poza tym może faktycznie wreszcie starych kumpli odwiedzę? Bo potem, po ślubie, to już marne szanse...

Larik zrozumie. Na pewno.

Obudził mnie dla odmiany Kary.

– Ślepy, powstań! Jesteśmy na miejscu, wypad z wozu. Godzina W za dwadzieścia minut.

Ziewnąłem, przetarłem oczy kułakiem. Chciałem się przeciągnąć, ale ciasnawo było, więc tylko wymacałem ręką plecak i wytoczyłem się z samochodu.

Do świtu było już niedaleko, maksimum godzina: niebo poszarzało, na wschodzie widać było pierwsze paski różu, podświetlające ciemną linię lasu na tle nieba. Na trawie zaległa kroplami zimna rosa, nad rowem melioracyjnym podnosiła się gęstą watą poranna mgła.

Dron zgasił silnik i też wygramolił się z wozu, choć z racji swoich rozmiarów musiał to robić na raty: najpierw ręka, potem noga, głowa, ramię... Gosza nerwowo przechadzał się przed maską, ćmiąc papierosa. Przy każdym kroku jego mokre buty zostawiały długie, rozmazane ślady w kładącej się pokotem trawie, tworząc za Karym swoisty kilwater na tym jesiennym trawiastym oceanie.

– Ołówek się nie spóźni – rzucił przez ramię na wydechu. – Punktualny jest jak cholera! Zostało... osiemnaście minut. Zaraz zobaczysz, na pewno będzie w punkt.

– Że niby ten Ołówek? Ten sam, co frajerów wozi na safari?

– A, to widzę, że się znacie!

– No, powiedzmy, że przez wspólnych znajomych... A on tu co robi?

– Chcesz na drugą stronę czy nie? No chcesz! – zaczął wyjaśniać Kary. Widać było, że ledwo się trzyma, bo gadał jak najęty sam z siebie, byleby nie myśleć o czym innym. – Starymi kanałami przecież cię nie mogę przepchnąć, bo za Kordonem każdy pies z kulawą nogą może brać w łapę od Petriszczewa. Gdzie się obrócić, jego ludzie, wszystkich na smyczy trzyma. Łapiesz?

– „Gdyby nie ręka, co by brała, wielką by zacność sprawiedliwość miała” – rzuciłem cytatem.

– Co ty znów pleciesz, Ślepy? Co to za poetycka breja?

– Nie breja, tylko Reja. Nieważne.

– Aha. No więc Ołówek ma tutaj swoje plecy, ale inne. On z wojskowymi nijak się nie kuma, ale kryją go z poziomu centralnego, z Moskwy.

– „Niewidzialna ręka Moskwy” zatem. Ta ręka, co daleko i głęboko sięga, i to wcale nie tą drogą, co by człowiek chciał. I co, z Ołówkiem mnie wyślesz, jako jego asystenta?

– Coś ty, Ślepy? Nie przeszłoby. Nieważne, jakie papiery, i tak cię wyhaczą. Zorganizujemy przerwanie Kordonu od strony Zony, ze środka... No pewnie, hałasu od cholery będzie... Dron, przygotuj wszystko.

Wykidajło zaczął grzebać i przestawiać coś w bagażniku.

– Ej, ej, zaraz. Jakie przerwanie Kordonu?

– Nie panikuj, zaraz zobaczysz. Weź na razie idź sobie w krzaczkach ulżyj. Potem czasu nie będzie.

Gosza zaciągnął się ostatni raz i wdeptał niedopałek w mokrą, zmiętą trawę. Dron wychylił się zza klapy bagażnika z kałasznikowem w ręku.

– Oho... – mruknąłem. – A jakby nas po drodze zatrzymali, rutynowa kontrola?

Dron wzruszył ramionami, uśmiechnął się smutno.

– A co za różnica? I tak nas już szukają, więc jak nie spojrzysz, to kicha. Masz, zaraz ci nabojów dam.

Wziąłem. Sprawdziłem z nawyku. Szarpnąłem zamkiem. W oddali zawył silnik, na drogę wyjechał dostawczak.

– O, jest i Ołówek – powiedział Gosza. – Słuchaj, Ślepy, jesteśmy teraz jakieś dwa kilometry od Kordonu. Ołówek ma u siebie takie urządzenie...

– Wabik – wtrącił Dron.

– No, mówią, że wabik. Przekaźnik radiowy, który oddziałuje na mutanty. Takie tam, psy i te wasze inne, sam wiesz. Wojskowi zaczęli to wykorzystywać od niedawna, żeby ściągać stwory prosto w sektor ostrzału, kiedy rutynowo czyszczą terytorium. Nie wiem, skąd Ołówek go wziął, bo to sprzęt ścisłego zarachowania.

– Ano, przewijało się już takie coś wcześniej.

– No więc Ołówek wiezie tutaj ten wabik, odpalimy go i urządzimy spęd. Psy tutaj centralnie przez pola minowe polezą, wyczyszczą przejście. I nawet nie pytaj, ile mnie to kosztowało! Nawet jak powiem, nie uwierzysz.

– Zaraz, zaraz! To co, ty chcesz, żebym ja pod prąd fali mutantów szedł? Wiesz co, Gosza, powiem ci tylko jedno...

– Potem powiesz. – Gosza, rzecz jasna, był przeświadczony o genialności planu. – Ołówek, siemano!

Z dostawczaka wyskoczył postawny typek w kamuflażu, cały poobwieszany jakimiś ładownicami i torbami. W ramach przywitania machnął tylko ręką.

– Dobra już, nie przeciągaj. Gotowi? Odpalam.

Ołówek był wyraźnie zdenerwowany, nawet silnika nie wyłączył. Nie czekając nawet na to, co może powiedzieć Gosza, znów podskoczył do samochodu i wsunął rękę przez otwarte okno.

Dron zarzucił karabin na ramię, popatrzył na zegarek.

– Normalnie chronometry można wedle niego nastawiać. Zero trzecia czterdzieści, psia wachta.

– Że co? – zdziwił się Gosza.

– We flocie do czwartej rano masz psią wachtę. Najtrudniej wystać, bo nad ranem człowieka sen z nóg ścina, więc i psią nazwali.

– Aha, zaraz będziesz takie bajki psom opowiadać. Ślepym – rzucił Ołówek, podchodząc bliżej. – Agregat gra i buczy, zaraz się zacznie.

Raz jeszcze sprawdziłem nerwowo kałasza, poupychałem magazynki po kieszeniach. Gosza też zawiesił sobie na szyi pistolet maszynowy z dziwnym, cylindrycznym magazynkiem. Ołówek siedział w swoim dostawczaku, potem otworzył właz w dachu, wyjrzał, znów się schował. Czas ciągnął się jak guma od gaci. Nie działo się nic.

– No i co? Zaraz się twoja psia wachta skończy – rzucił Kary do ochroniarza. – A psów jak nie było, tak nie ma!

Gosza widać znów miał nerwa. W tej samej chwili, jakby w odpowiedzi na jego słowa, w oddali rozległo się wycie mutantów – ledwo, ledwo słyszalne. Możliwe, że byśmy ich nie usłyszeli, gdyby nie ta krucha, dosłownie kryształowa cisza, która zawsze otula świat przed wschodem słońca.

– Działa – zauważył Ołówek z zadowoleniem.

Wycie zbliżało się i narastało, słychać było, jak do chóru dołączają kolejne stwory. Potem walnęło – raz! Drugi! To zaczęły się rwać miny. Psy parły na przełaj, prosto na zew wabika, ciągnęło je za Kordon, gdzie przeważnie mutanty nie wyściubią nosa. Nawet przy samej granicy Zony rzadko się kręcą, bez naturalnego dla siebie, skażonego i nienormalnego środowiska czują się niepewnie, a poza Kordonem nawet przeżyć długo nie dają rady. Ale sygnał wabika był silniejszy od ich instynktu samozachowawczego, więc bękarty Zony pędziły ku sygnałowi, coraz pewniej i szybciej w miarę zbliżania się do jego źródła.

Poszczególne detonacje zaczęły zlewać się w jednostajny huk i dudnienie, rozchodzące się echem ponad lasem.

– E! Może ja wezmę i wyłączę już?! – zawołał ze swojego dostawczaka Ołówek.

– Żebym ja ciebie nie wyłączył! Niech działa! Niech lezą mutanty, im więcej, tym szerszy korytarz wydepczą!

– Gosza, wystarczy! – Ołówek wyjrzał przez właz w dachu. – Zaraz tutaj będą!

– Już są – skonstatował Dron i poderwał karabin, w jego wielkich łapskach wyglądający jak zabawka.

Wpatrzyłem się w ciemną ścianę lasu: faktycznie, dwa ryże punkciki nierównymi skokami pędziły w tę stronę. Jedna bestia schowała się w dolince, znikając w paśmie mgły, drugi pies pobiegł górą, zatrzymał się na szczycie płaskiego wzniesienia. Podniósł łeb i zaczął węszyć bezokim pyskiem; nijak nie mógł się zorientować, gdzie jest, pozbawiony znajomej atmosfery, ale widać było, że ogólny kierunek na wabik trzyma twardo.

– Gosza, wyłączam...

– Myślenie wyłącz, nie za to ci płacę! – huknął Kary na Ołówka. – Wsiadaj za kierownicę i pojechał! Włączony! Jedziesz i nie wyłączasz, zrozumiano?! I czekasz na sygnał ode mnie.

Z lasu wypadły kolejne mutanty – trzy... cztery... potem jeszcze kilka po prawej... W końcu pomyliłem się w rachubie. Ołówek zgrzytnął niedociśniętym sprzęgłem i wrzucił jedynkę, jego samochód zaczął powoli wykręcać.

Zbiegający po skłonie pies zamarł, wzdrygnął się zauważalnie. Był tak blisko, że widziałem krwawe rany na jego zapadniętych bokach – musiało go posiekać odłamkami po szczególnie bliskiej detonacji. Teraz zadarł pysk wysoko, szukając oddalającego się zewu urządzenia; musiał czuć, że coś jest nie tak, że przestrzeni wokół jest za dużo, że brak zwyczajnego tła promieniowania... Mutant szczeknął i warknął głucho, podświadomie reagując na uczucie zagrożenia, a potem zerwał się z miejsca i popędził ku samochodom.

Dron wziął stwora na cel, ale uprzedził go Kary: krótka seria, mutant zaskamlał i zarył mordą w ziemię. Z zarośli wyskoczył drugi pies, też idący prosto na nas – w tej samej chwili, dosłownie jak na rozkaz, zwróciły się ku nam również inne psy, do tej pory trzymające się z daleka. Musiał je prowadzić, psia ich mać, przewodnik telepata! Drugiego mutanta utłukliśmy jeszcze bez problemu, a potem doszło do nas czoło fali. Na szczęście psy biegły jednym stadem, a furgon Ołówka, wyjąc silnikiem, oddalał się od miejsca potyczki.

Spokojnie rozwaliliśmy z Dronem i Goszą mutanty na trzy karabiny – oszołomione, poszarpane przez miny i moździerze, były doskonałymi celami. Zresztą detonacje na Kordonie oddalały się, przesuwając wraz z jadącym wzdłuż granicy Zony dostawczakiem. Psy przybiegały to parami, to trójkami, zadzierały bezokie mordy i ginęły jeden po drugim. To nawet nie była walka, ale zwykła jatka.

Potem strumień mutantów zaczął wysychać, pewnie sygnał ściągnął z Zony wszystko, do czego tylko dotarł. Gosza odsunął się za mnie i Drona, wybrał numer na komórce.

– Ołówek, fajrant. Gdzie, dokąd?! Na skrzyżowaniu na nas czekasz.

Odstrzeliłem z litości ostatniego psa, który próbował czołgać się po śladzie samochodu. Kilka sztuk jeszcze kuśtykało, chowając się po krzakach.

– No to co, Ślepy, komu w drogę...? – zagaił Gosza. – Już, już, zawijaj się, bo nie zdążysz. Niech ci twoja Fortuna sprzyja!

Zarzuciłem na ramię plecak, zmieniłem jeszcze magazynek i puściłem się biegiem, starając się lawirować pomiędzy niedobitkami niedawnej fali. Powoli, stopniowo dotarło do mnie, co w ogóle robię i co jeszcze będę – wydarzenia ostatnich dwóch godzin zdawały się niemalże snem. Dopiero teraz poczułem, jak ze snu wyciągają mnie cisnące buty, zafoliowany pakiecik dokumentów w wewnętrznej kieszeni i nagrzana lufa kałasznikowa...

Zerknąłem przez ramię – najpierw przestraszyłem się, że coś się stało. Potem pomyślałem z przerażeniem, że Dron zdradził i stuknął Karego, ale zorientowałem się, że wykidajło wyciąga z bagażnika ciało w czarnej kurtce i dżinsach, identycznie ubrane jak sam Kary. Gosza stał sobie przy samochodzie, trzymał się pod boki, pomagając Dronowi dobrą radą i pokazując, co i jak ma robić. Odbiegłem jeszcze kilkanaście kroków, znów obejrzałem się z ciekawości: trup siedział na przednim fotelu, oparty czołem o kierownicę, a dwaj konspiratorzy grzebali w bagażniku.

Pod nogi wyskoczył mi młody kundel, zupełnie szczeniak jeszcze. Zasunąłem mu kopa, puściłem w ślad serię i zanurkowałem w lesie. Musiałem zejść sforze z trasy, więc starałem się zostawić wycie psów jak najdalej z boku, jednocześnie omijając ułożone w szachownicę pola minowe na Pograniczu i usiłując iść mimo wszystko przetartą przez mutanty ścieżką.

Byłem już głęboko w lesie, gdy ziemia zadrżała mi pod nogami, a z tyłu huknęło i błysnęło. W niebo podniósł się kłąb czarnego dymu.

Więcej już się nie odwracałem – byłem zbyt zajęty przedzieraniem się przez wysoką trawę. Tylko patrzeć, jak pojawią się tu wojacy z kontyngentu UNFOR, zapewne mocno poruszeni nagłym atakiem na umocnienia. Pewnie nawet teraz idą sobie na spotkanie z przeciwległych stron Kordonu, nie spiesząc się szczególnie, waląc ze wszystkiego, co mają pod ręką, na każdy ruch i dźwięk, i cały czas raportując dowództwu. Kilka kompanii przemieszcza się właśnie na tyły, rozwijając tam drut kolczasty i stawiając tymczasowy „pęcherz” wokół rozerwanych umocnień. A co najważniejsze: Nikt. Nic. Nie. Ogarnia.

Po kwadransie szybkiego marszu wyszedłem z lasu. Przede mną ciągnęła się droga wyżłobiona przez transportery patrolowe, a za nią szeroki pas zrytej przez pociski ziemi, zasłanej teraz ryżymi ciałami. Co poniektóre mutanty jeszcze się ruszały, ale większość zamarła na zawsze w nienaturalnych, iście artystycznych pozach, znajdując się w jednym bądź większej ilości kawałków.

Wbrew nawykom poszedłem tam, gdzie trup ścielił się gęściej. Tu nie Zona, w tym konkretnym przypadku więcej ciał równało się mniejszej ilości pozostających w ziemi min.

Jednak się obejrzałem: słup gęstego, smolisto czarnego dymu walił w niebo, podświetlany od dołu pomarańczowymi płomieniami palącego się samochodu, w którym powoli zamieniał się w skwarkę nieszczęsny dubler Karego.

Do poszarpanych na strzępy umocnień i ogrodzeń Kordonu dobiegłem po kilkunastu minutach, pozwoliłem sobie na krótki odpoczynek, po czym pocwałowałem dalej, chlupocząc w kałużach krwi, ślizgając się na porozciąganych po ziemi kiszkach i potykając o potrzaskane kości. Gdy nad głową zahuczały mi wirniki i przesunęło się potężne cielsko wojskowego śmigłowca, zdążyłem dopaść pierwszych zarośli. Szczupakiem skoczyłem w krzaki, zamarłem w bezruchu, wlepiając wzrok w popielatoszary ekran PDA.

Byłem w Zonie.

Znowu.

Łańcuch pokarmowy

Подняться наверх