Читать книгу Ślepa plama - Wiktor Noczkin - Страница 7

Оглавление

Bydlę z pana, van de Meer!

Starałem się włożyć w tę wypowiedź maksimum uczuć, żeby do ryżego dotarło, jaką głupotę wywinął, ale Dietrich tylko suszył zęby, w pełni zadowolony z siebie. No, w sumie to miał po temu powody, w końcu kabana powaliła właśnie jego kula... Ogromne cielsko, pokryte ciemną szczeciną, rzucało się teraz coraz słabiej i słabiej, sierść na karku powoli opadała. Nawet leżąc na boku, zwierz wyglądał przerażająco.

– Bydlę z pana, van de Meer! Nie zaprzeczy pan chyba, że włączył to swoje debilne urządzenie?

Zaczynało mi powoli przechodzić, więc spieszyłem się, żeby wylać żółć, póki cholera mi nie minęła. Ryży zwinął z twarzy uśmieszek i demonstracyjnie podniósł ustrojstwo z przyciskami – popatrz pan sam, wyłączone.

– Słyszałem, jak prztykał pan włącznikiem.

– No niech panu będzie, Ślepy. Po prostu sprawdzałem...

Aha, jasne – sprawdzał. Tak po prostu. W Zonie nie ma, że coś się dzieje „po prostu”. Oczywiście, kabana widziałem już z daleka – wielki odyniec rzucał się w zaroślach tak, że nie dało się go nie zauważyć. Przecież właśnie po to zszedłem ze ścieżki, żeby solidnym łukiem obejść krzaki, w których usadowił się stwór. Prypeć-kaban nie jest groźny, o ile się do niego nie zbliżać, zwierzak sam z siebie raczej nie poleci patrzeć, kto tam przechodzi w oddali, no ale jeżeli zwróci się jego uwagę – to zaatakuje na sto procent. Durne bydlę. No więc, zszedłem ze ścieżki i zacząłem robić koło, rozglądając się i w ogóle, z testową śrubką w ręku... ale pstryknięcie przełącznika słyszałem wyraźnie, van de Meer włączył swój idiotyczny agregat – i skutecznie tę uwagę na nas ściągnął.

Dzik ruszył ku nam jak przecinak, tylko trzask się rozchodził, gdy zwierz zaczął przedzierać się przez zagajnik. A ja w takich sytuacjach zawsze wpadam w nerwówkę. Właśnie dlatego zanim zdążyłem pomyśleć, machinalnie odrzuciłem śrubę, wyrwałem z kabury PMM – i wtedy w krzakach na poboczu drogi jakby granat wybuchł. Poleciały na wszystkie strony gałęzie, w powietrze podniosły się brązowe zeszłoroczne liście – pojawił się potężny łeb z nabiegłymi krwią ślepiami, racice z łomotem miażdżyły suche kije... A ja, szczerze mówiąc, zacząłem walić, nawet nie celując, na chybcika. Taktyka nie najlepsza. Kulki z makarowa tylko podniosły kabanowi ciśnienie. Zwierz z rykiem rzucił się, ale nie ku mnie, tylko na van de Meera. Dietrich odskoczył i właśnie ten błysk jego odblaskowo pomarańczowego kombinezonu najwyraźniej zwierzaka przyciągnął.

Skulony, rzuciłem się w bok, desperacko próbując sięgnąć do magazynka w kieszeni, więc też nie od razu zorientowałem się, że celem jestem nie ja, a van de Meer. Jak to zwykle bywa, magazynek nijak nie chciał trafić tam, gdzie trzeba, ryk zwierza i trzask gałęzi rozlegały się tuż obok – a ja czułem, że nie nadążam, więc jeszcze gorzej zacząłem się denerwować... i wtedy zobaczyłem przedziwny obrazek. Chuda, pomarańczowa sylwetka przygięła się, uchyliła tuż przed samymi szablami kabana, zwierz przeleciał, nie trafiwszy Dietricha, zasapał. Racice zaczęły ryć głębokie bruzdy w ściółce, na wszystkie strony posypało się błoto i kawałki próchna... Bach-bach-bach...! Bach!

Zdaje mi się, że dzika położyły pierwsze wystrzały, czwarty był chyba tylko kontrolny czy co... Zwierz runął łbem w krzaki, z rozpędu wlatując w zarośla, za którymi, tak jak przypuszczałem, schowała się „trampolina” – zupełnie maluśka taka. I śrubkę przecież w ręku miałem, żeby sprawdzić...

Cielska takiego jak nasz kabanik anomalia nie dała rady podnieść – podrzuciła je tylko, zakręciła i odrzuciła z powrotem. Truchło w locie wykonało obrót, plasnęło dokładnie przede mną, rozrzucając na wszystkie strony kawałki spróchniałej ściółki i bryzgi błota. Właśnie tutaj zwymyślałem Dietricha od bydlaków; dopiero potem dotarło do mnie, że ryży więcej ode mnie ryzykował, a i kabana przecież on wykończył. Dwie dziurki, z których pulsującymi strużkami tryska krew... Nie, trzy – trzecia dokładnie w uchu. Zuch ryży. I kto by się spodziewał, że nasz niezgrabny uczony ma w sobie tyle ikry? No, ja na pewno nie. A, jest i czwarty otworek – na boku kabana, za łopatką. Aj-waj, pan profesor, po mistrzowsku go położyliście! Trzy kule w łeb, a czwarta – w serce? Ale niemniej uważałem, że powinienem raz na zawsze wybić Dietrichowi ze łba durną brawurę. Tego akurat Zona nie toleruje.

– Co to ma niby znaczyć, „sprawdzałem”? Van de Meer, umówiliśmy się przecież, że najpierw zabieram szpej, a reszta potem.

– Szpeej? – Mój podopieczny jakby obracał słowo na języku, zabawnie przeciągając głoski.

– No, wyposażenie. Inaczej się mówi „szpej”. Pora przywyknąć do zawodowego żargonu... A z tym tutaj to się czuję jakoś tak nie do końca...

Mówiąc „z tym”, miałem na myśli pistolet, i dopiero teraz uświadomiłem sobie, że PMM-a w końcu nie załadowałem – magazynek nadal ściskałem w lewej dłoni. Szybciutko wsunąłem go na miejsce, spuściłem suwadło, znalazłem w trawie pusty, schowałem do kieszeni. Dietrich nie mówił nic.

Pistolety Makarowa wydał nam chorąży z ukraińskimi naszywkami w Wijskowoj Uprawie, gdzie z Dietrichem wypełnialiśmy papiery. Nie lubię broni przydziałowej, ale taki był jeden z warunków gry. Ponadto chorąży dogadał się ze swoimi, żeby podrzucili nas łazikiem do posterunku. Po pierwsze, dzięki temu nie trzeba było aż z miasteczka leźć piechotą, po drugie, wojskowi na posterunku spojrzeli na nas łaskawszym okiem: o, swojaki pewnie, skoro oficjalnym transportem zajechali. Nie jest to rzecz bez znaczenia – łatwiej będzie z chłopcami się dogadać w drodze powrotnej. Zdarzają im się napady melancholii, z którymi radzą sobie, waląc z grubej rury do wszystkiego, co podchodzi ku Pograniczu od wewnętrznej strony – w szczególności jak sobie urządzą „wieczorek literacki”. Oj tak, niewiadomego pochodzenia literatura bardzo mocno wpływa na chwiejność nastrojów.

Od posterunku ruszyliśmy ścieżką, wszystko było pięknie, nawet słoneczko wyszło... No wszystko było po prostu świetnie, dopóki nie nadzialiśmy się na tego przeklętego kabana. Teraz obejrzałem sobie Dietrichowe trofeum uważniej. Chyba młoda jakaś sztuka, niedawno od stada się odłączył, żeby założyć własną rodzinkę... Czy jak tam to u dzików się fachowo nazywa. Diabli zresztą wiedzą, jak to jest z mutantami. Tak czy inaczej, innych mutasów w pobliżu być nie powinno – za to ślepe psy na bank przylecą, żeby nażreć się padliną. A ja mam tylko PMM z jednym magazynkiem. Oj, trzeba nam jak najszybciej ruszać do skrytki.

– No dobra. – Machnąłem ręką. – Założymy, że udzieliłem panu nagany, pan się przyznaje do winy, wyraża skruchę i obiecuje poprawę. A teraz zbierajmy się stąd.

– Ależ czemu odchodzić?

– Niedługo psy się tu zjawią.

– Te same ślepe psy, o których tyle słyszałem w Gwieździe?

– Te same.

– Ależ to wspaniale! A jakby tak jeszcze czarnobylec z nimi był... – Ryży złapał za PDA, zaczął stukać po klawiszach. PDA miał wypasiony, z większym ekranem, pękaty taki, z gniazdem na doczepianą klawiaturkę.

– Panie Dietrich... – Ot, nie słucha, zaraza. – Van de Meer!

– Tak, Herr Ślepy? – Nie oderwał się nawet od ekranu. Westchnąłem ciężko, zacząłem wyjaśniać:

– Panie Dietrich, psy przyjdą tutaj na zapach zdobyczy. Najpierw sprawdzą teren dokoła cielska, potem odkryją nas i postarają się rozwiązać problem. Rozumie pan? Czyszczą terytorium wokół padliny, a potem ucztują przez kilka dni. I nas też wyczyszczą.

Van de Meer dostukał na PDA ostatnie zdanie, dopiero potem popatrzył na mnie.

– Tak, to się doskonale składa. Obserwacja stada w naturalnym habitacie przy zdobyczy – na początek dokładnie o to mi chodzi. Ślepy, usadowię się o tam, widzi pan?

Widzę, a jakże – drzewa. No, niby dość daleko od martwego kabana. Westchnąłem znowu – pytanie tylko, czy psy zgodzą się z moją oceną, że to dość daleko?

– Zbuduję... ee... – Ryży szukał słów po naszemu. Gadał całkiem nieźle, póki nie używał specjalistycznego słownictwa. – Eeee, ambonę, kazalnicę... gniazdo. Specjalne miejsce. Pan niech idzie do swojej skrytki, bierze, co potrzeba, a potem przychodzi do mnie. Tylko niech podchodzi pan z zawietrznej, wtedy psy pana nie wyczują.

Tropiciel od siedmiu boleści, przyrodnik jeden. I jeszcze poucza...

– Jeżeli będzie z nimi czarnobylec, to i bez wiatru wyczuje.

– Ależ pan przecież będzie miał już broń. – Van de Meer był ostoją spokoju. – Chociaż lepiej by było, gdyby dał pan radę przekraść się niezauważenie, aby nie zakłócać moich obserwacji.

– Bydlę z pana, van de Meer...

To powiedziałem już bez emocji, bo w zasadzie się zgodziłem.

– Niechże pan idzie, Ślepy... – powtórzył Dietrich. – Ja zaraz wezmę się do roboty... Odpocznę tylko chwilkę.

Spojrzałem na ryżego uważniej – zbladł coś, czoło zroszone ma potem. Tak się spruł po godzinnym marszu? Czy przygoda z kabanem tak na niego podziałała? Uczony schował klawiaturkę PDA do futeralika na pasku, wyciągnął z kieszeni napierśnej chusteczkę higieniczną i dokładnie wytarł całą twarz, potem ręce. Chusteczkę tak w ogóle później schował do drugiej kieszonki, którą pedantycznie zapiął. Ot, Europa... ale wygląda ryży słabiutko.

– Van de Meer, nie ruszę się ani na krok, dopóki nie zobaczę pana na drzewie.

No i na tym stanęło – po kwadransie zrobiłem Dietrichowi „stopkę” pod drzewem, potem oddałem mu część towaru ze swojego plecaka, żeby lżej się szło. Jeszcze poprosił, żebym mu pomógł się umościć i podał kilka starych, sczerniałych od wilgoci gałęzi, które wypatrzył gdzieś niedaleko. Potem jeszcze sprawdziłem, jak się ryży czuje na drzewie – no, małpa z niego była słaba, ale trzymał się całkiem pewnie. Wtedy też zdecydowałem się go zostawić i ruszyć ku skrytce; wreszcie mogłem wrócić na ścieżkę, więc pomaszerowałem szybciej.

Skrytkę sobie urządziłem w niedalekich ruinach. Trudno orzec, co było tam wcześniej, ale porzucony domek stał chyba jeszcze od czasów Pierwszej Awarii. Ścieżynka biegła sobie akurat koło gruzowiska, często gęsto stawali tam na popas stalkerzy, więc pomyślałem sobie tak: no w takim miejscu to już nikt nie będzie szukać. Nasi zawsze rozkładali się w kącie dalej od ścieżki, pod resztkami dachu, a ja swoje skromne rzeczy trzymałem na zewnątrz – tam, gdzie przegniłe belki i pozostałości azbestowego dachu utworzyły malowniczą hałdę, zasłoniętą od strony ścieżynki resztkami ścian. Pagórek zarósł trawką i wyglądał na zupełnie dziewiczy, więc jeśli ktoś nie znał jego tajemnicy, to w życiu nie przyszłoby mu do głowy, że cokolwiek tam może być.

Takie skrytki to absolutna konieczność, bo przez Pogranicze lepiej przekradać się bez obciążenia, a zapasy trzymać już w Zonie. No, oczywiście, jak ktoś jest pro i űber, to ma to wszystko inaczej zorganizowane – w sensie ci, co z Zony nie wychodzą. Jak ktoś ma stałe zameldowanie, to nie musi bujać się przez Kordon, bo ma już dojścia u handlarzy, a każdy stalker ma swoje stałe kontakty. A ja jeszcze nie na tyle w Zonie ugrzązłem, ja tu nie gospodarz, a taki sobie rezydent. Mieszkam, rzec by można, na walizkach. I akurat pod tą starą, zarośniętą trawą dachówką trzymam największą ze swoich waliz.

Naturalnie najpierw sprawdziłem, czy aby ktoś się nie kręci w pobliżu, dopiero potem poszedłem za domek. Już sobie przemyślałem wcześniej, co będzie mi potrzebne. Jeśli nam obu z van de Meerem chodziło o mutanty, to ciężki sprzęt – zasadniczo – nie powinien być potrzebny. „Ciężki” to może lekka przesada, w końcu na wojnę się nie wybieram.

Odciągnąłem na bok płat eternitu – ostrożnie, żeby nie naruszyć darni – i przejrzałem zawartość skrytki. Śladów włamania niby nie widać... no i gites. Wyjąłem MP5 – ładna rzecz, leciutka, dobrze w ręku leży. Nie wiem, co to za jedni byli, Heckler i ten drugi, Koch, ale nieźle się przyłożyli do roboty. Złapałem kilka magazynków, chwilę pomyślawszy, wziąłem jeszcze jeden – ze wzmocnioną amunicją.

Coś łatwo van de Meerowi z tym kabanem poszło... Tak sobie pomyślałem: a kto wie, w co można się przy takim gościu władować? Na wszelki wypadek zapasik nie zawadzi. Złapałem jeszcze pudełeczko nabojów do Makarowa i mój „szczęśliwy” RGD-5. Każdy ma jakieś swoje drobne dziwactwa, osobiste przesądziki i takie tam – no a ja noszę ze sobą granacik. Ani razu nie używałem, to chyba zrozumiałe, ale za każdym razem biorę; ot, taki sobie talizmanik wymyśliłem. Dla równowagi dołożyłem do skrytki kontraktowe konserwy, które wydali nam w Uprawie – dziadostwo, ale darmo przyszło. Na czarną godzinę będzie jak znalazł.

Skrytkę równiutko owinąłem plastikową folią, popryskałem śmierdzącą chemią z buteleczki i w końcu ostrożnie przeciągnąłem na miejsce arkusz azbestu z sadzonkami. Na wszelki wypadek jeszcze trochę podlałem odstraszaczem; po minucie zapach ulotni się na tyle, że człowiek nic nie poczuje. Aerozol jest na szczury i ślepe psy, bo te nienażarte mutanty mogą się połakomić i na smar do broni. Teoretycznie diabelstwo z buteleczki powinno je odstraszyć – no, przynajmniej wcześniej działało.

PDA podał sygnał, że zbliżają się dwa obiekty. I jeden, i drugi z własnymi urządzonkami zresztą, więc szybciutko wróciłem do ruin, żeby wyglądało na to, że sobie tu odpoczywam.

Parę minut później na ścieżce pojawiły się dwie postacie. Jednego znałem – Pasza Węglarz. Zazwyczaj chadzał w parze z burkliwym gościem, którego ksywę zapomniałem, teraz był z nim nieznany mi stalker. Wstałem, żeby się przywitać.

– О, gwiezdne komando! Też na nocleg tutaj? – ucieszył się Węglarz. – Dobrze, po kolei się wyśpimy.

– Nie, ruszam zaraz.

– Daj spokój, Ślepy, gdzie się po nocy włóczyć będziesz? – zaczął przekonywać Paszka. – Zostań z nami, razem raźniej!

– Nie da rady, partner na mnie czeka. – Wszyscy wiedzieli, że partnera nie mam, więc nie czekając na pytania, od razu wyjaśniłem: – Tymczasowy. Uczony, doświadczenia prowadzi, a ja mu za przewodnika robię.

Paszka westchnął.

– Z uczonym to dobrze. Ale uważaj, teraz na posterunkach rozkaz dostali: naukowców też sprawdzać, jeśli druku szesnaście nie mają.

Druk szesnaście to zaświadczenie, że dany uczony pracuje na zlecenie instytucji wojskowej, o tym już słyszałem. Van de Meer naturalnie takowego nie posiadał.

– Przyjąłem, dla wojskowych już coś wymyśliłem. No dobra, trzymajcie się ciepło, ja już odpocząłem, muszę za dnia zdążyć do mojego profesorka.

Nie byłem wcale taki pewien, czy van de Meer szczyci się takim tytułem, ale jakoś tak się przyjęło, że wszystkich uczonych nazywamy „profesorami”.

– А, Ślepy! Kawał słyszałeś? Przychodzi stalker Pietrow do lombardu, pomarańczowy kombinezon przynosi. Patrzcie, mówi, nowy mutant się w Zonie pojawił. Mocny, zaraza, ruchliwy taki! Ledwo go ustrzeliłem! Dobrze, że chociaż skórę zdjąć łatwo...

Tutaj po raz pierwszy głos dał towarzysz Paszki:

– А najlepiej psora bierz i ruszajcie do nas. Słyszałem psy, gdzieś tu niedaleko sfora się kręci.

– Tja... – Skrzywiłem się i kiwnąłem głową. – Mój uczony akurat piesków właśnie szuka. Do eksperymentów, jak doktor Pawłow normalnie. Paszka, a gdzie Bucior?

Buciorem zwali tego milczka, z którym Węglarz wcześniej chadzał; w końcu sobie przypomniałem.

– Bucior na Wysypisko poszedł, nową berettę chciał przestrzelać. Obiecał, że za kilka dni wróci, ale go nie ma. No i z Kolianem pomyśleliśmy, że pójdziemy, sprawdzimy, bo to mało mogło się stać...

Rzeczony Kolian kiwnął głową. Chyba Węglarz celowo dobiera sobie wybitnie nierozmownych towarzyszy. Ma swój autorytet, do chodzenia z nim chętnych nie brak, to sobie przebiera.

Życzyliśmy sobie dobrej Zony, przerzuciłem pas nośny przez ramię, żeby mieć empepiątkę pod ręką, i ruszyłem ścieżynką z powrotem. Zerknąwszy przez ramię, zobaczyłem tylko, że Kolian zajął się rozpalaniem ognia, a Węglarz zbiera chrust. Znaczy się faktycznie na noc zostają, inaczej na co by im było ognisko? Za godzinę już ciemno będzie... Po drodze zszedłem tylko na boczek sprawdzić „elektry”, czy aby coś nie wyskoczyło z anomalii, „błyskot” albo „bengal” jakiś... W okolicy skrytki znałem na pamięć wszystkie anomalie, a stąd do Elektrowni tak daleko, że nawet przy emisji nie zawsze zmieniają położenie. Artefaktów nie było – może Paszka z Kolianem już pozbierali, a może po prostu nie było co.

Gdy sobie tak szedłem ścieżką, kilkukrotnie z daleka dochodziło wycie ślepych psów. Głosy wcale nie takie przykre, ich ujadanie bardziej przypomina sarkastyczny chichot komika klasy B w tanim spektaklu: hou-hou-hou-u-u-u... Póki co stado było daleko, ale twardo trzymało kurs: „śmiech” rozlegał się coraz bliżej, a ostatnim razem zupełnie już blisko. Ale do tego czasu i ja zdążyłem dotrzeć na miejsce.

Niebo zaciągnęło się chmurami, zaczął kropić deszczyk, ale w lasku krople nie dolatywały do ziemi, gałęzie nad głową póki co chroniły od wody. Mimo to z powodu chmur ściemniło się wcześniej, więc niezbyt dobrze widziałem gniazdo, które uwił sobie na drzewie Dietrich. Dopiero wdrapawszy się do niego, mogłem w pełnej krasie ocenić robotę uczonego. Van de Meer dał radę ułożyć trzy spore gałęzie w rozwidleniu konarów tak sprytnie, że powstała dość wygodna platforma, na której w ścisku, ale nie tak znów strasznym, spokojnie mieściły się dwie osoby. Van de Meer był dość szczupłej budowy, ja sam też nie należę do olbrzymów, więc mogliśmy się wygodnie usadowić i oprzeć plecami o pień drzewa; znalazło się nawet miejsce na nogi.

– Ile za nockę w pańskim hoteliku, van de Meer?

– Nie więcej niż w Gwieździe – uśmiechnął się ryży, montując pośród listowia nad głową maluśką antenkę.

Zauważyłem, że gałęzie nad nami Dietrich zostawił, nie obłamywał, żeby zamocować na nich poszycie, a nawet narzucił na górę jakąś lekką płachtę, więc okazało się, że mieliśmy daszek. Oczywiście marniutki, ale na taki deszczyk zupełnie wystarczy. Naukowiec skończył grzebać się z aparaturą i przysiadł obok mnie, czułem jego ramię przez kilka warstw materiału.

– Przekąsiłem co nieco, nie czekając na pana, Ślepy – przyznał się Dietrich. – Nie szkodzi?

– W porządku. Na razie mi się nie chce jeść.

Psy zachichotały zupełnie już blisko – znaczy się zakończyły obchód terytorium, pognały konkurentów, jeżeli jacyś byli, a teraz zaczną żreć kabana. Najwyraźniej urządzenie Dietricha działało, bo nas nie wyczuły – w sumie nie dziwota.

– Van de Meer, ładnie pan tego zwierza położył, widać, że ręka ćwiczona. Gdzie pan trenował?

– Wszystko w tym samym miejscu – poza Afryką nigdzie dłużej nie mieszkałem. Niech pan wyobrazi sobie, nosorożec jest kilkukrotnie większy od lokalnego odyńca...

– Polowania na nosorożce są nielegalne! – Nie wiedziałem, czy ryży drze ze mnie łacha, czy łże w żywe oczy. A może to faktycznie przestępca-kłusownik? Byłem przekonany, że dla Europejczyka prawo to rzecz święta...

– Zakazane jest również stalkerstwo – rzucił van de Meer.

– Mhmm...

Też sobie znalazł porównanie! Przecież my, jakkolwiek na to patrzeć, też tu jesteśmy nielegalnie.

– Nosorożców nie zabijaliśmy – kontynuował ryży. – Specjalny pocisk, w nim kapsułka z miksturą paraliżującą ośrodki nerwowe. Zdarzało się, że środek nie działał od razu, trzeba było robić dwa albo i trzy podejścia, ale po pierwszym trafieniu zwierzę stawało się ospałe i powolne. Wtedy trzeba było robić akrobacje, jak dziś z kabanem.

Zrobiło się zupełnie ciemno, pod osłoną zaciągniętego chmurami nieba noc przyszła niepostrzeżenie. Szary dzień jakoś tak stopniowo przeszedł w szary zmrok... a potem okolica pogrążyła się w zupełnej ciemności.

Nie mówiliśmy nic. Zrobiło mi się trochę głupio, że tak na uczonego naskoczyłem; wychodziło na to, że facet wiedział, co robi. Pewnie też zakładał, że bestia ruszy na jego jaskrawy kombinezon, więc zagrożenie dla mnie było minimalne. Przepraszać nie miałem zamiaru, w sumie dla van de Meera taka lekcja to same korzyści... ale odczułem potrzebę zademonstrowania sympatii. Załadowałem dwa magazynki, resztkę nabojów zdecydowałem się zaproponować Dietrichowi.

– Panie van de Meer...

– Hm?

– Weźmie pan nabojów do makarowa, mogą się przydać.

– Dziękuję panu, Ślepy.

Podzielić się amunicją – cóż może być lepszego, gdy chce się człowiekowi pokazać, że mu się ufa, że się go docenia... w ogóle, żeby okazać sympatię właśnie?

Potem chichot psów rozległ się całkiem już blisko, w rękach van de Meera coś zapiszczało, nad głowami zaszeleściła nam antena.

– Pan wybaczy, Ślepy, ale poświęcę się pracy – powiedział Dietrich. – Wedle uznania, pan może odpocząć.

Faktycznie, zebrało mi się na drzemkę, więc umościłem się tylko wygodniej i stwierdziłem:

– Tak, zdrzemnę się... A pan, van de Meer, niech zlicza swoje anioły.


Dietricha van de Meera poznałem kilka dni wcześniej, niż przyszło mi zawrzeć znajomość z kabanem (niech mu futro lekkim będzie) – w hotelu Gwiazda. Siedziałem sobie, jak zwykle, w barze na parterze, siorbałem zimną kawę i zajmowałem się ulubioną rozrywką, czyli starałem się zgadnąć, jaki kolor mogą mieć sprzęty w nieszczególnie wystawnym wnętrzu naszego hoteliku. Bar – to dość szumne określenie. Ciemnawa salka, skąpo oświetlana przez żarówki w zakurzonych kloszach. Połowa kinkietów i tak nie działała, więc pomieszczenie tonęło w półmroku. Cichutko, spokojniutko... i wszystko szare – jak w Zonie.

Za kontuarem drzemał sobie Kieszon. Wcześniej czytał gazetę – a przynajmniej udawał, bo szeleścił stronicami – ale teraz oparł się czołem o złożone ręce i przestał dawać oznaki życia.

Kontuar obciągnięty był plastikiem, co do którego wiadomo mi prawie na pewno, że był zielonkawy. Powierzchnię pokrywał skomplikowany wzór rys, zadrapań i plam – ciekawe, jakiego koloru będzie ten kleks po lewo od łokcia Kieszona? Oczywiście samego Kieszona budzić dla takiej głupoty nie będę. Niech sobie chłopina odpocznie, w sumie, co mi tam za różnica z kolorem...

Czopki! Sprawa rozbija się o czopki. Siatkówka ludzkiego oka zawiera trzy rodzaje światłoczułych receptorów, które kiedyś nazywały się słupkami, a teraz przemianowano je na niezbyt mądrze brzmiące czopki. I każdy taki czopek odpowiada za konkretny kolor. U nas, czyli u daltonistów, funkcje czopków są zaburzone, w związku z czym nie zawsze potrafimy odróżnić kolor zielony od czerwonego. Taki szczególik! Ale z powodu takiej malusiej pierdoły nie mogę normalnie żyć. Problemy z prawem jazdy – no, to oczywiste. Ale ile z tego się bierze paskudnych nieporozumień... nawet przy doborze stroju! Już nie mówię nawet o tym, żeby pójść do muzeum, popatrzeć sobie na obrazy. Cóż za ciekawa wizja artysty – różowa mgła! Przepraszam, ta mgiełka to różowa jest? Aaa, szara...

Ten świat zaprojektowano dla ludzi z normalnym widzeniem trójchromatycznym – wszystko jest przygotowane, wszystko przewidziane, wszystko oczywiste. Sygnalizacja świetlna, przyciski na urządzeniach mechanicznych... Zielony – start, czerwony – stop. Ale weź i spróbuj się w tym rozeznać, jeżeli nie wiesz, który przycisk jest czerwony, a który zielony! No i dlaczego niby tak jest? Przecież daltonistów nie jest tak znowu mało – osiem procent mężczyzn i jakieś pół procenta kobiet na całej Ziemi cierpi na zaburzenia postrzegania kolorów. Tak, daltonizm to choroba prawdziwych mężczyzn – tak sobie żartuję, kiedy rozmówca zaczyna nade mną biadolić. Mnie waszego współczucia nie trzeba, lepiej przestańcie oznaczać przyciski czerwonym i zielonym!

Ale co komu po lamentach? Teraz wszędzie zaczynają budować przy schodach podjazdy dla inwalidów na wózkach, specjalnie dla nich windy robią z guzikami niżej i takie tam... a ile ich niby jest? No w żadnym razie nie osiem procent wśród mężczyzn. O nie – do naszych potrzeb jakoś świat się nie chce przystosować, on jest stworzony dla ludzi z widzeniem trójchromatycznym. Może dlatego właśnie w Zonie czuję się spokojniejszy? Tu wszystko jest szare, przygaszone, przybladłe – wieczna jesień. Nie ma tu świateł ulicznych i paneli sterowania z kolorowymi przyciskami. No i o prawo jazdy nikt nie pyta. Może wszechdobry Stwórca celowo właśnie dla nas, daltonistów, przygotował Zonę? Hłe, hłe, hłe...

Jakkolwiek by było, w Zonie mi moja dolegliwość nie przeszkadza. I wcale się nie czuję pokrzywdzony, wszystko jest normalnie. Nikt się nie podśmiewa, nikt sobie żartów nie robi, a co najważniejsze, nikt nie próbuje współczująco wzdychać... Tfu, obrzydliwość! Tu, w Zonie, jest zupełnie inaczej! Nawet ksywka Ślepy mnie nie denerwuje, a nawet wręcz przeciwnie, podoba mi się, ma swój styl.

A plama przy łokciu Kieszona jest oczywiście czerwona. Niby skąd tutaj, na kontuarze, wziąłby się zielony? Większość sosów robiona jest na czerwonych pomidorach, to już swoista tradycja u tych, co nie mają daltonizmu. A dla nas, „kolorowych inaczej”, jedzenie powinno mieć smak, a nie kolor, na nas taka przynętka nie działa! My akurat świat postrzegamy takim, jaki jest naprawdę, nas barwnikiem chemicznym nie omamisz.

Hotel Gwiazda nie jest żadnym luksusowym przybytkiem, ale za to jest tu spokojnie. W sumie Gwiazda podobna jest do mnie, też na pierwszy rzut oka niepozorna, ale bogata pięknym światem wewnętrznym. I o ile nasz bar nijak temu wysokiemu statusowi nie odpowiada, to Gwiazda jest przecież hotelem z prawdziwego zdarzenia; wszystko oficjalnie, jak trzeba, nawet neonowy napis jest, rozjarzający się nocą fioletowymi (podobno) literami: HOTEL GWIAZDA.

Drugi rok tu mieszkam, więc jestem już swoistym weteranem, strażnikiem tradycji. Niby okres nie taki znów długi, ale u nas rzadko kto nawet na tyle się utrzymuje. A ja się zadomowiłem.

Właściciel, niejaki Gosza Kary, czasami prosi mnie o eskortowanie jego współpracowników. Układ bardzo wygodny – jestem nikim, nikogo nie znam. Ot, siedzę sobie w wagonie elektriczki, dwa albo trzy miejsca od kuriera Goszy, i patrzę. Formalnie jestem ekspedytorem przesyłek – jeśli jakaś kontrola albo co, to papiery pokazać mogę, więc pełna swoboda ruchów. W sumie to każdy u nas w Gwieździe ma takie czy inne papiery, doskonale wyjaśniające obecność ich okaziciela w strefie specjalnej – jedni w delegacji, inni w różnych urzędach pracują w miasteczku, a najlepiej to się ustawił Mońka – ma Ausweis z gazety powiatowej. Reporter, znaczy się ma prawo wciskać się, gdzie tylko mu się zachce. Przez Kordon go na takich papierach nie puszczą, jasna sprawa, ale poza tym – bajka. Nawet postraszyć można: o, już ja wasze brudne machlojki opiszę w gazecie, obywatelu sierżancie! Czy też towarzyszu sierżancie, to już zależy, na czyj patrol się człowiek właduje. Jeżeli szczęście dopisze i obywatel-towarzysz okaże się nie nazbyt dociekliwy, to legitymacja działa świetnie. No i jeszcze Gosza pilnuje, żeby rezydenci papiery mieli w porządku. Meneli, mówi, nie przyjmujemy. Jeżeli już komuś się mocno grunt pali pod nogami, to i od patrolu może przykryć, gońcem dla Gwiazdy kogoś zrobić albo odźwiernym... ale za takie „plecy” liczy sobie Gosza słono, są opcje kilkukrotnie tańsze. Zresztą w miasteczku byle firemka ma na liście płac tuzin pracowników, albo i ze dwa. Dogadać się zawsze idzie.

Ale to tylko za „plecy” tak drogo Gosza kasuje, a wynająć pokój w Gwieździe można za śmieszne grosze, do tego jeszcze Kary przymyka oko na nieobecność klientów po kilka dni, albo i parę tygodni nawet. Oczywiście mało kto tygodniami w Zonie siedzi, ludek nasz z Gwiazdy nie taki znów wyrywny – ot, szmyrgnął sobie przez Kordon, okolicę sprawdził, złapał, co się pod rękę nawinie, i rura z powrotem. Niektórzy po prostu towar handlarzom noszą – konserwy, akumulatorki, zapalniczki, amunicję i inną temu podobną drobnicę.

Trafiają się oczywiście magicy, co próbują sami handel obnośny rozkręcać, ale takim szybko i dobitnie się wyjaśnia, że terytoria są podzielone, a handel z pominięciem miejscowego handlarza to zwykłe złamanie zasad. Tym bardziej, że jeżeli handlarzowi po dobroci zaproponować towar z Dużej Ziemi, to weźmie zawsze, sobie tylko niewielką marżę doda. Da się żyć. No, oczywiście, do tego jeszcze dochodzą pamiąteczki z Zony... Ale o pamiątkach oddzielna rozmowa, bo to temat rzeka.

Zasady te rzecz jasna działają nie tak znów daleko od Kordonu, a w głębokiej Zonie wszystko wygląda inaczej. Ale ja się do centrum rzadko pcham, podobnie zresztą jak inni bywalcy Gwiazdy – cicha woda brzegi rwie, a my, ludzie z gwiezdnego komando, właśnie cisi tacy, solidni jesteśmy. A już ja najcichszy ze wszystkich – mi tam, szczerze mówiąc, od Zony niczego nie potrzeba. Pójdę sobie tam, posłucham ciszy, na szare pejzaże popatrzę i hyc z powrotem. Rzadko kiedy dwie noce z rzędu nie wracam do Gwiazdy, więc dlatego zasiedziałem się jako weteran. Możecie to rozumieć, jak wam się podoba: można rzec, że dużo czasu spędzam w barze, więc mnie uważają za tutejszego. Można też powiedzieć, że mało czasu spędzam w Zonie, więc jeszcze jestem cały i zdrowy, a zatem tutejszy.

Rozległy się głosy, skrzypnęły rozeschnięte deski podłogi, Kieszon podniósł głowę, ziewnął... Wypiłem kawę, przeciągnąłem się – zaczyna się wieczór w barze hotelowym Gwiazda. Zjawił się Kostik, pstryknął włącznikiem, reanimując jeszcze kilka lamp pod sufitem; chwilę posłuchał w zadumie, jak trzaskają świetlówki, podrapał się, popatrzył na salę, skinął mi głową. Za nim wszedł Nikolka, od razu skierował się do baru, wyciągnął rękę – Kieszon odchrząknął, jakby sam chciał zaśpiewać, wyciągnął gitarę. Nasz trubadur oddalił się do swego kątka, gdzie zaczął skrzypieć kołeczkami naciągów, od czasu do czasu wprawiając struny w dysharmoniczne wibracje. Czasami mam wrażenie, że profesjonaliści przy strojeniu gitary celowo narażają publiczność na te jałowe, pozoranckie zabiegi, żeby postronnym wydawało się, że niby wiedzą więcej od innych.

Potem zaczęli zbierać się tutejsi – Kutiak, Daniłow, Buza. Kutiak dopiero co wrócił z rajdu. To widać od razu: jak człowiek świeżo z Zony wraca, wygląda zupełnie inaczej. Skupiony taki, ale trochę nieobecny. Dokładnie jak Kutiak teraz... Ale na twarzy zadowolony – od razu widać, że wymarsz się udał. No proszę – stalker od razu zagadał do Kostika:

– Do Goszy sprawę bym miał.

Znaczy się towar ma przy sobie, Karemu go chce puścić od razu, nawet kolacja mu nie w głowie. Cała reszta najpierw do Kieszona uderzyła po żarcie.

– Paczakaj. – Kostik kiwnął głową, odwrócił się i wyszedł na korytarz, po drodze wyciągając komórkę.

Za to jak wszedł Demian, od razu zrozumiałem – temu się akurat nie fartnęło. Gęba skrzywiona, oczy wbite w podłogę, na Kostika stara się nie patrzeć, w drzwiach się odsunął, przepuścił. Demian – koleżka doświadczony, gość do rzeczy, wie, co trzeba, potrafi, co trzeba... tylko chyba pechowiec. A może za duży ryzykant – nie raz i nie dwa widziałem, jak mu się oczy błyszczą, kiedy widzi cudzy towar. Szczęście z hazardzistami lubi się podrażnić, ale do łóżka ich nie wpuszcza. Spokojniej trzeba się trzymać, na zimno.

– Kieszon, słuchaj, ja... – zaskomlał Demian.

– Siadaj – rzucił barman. – Się zrobi.

Bez słów tu jasne, że gotówką stalker nie śmierdzi, ale parówki i chińską zupkę z makaronem w plastiku dostanie. No i promieniowanie z organizmu pomogą mu wygonić; wódka u Goszy w Gwieździe zawsze dobra, on sam jest niezgorszy sommelier. Demian skinął tylko głową, ponuro klapnął przy stoliku.

Nikolka ogarnął już gitarę, na próbę zanucił:

Na bagnach gdzieś w Ciemnej Dolinie,

Gdzie licznik wciąż wyje aż strach,

Włóczęga, swój los przeklinając,

Przez most pusty ciągnie plecak.

Kostik zajrzał do sali, gestem przywołał Kutiaka, ten szybciutko kiwnął, złapał plecak i potuptał do wyjścia – znaczy się Gosza już przyjmuje.

Niebawem pojawili się też Dżordżu i Szpulecki. Kieszon poszedł do kuchni, gdzie już na całego bulgotało i syczało.

Na grzbiecie kamuflaż podarty,

Psy ślepe wciąż idą ślad w ślad,

Pustkami świeci magazynek

I artefaktów też brak...

Gitara załkała żałośnie nad ciężkim losem stalkera.

– Ślepy, a jak to dalej szło?

Dalej jeszcze nie zdążyłem wymyślić, ale w tej samej chwili wpadł mi do głowy pomysł. Wstałem, wyciągnąłem rękę:

– Dawaj!

Nikolka od razu podał instrument, a ja na fali ekspromptu wydałem z siebie:

Włóczęga już z Zony wychodzi,

Uśmiecha się mama, on w płacz:

Podziękuj kontrolerowi,

Mamusię zobaczyć ci dał!

– No nie, nie no! – zaprotestował Nikolka, odbierając mi gitarę. – Tak nie wolno! Owszem, podmiot liryczny powinien mieć przesrane, ale matki ruszać nie wolno – na świętości ręki nie podnoś! Wymyśl coś innego.

– A kogo mu niby kontroler pokaże? Handlarza czy co? – zaoponował wchodzący Świtek. – Średnia radość... Powitać, panowie urzędnicy w delegacjach!

Demian westchnął rozdzierająco – już jakiś czas chyba jechał na oparach i zdaje się, że zdążył popsuć sobie stosunki z handlarzami, przynajmniej z tymi, którzy mają punkty w naszym sektorze. Dla niego teraz czy kontroler, czy handlarz – bez różnicy. Ot, sam sobie winien, duszę hazardzisty krótko trzeba trzymać przy mordzie.

Wrócił Kutiak – oj, zadowolony aż miło, widać szybko się z Karym dogadali. Stalker złapał pytające spojrzenie Kieszona, puścił do niego oczko:

– Dziś balujemy!

Barman kiwnął zdawkowo głową – on już zna gusta i guściki każdego z bywalców, a i wybór niezbyt szeroki, więc Kieszon najlepiej wie, co komu do domu.

– A tak przy okazji, à propos kontrolerów – odezwał się Szpulecki. – Kawał słyszeliście? Spotykają się dwa kontrolery, stary i młody. Młody opowiada: Siedzę ja sobie na ścieżynie stalkerskiej, kto się nawinie, to ja mu się do głowy ładuję od razu, nikt przejść nie daje rady, aż tu nagle idzie jakiś taki jeden stalker, ja go i tak, i owak próbuję, i straszę, i zwodzę, i na mózg mu cisnę, a on tylko małym palcem w uchu podłubał i mówi: Oj, komarów się namnożyło, piszczą tylko i piszczą. I poszedł dalej, a ja mu nijak mózgu nie mogłem wyprać! A na to ten starszy kontroler: Taki stalker w waciaku? W czapce uszance? – Aha! – Uuu, to stalker Pietrow był, on dla nas, kontrolerów, nie do ruszenia. Młody na to: A dlaczego? A stary: Jak to dlaczego, przecież stalker Pietrow mózgu nie ma!!

No, pośmialiśmy się. Skrzypnęły drzwi, myślałem już, że Kostik znowu kogoś zaprosi na osobistą audiencję, a tu sam Kary zagląda. Gosza nieczęsto tak nas zaszczyca, przeważnie do baru nie wychodzi, siedzi u siebie na pokojach, a ochroniarze do niego naszą brać stalkerską pojedynczo wołają.

Demian od razu podskoczył:

– Gosza, ja, ja...!

Jasna sprawa, że na widzenie go bez towaru nie wpuszczą, a tutaj stalkerzyna zdecydował skorzystać z okazji i wybłagać coś na kredyt. Dać jeść mu przecież Kieszon da, złego słowa nie powie, ale za postój płacić trzeba, a i szpej na kolejny rejs potrzebny – o takim kredycie trzeba poważnie porozmawiać, więc i Demian się ruszył.

– Bez ekscytacji. – Gosza podniósł dłoń, a Demian zamarł, jakby wpadł na niewidzialną ścianę, cofnął się o krok. – Poczekaj, zaraz się rozmówimy... Ślepy!

Nie powiem, zdziwiłem się – zali dla mej skromnej osoby opuścił Kary swój Olimp i bruka się kontaktem ze śmiertelnikami?

– Ślepy, mam tu klienta, jest sprawa, poważnie potraktuj. Potem do mnie przyjdziesz.

Gosza odsunął się na bok i do sali wkroczył szczupły, patykowaty mężczyzna. Rudy. Ubrany jakoś tak dziwnie – ni to biednie, ni to bogato, a dziwnie właśnie. Kurtka i spodnie z solidnego, grubego płótna, na nich masa podoszywanych kieszeni i kieszonek. Na naszym wygwizdówku takich się nie nosi. Gość rozejrzał się, rzucił głośno: „Dobhy vieczóh!” – i ruszył do mnie. Pokazałem mu gestem wolne miejsce, ryży siadł, wyciągnął do mnie szczupłą rękę:

– Dietrich van de Meer.

Mówił z leciusieńkim akcentem, ale to zauważyłem, przyznaję, nie od razu; w ogóle jego rosyjski był całkiem, całkiem.

– Ślepy. Słucham szanownego pana.

– Ślepy? – Dietrich wymówił to jak Szszle-phy. – Przedziwne imię, ale do rzeczy. Reprezentuję pewną organizację publiczną, zainteresowaną badaniami na terytorium Zony. Jestem naukowcem, zatem...

– Legalny dostęp?

– Dokładnie. Potrzebny mi przewodnik.

W sumie sprawa, jakich niemało. Od czasu do czasu pojawiają się podobne typy – sęk w tym, że przeważnie naukowcy działają oficjalnymi kanałami, wtedy mają pełne wsparcie, ochronę wojskowych stalkerów itepe, itede. Z rzadka trafiają się tacy, co unikają kontaktów z kolegami po fachu. Możliwe, że ten cały van de Meer to właśnie taki zawodnik... Dziwne, że przychodzi do mnie; dziwne, że w ogóle pojawił się w Gwieździe – miejsce bynajmniej nie jest cool ani trendy, legendarni űberbohaterowie zazwyczaj siedzą na tokowisku w lepszych stajniach. A ten z jakiegoś powodu chce wynająć kogoś z gwiezdnego komando... Ze wszech miar zadziwiające. Dlatego właśnie Gosza zajrzał osobiście, żeby podeprzeć go swoim autorytetem. No bardzo, bardzo dziwnie wygląda mi pojawienie się tego van de Meera.

– Przewodnik... Jak rozumiem, Gosza omówił już z panem kwestie natury zasadniczej?

– Gosza?

– Właściciel hotelu, który pana tu przyprowadził.

– Аch, Herr Karczalin! – Taaa, Kary tak naprawdę ma na nazwisko Karczalin, ale mało kto o tym wie. Żadna z tego tajemnica, po prostu rzadko kiedy używa się tu nazwisk, chyba że ktoś papiery podpisuje albo przyjmuje się do pracy. – Tak, wprowadził mnie w arkana sprawy. Powiedział, że rekomenduje najlepszego przewodnika, zapewni niezbędne wyposażenie et cetera...

Van de Meer wykonał w powietrzu jakiś taki nieokreślony gest, zapewne mający dać mi wyobrażenie o konturach tej etcetery. Miałem się zarumienić na równie klakierskie, co zaszczytne określenie „najlepszego przewodnika”? No dobra, zobaczymy, co dalej.

– Panie Ślepy... ee... w zasadzie powinienem teraz zakomunikować panu pewną sprawę, ale pan Karczalin chciał opowiedzieć o tym panu osobiście.

– A dlaczego nie korzysta pan z kanałów oficjalnych?

– Tak jak mówiłem, reprezentuję organizację publiczną. Pozarządową.

– Aha... – Trochę to nietypowe.

– Jest to organizacja natury... no, powiedzmy, że najprędzej religijnej. Nie musi się pan o nic niepokoić, moje pełnomocnictwa zachowują tu pełną moc urzędową. Otrzyma pan legalny dostęp do terenów za Kordonem – w charakterze mojego asystenta. Może korzystać pan z wynikających ze stanowiska pełnomocnictw wedle swego uznania. Oficjalnie wypłacone honorarium nie będzie oszałamiające, lecz...

Poprosiłem o uszczegółowienie, rudy wymienił sumę. Nie za dużo, ale legalne przejście przez posterunki to niezła wypłata sama przez się. Pomyślałem chwilkę i odpowiedziałem:

– Panie van de Meer, porozmawiajmy otwarcie. Pańska propozycja brzmi kusząco, lecz doświadczenie podpowiada mi, że takie sprawy przeważnie zawierają w sobie pewne subtelności natury, hm...

– Negatywnej?

– Dokładnie.

– Cóż, jestem poważnie chory. Nieuleczalnie chory.

– Аha! – Diabełek, chowający się do tej pory pod moim językiem, nie mógł odpuścić sobie takiej szansy. – Rozumiem, rozumiem. Ciężkie dzieciństwo, twarde narkotyki...

Van de Meer żachnął się, a ja poniewczasie zrozumiałem, że palnąłem głupotę, więc szybciutko dodałem:

– Przepraszam.

– Nie szkodzi, wiem, jaki jest stosunek do osób z moją chorobą.

– Van de Meer, jeszcze raz przepraszam – powtórzyłem tylko. – Ale nie wiem, na co konkretnie pan choruje.

– Zespół nabytego upośledzenia odporności. AIDS... Niech pan nie myśli o mnie źle, pracowałem w Afryce. Sześć lat... Po powrocie robiłem testy, a wtedy... Sam nie wiem, nie mam pojęcia, kiedy do tego doszło. Rozumie pan, musieliśmy pracować w dość spartańskich warunkach, czasem przeprowadzać zabiegi chirurgiczne bez zachowania niezbędnych środków ostrożności. Gdy stawką jest ludzkie życie, a człowiek ściga się z czasem, każda sekunda jest na wagę złota... jednym słowem, jestem nosicielem HIV. Wiem, że stosunek jest wybitnie negatywny, krążą wszelakie uprzedzenia, ale prawda jest taka, że moja krew może okazać się dla pana trucizną. Oczywiście mówię tu, używając przenośni, ale jeżeli dojdzie do jakiejś sytuacji, obydwaj będziemy ranni, zaczniemy sobie nawzajem pomagać przy zakładaniu opatrunków... Musi pan zrozumieć, najmniejsze zadrapanie... jedna kropla mojej krwi, i pan...

– Rozumiem.

Van de Meer odwrócił się ode mnie, dodał:

– Jeżeli pan odmóvi, to zhozumiem. To faktycznie povażne... zaghożenie.

Najwyraźniej ze zdenerwowania wzmocnił mu się akcent, więc zmieniłem temat:

– Świetnie mówi pan po rosyjsku.

– Przecież phacovałem w Afhyce... Somalia, Hepublika Śhodkovoafhykańska...

– Ee...? Chyba nie nadążam. Jaki jest związek pomiędzy...

– Było tam spoho vaszych. Konsultanci wojskowi, najemnicy – nie wiedział pan? Mnóstwo tutejszych ludzi. Trzeba było kontaktować się z nimi, a na uniwersytecie miałem rosyjski jako drugi język obcy. – Van de Meer uśmiechnął się. – Rozumie pan oczywiście, że nasza edukacja uniwersytecka nie daje wiedzy o faktycznym rosyjskim, bo język codzienny to zupełnie co innego... ale zacząłem mówić.

W tym momencie Kieszon zabrzękał talerzami, wszyscy się ruszyli, krzesła zazgrzytały po podłodze.

– Van de Meer, wódkę pan pija?

Ryży uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Herr Ślepy, naprawdę dużo miałem do czynienia z pana rodakami!

Kieszon wystawił na kontuar tackę z lufkami.

– Szanowni tubylcy! – Uśmiechnął się. – Dziś jego wysokość pan Kutiak proponuje wszystkim toast za jego szczęście!

Zakręciliśmy się wokół lady, rozchwytując szklaneczki.

– Za Fortunę! – wzniósł szklankę nasz sponsor. – Za nią wypić warto.

Potem barman wydał mu zamówienie specjalne: szaszłyczek, opiekane kartofelki, groszek i sałatkę... której koloru ni cholery nie mogłem rozgryźć. Ale Kieszon umie tak podać, że chciał nie chciał, nawet daltonista potrafi docenić! Co prawda za to się dodatkowo płaci. Cała reszta dostała standardowy zestaw: parówki, rosołek po chińsku i wrzutka warzywna. Mówią ludzie, że chińskie zupki są szkodliwe, ale ja tam je lubię. Albo może zwyczajnie przywykłem? Złapałem też porcję dla mojego obcokrajowca i wziąłem od Kieszona połówkę.

Od razu jak tylko obciągnęliśmy po jednym, zajrzał do nas Kostik, wezwał Demiana do szefa, a do mnie rzucił:

– Slipy, tebe duże pity ne treba. Tebe jeszczo zaraz z Hoszeju razmauljaty.

Kostik to ciekawy typek, on i jego wróble pod strzechą. Szczerze mówiąc, to wszyscy jesteśmy tu z lekka pogięci... Kostik odsłużył swego czasu kilka lat w pewnych specyficznych rodzajach wojsk. Gdzie, jak, w jakim charakterze – nie wiem, sam Kostik nigdy nic nie mówi, ale mi się widzi, że była to rosyjska armia federacyjna. Nie wiem, dlaczego tak akurat zdecydowałem... Pewnie dlatego, że nasz ochroniarz jest zajadłym rusofilem, uważa sam siebie za Rosjanina i nie cierpi „chachłaków” – przy czym posługuje się wyłącznie łamanym, gwarowym językiem ukraińskim.

Tak w ogóle, Kostik to ksywa – na nazwisko ma Kostikow, na imię Taras, ale woli pseudonim, bo, jak sam otwarcie twierdzi, imię ma chachłackie. Zjawił się jakiś rok temu, zwrócił do Goszy o pracę, ale nie papierową, tylko taką naprawdę. „Co umiesz?” – spytał go wtedy Kary, zajęty akurat degustacją najnowszej partii dostarczonej świeżo antyradiacyjnej wódeczki, więc będący w zdecydowanie dobrym nastroju. Każdoho mohu pobyty – odpowiedział mu na to Kostikow; Gosza na to: „Sprawdzimy?”, a Kostikow: Da i zaraz możemo! „Poczekamy do wieczora” – zdecydował Gosza.

Włomotali wtedy Kostikowi ostro – w ośmiu. Znaczy się w ośmiu zaczynali, ale kończyli już tylko we trzech. Miał wtedy Kary swoich ośmiu żołnierzy, czekał do wieczora, żeby przyszła nocna zmiana, i zażyczył sobie, żeby obydwa składy razem przetestowały nowego. Pięciu Kostik dał radę położyć, zanim go w końcu zmogli... Przykro mi było na to patrzeć, ale Karemu się spodobało. Kostika przyjął do roboty, a czterem z tych pięciu, co nie ustali, dał wymówienia. Oczywiście odprawę też im nielichą wypłacił: chłopcy, bez urazy, ale sami widzicie, za ilu ten nowy stanąć może. Kasy im nie pożałował na odchodne, żeby doszli do siebie i szukali nowej pracy na spokojnie. A Kostik teraz u nas za ochroniarza robi. Pełna powaga, pracownik ochrony prywatnej agencji, ma na to papiery-bajery, nawet pistolet mu się należy. Gazowy. Kostik go przezwał gównem z bazaru i przy mnie ani razu nawet nie wyjął.

Z Dietrichem nieźle się zasiedzieliśmy, ale pić to on nie potrafił, jak się okazało. Nie wiem, czego go tam w dzikiej Afryce nasi uczyli, ale ja dopiero zacząłem, a ryżego już rozebrało, zaczął mi łzawym głosem opisywać, jakie ma fatalne stosunki z rodziną, zdjęcia pokazywał – sucha, żylasta baba i smutny chłopaczek. Taki mały rudzielec, piegowaty, w ojca się wdał.

– Uvielbia mnie ten mały, kocha sthasznie! Ale żona uvaża, że nie povinienem się u nich w domu pojaviać!...

– „U nich”?

– U nas – poprawił się ryży, wzdychając. – Dom kupiony za moje zahobki, płacę za vszystko, ubezpieczenia, podatki... Nie chcą mnie vidzieć! Pieniądze moje – v to im ghaj, a ja niepotrzebny! Zły przykład synovi daję! Ja, hodzony ojciec, zły vzóh! Ta chohoba zhobiła ze mnie pahiasa...!

Ot, tak coś mi zaświtało wtedy, że jesteśmy z Dietrichem podobni do siebie: dwaj upośledzeni ludzie, wygnańcy z normalnego świata zdrowych. Tak w ogóle to sam nad sobą lubię się poużalać, więc wywnętrzenia doktorka, co tu dużo mówić, trafiły na podatny grunt i szybko wydały owoce.

Zamówiłem drugie zero pół i jeszcze zanim Kostik poprosił mnie do Karego, podjąłem decyzję.

Zostawiłem Dietricha, roniącego pijackie łzy nad fotografiami rodziny, i ruszyłem za Kostikiem na negocjacje. Po drodze widziałem Demiana – chyba mu Gosza zwiększył limit zadłużenia, ale i zaostrzył warunki – tak czy inaczej, nie zauważyłem, żeby stalker był szczególnie zadowolony. A, zresztą co mi tam, nie moja sprawa.

Gospodarz, bóg i car naszego hotelowego biznesu teraz też nie tracił czasu po próżnicy i zajmował się dość skutecznie tradycyjną już degustacją. Kostik zapukał, rzucił:

– Slipyj tut.

– ...aawaj go! – raczył rozkazać Gosza.

Kostik odsunął się, kiwnął. Kary akurat prowadził testy degustacyjne pod szaszłyczek – najwyraźniej Kieszon skorzystał z zamówienia Kutiaka i skołował też porcyjkę dla szefa.

– No, i jak tam profesorek? – Gosza od razu przeszedł do interesów.

– Zwraca się do mnie per „panie Ślepy”, to naprawdę urocze.

– To znaczy tak czy to znaczy nie?

– To znaczy tak, jeżeli...

– No i co za „jeżeli”? A dlaczego ja cię za język mam ciągnąć? No mów no, co nie tak? Robota nie jest lewa, klient uprzejmy, wychowany... no?

– A co z tym dodatkowym warunkiem? Van de Meer mi powiedział, że jest jakiś dodatkowy warunek.

– А! – Gosza się uspokoił. – Tym się denerwujesz. Nie bój nic, mordo ty moja! Sprawa tak naprawdę prościutka jest.

Bogiem a prawdą nie lubię takich „prościutkich spraw”. Jak ktoś tak mówi, to najpierw jest ciuciu-ruciu, a potem na końcu zawsze wyłazi jakiś haczyk. Ale teraz czekała na mnie ledwo co napoczęta połóweczka i dobrze wychowany obcokrajowiec-bratnia dusza. Słowem, odrzekłem:

– Jeśli faktycznie prosta sprawa, to wezmę.

– Zamówiłem u Chemika wiązkę, trzeba spotkać się z nim u Chwasta, wziąć towar i przynieść mi. Ty nawet mu nie musisz płacić, ja się swoimi kanałami rozliczę z Chwastem, a on odda Chemikowi... niech cię o to głowa nie boli, mordo ty moja, ty mi tylko wiązkę przynieś. Łatwo się z profesorkiem przez Kordon przeprawicie, a dla mnie jedno zmartwienie z głowy.

„Wiązka” to nazwa zwyczajowa mezomodyfikatu – połączenia artefaktów, posiadającego liczne unikatowe właściwości. Wytwarzanie wiązek to niełatwa sprawa, wymagająca sporej praktyki oraz, nazwijmy rzecz po imieniu, niemałego talentu. Chemika akurat trochę znałem – stalker świetnie radzący sobie z wiązkami i innymi takimi hokus-pokusami, za co zresztą chyba dostał swoją ksywkę. Porządny koleżka, chociaż ponad miarę ostrożny i strasznie poukładany, ale jak najbardziej kontaktowy.

– To na cito jakoś?

– Ślepy, no przecież ci mówię, nie ma żadnych haczyków! Niech będzie i tydzień, jeśli chcesz. A jak profesor planuje na dłużej w Zonie się zaczepić, to i nawet dwa tygodnie. Mi się nie spieszy. Ale pewnie dłużej to i ty sam nie będziesz chciał tam siedzieć, co? Chemik zdąży na czas, to już ja z Chwastem załatwię. No, może być? – Gosza wyciągnął z szuflady drugą szklaneczkę, polał. – No to chlup, za Fortunę!

Akurat za Fortunę nigdy nie odmawiam, taka zasada... Kiedy wróciłem do sali, van de Meer już się kiwał i robił dzięcioła – zobaczywszy mnie, wstrząsnął się i dziko popatrzył na swoją szklankę.

– Kontynuujmy dalej – oświadczyłem. – Pan Karczalin łaskaw był wyartykułować dodatkowe warunki. Będzie pan musiał odżałować dzień albo dwa.

– Thoo-o-o niszszsznie...szkodzi! – Poza akcentem pijanego Dietricha złapało też jąkanie. – Ja v... vvv... v tym czaśś vniozeeeę porzrzrządek... v moj... j...je bhadania!

– A właśnie, co za eksperymenty pan zamierza prowadzić?

– Th-hoo bahhhdzo thuu-uudno vyt...vytuu... vy...

Wytłumaczyć zawsze trudno, jak się pić nie umie.

– To lepiej w górę serca, za Fortunę! Dobrej nam Zony!

Efekt finalny był taki, że Kostik pomógł mi odtransportować van de Meera do jego pokoju hotelowego. Dietrich znajdował się w jakiejś cudownej krainie duchowego szczęścia, cieszył się ze wszystkiego, co tylko przewinęło mu się przed oczami, nie mógł dość się nasłuchać kupletów Nikolki, ale z chodzeniem o własnych siłach już miał problemy. Kostik nawet ofuknął go kilka razy: Tak czewo do meny pryklejiłsa, jak homoseksuał jaki? A nu jidy sam! – ale mam nadzieję, że van de Meer go zwyczajnie nie zrozumiał.

O kwestii pracy mojego przyszłego partnera pomówiliśmy dopiero rano. Na wszelki wypadek po drodze do baru zawinąłem po van de Meera – biedaczyna wyglądał tak marnie, że zacząłem mieć poważne wątpliwości, czy to na pewno z Ruskimi się spotykał w tej swojej Afryce, czy też byli to jacyś bezwstydni samozwańcy, którzy naszych tylko udawali – prawdziwi wschodni Słowianie by go nauczyli pić... Ale niezależnie od tego, jak tam było, woda mineralna, którą zapobiegliwie przyniosłem, okazała się zdecydowanie przydatna – van de Meer wygulgotał od razu pół butelki, dopiero potem dał radę oderwać się od szyjki i wysapać jakieś słowa podziękowania.

Zaproponowałem mu, aby się ubrał i zszedł ze mną do baru – ot, na kawusię. Większość naszych woli napoje energetyczne, że niby też w nich jest kofeina, a ja mimo to wolę się z rana napić kawy. Ano, taka moja tradycja.

Zaspany Kieszon zaparzył mi kawę, a van de Meer zamówił sobie energetyka Non Stop. Nasz barman tutaj też nie dał plamy, zademonstrowawszy szanownemu gościowi wysoką klasę – wytaszczył skądś spod kontuaru wysoką szklankę na nóżce, obrócił puszką, profesjonalnym ruchem przelał zawartość, z gracją zawodowego prestidigitatora skroił cytrynkę i wyszukanym gestem podsunął spreparowany napitek uczonemu. Nie wiem, czy pokaz Kieszona zrobił na van de Meerze zamierzone wrażenie, bo Dietricha strasznie suszyło, więc od razu złapał się za szklankę i wlał w siebie połowę drinka... ale mi się ten show bardzo spodobał, więc kilkukrotnie poruszyłem dłońmi, udając oklaski, wziąłem swoją kawkę i ruszyliśmy w kąt – do mojego ulubionego stolika.

Kiedy Dietrich jako tako doszedł do siebie, przypomniałem mu, że wczoraj usiłował opowiedzieć mi o swoim zleceniodawcy.

– W jakiej dziedzinie pan prowadzi te badania? Czym będziemy się zajmować?

– No... e-ee... zliczaniem aniołów – wymamrotał van de Meer i z niepokojem popatrzył na moją minę, czy łapię, o co chodzi.

– Na czubku igły? – Nie pozwoliłem sobie wyjść na idiotę, zademonstrowawszy tak wybitną znajomość edukacji klasycznej.

– Coś tak jakby... – Trzeźwy van de Meer gadał czyściutko, prawie bez akcentu, ale strasznie ponuro, jak gdyby rozmowa o nadchodzącym zadaniu w ogóle nie sprawiała mu przyjemności. – Organizacja, która wynajęła moje usługi, zwie się Poszukującymi Słowa. To związek wyznaniowy...

– Coś jak jehowici?

– Nie, świadkowie Jehowy to zwykła komercha. – Jak Bóg miły, tak powiedział: komercha. – Poszukujący zachowują się z nieco większą godnością, jakoś bardziej solidne to wszystko, nie starają się działać na... hm... rynku masowym. Nie żeby była to jakaś tajemna loża, ale... Krótko mówiąc, najczęściej przyjmują ludzi dobrze sytuowanych, starając się, aby członkostwo w ich organizacji było nobilitujące, elitarne. Dzięki takiej taktyce Poszukujący cieszą się mecenatem osób wpływowych i zamożnych.

Aha, jasna sprawa. Modą się nie interesuję, więc o Poszukujących nie słyszałem, bo i oni się mną nie interesują. Ale jakby się było generałem albo multimilionerem...

– Nazwę swą wzięli w ogóle od cytatu „A na początku było Słowo, a Słowo było u Boga”. I tego to właśnie Słowa poszukują, rozumie pan?

– Hm, no dobrze, mnie to w zasadzie po nic, każdy orze, jak może. A konkretnie, co nas w Zonie interesuje?

Jest taka anegdotka. Idzie se stalker Pietrow ulicą, jehowici do niego podbiegają: „Pan mówi do nas! Pan mówi do nas! I ty usłysz Jego głos w swej duszy! Pan mówi do nas wszystkich!”. A Pietrow im na to: „A wy granatem go spróbujcie poczęstować, na kontrolera to najlepszy sposób!”. Większość dowcipów o stalkerze Pietrowie jest średnio zabawna, ale za to bardzo trafna. Sam kilka sztuk wymyśliłem, do tej pory po Zonie jeszcze krążą.

Van de Meer zamyślił się na dłuższą chwilę, w końcu, powoli dobierając słowa, zaczął:

– Znana jest panu naturalnie teoria o powstaniu Zony? Przebicie w continuum czasoprzestrzennym, pęknięcie noosfery...

– Znana. – Jeszcze czego, niby kto o tym nie słyszał?

– A zatem Poszukujący zakładają, że noosfera jest emanacją Wszechmogącego. Duchem Świętym. W takim razie najbardziej charakterystyczne mutanty Zony noszą w sobie namacalną część Jego wizerunku, a zatem są czymś na kształt aniołów.

„Charakterystyczne mutanty” – fajnie powiedziane.

– No proszę, proszę...

– Nie, nie, nie, niech pan sobie nie myśli, że podzielam takie poglądy! Nie jestem adeptem ich religii, zaledwie zakontraktowanym pracownikiem najemnym. Poszukujący nieźle płacą, poza tym dają doskonałe ubezpieczenie, jako że praca w Zonie to ogromne ryzyko.

– Pewnie pan nie ma nawet pojęcia, jak ogromne. Panie van de Meer, pańscy Poszukujący nie są bynajmniej oryginalni. Pośród stalkerów bardzo popularna jest teoria, że Zona to tak naprawdę intruzja piekieł do naszego świata, a wszelkie chłeptokrwije, poltergeisty i kontrolery to emanacje Szatana. Rozumie pan? Nie aniołowie, a diabły!

– Poszukujący dobrze płacą.

Tym stwierdzeniem van de Meer podsumował i zamknął naszą niedoszłą dysputę teologiczną. Wniosek jak najbardziej zasadny i dla mnie w pełni satysfakcjonujący. Dalej rozmowa potoczyła się już o bardziej konkretnych rzeczach:

– Mówimy o następującej zależności. Psi-promieniowanie, oddziaływanie mentalne, telekineza i podobne rzeczy – to nie tyle fikcja, bynajmniej, ile raczej na dobrą sprawę teoria, niepodparta praktyką. Bez specjalistycznego sprzętu pomiary i monitoring prowadzić można wyłącznie na spektrum promieniowania elektromagnetycznego. Instytut finansowany przez Poszukujących już od wielu lat prowadzi rejestr i klasyfikuje dane statystyczne. Póki co, wnioski są następujące: każdemu tak zwanemu psi-oddziaływaniu towarzyszą określone wahnięcia natury elektromagnetycznej. Nie twierdzę tu bynajmniej, że psi to zwykła profanacja, całkiem możliwe jest, że zakłócenia elektromagnetyczne to zaledwie efekt uboczny. Ale nie mniej prawdopodobna jest i zależność odwrotna! Otóż poruczono mi sprawdzić, czy efekt psi nie jest wyłącznie reakcją organizmu na zakłócenia elektromagnetyczne.

– Zaraz, zaraz, panie van de Meer, a gdzie tu aniołowie?

– Otóż eksperymenty przeprowadzić dam radę wyłącznie w bezpośrednim sąsiedztwie mutantów o właściwościach psionicznych. Poltergeisty, burery, kontrolery – przecież to pan wie lepiej ode mnie!

– Wiem... zasadniczo pobieżnie w teorii. – Jakoś nigdy mnie nie ciągnęło do testu praktycznego z mojej wiedzy. Ach, te aniołki Zony to takie wredne bydlęta! – Jakoś nie pociąga mnie zawieranie bliższej znajomości z kontrolerem.

– Oddziaływanie psi wymyka się pomiarom...

– A ja słyszałem, że wręcz przeciwnie, jest mierzalne.

– Moi zleceniodawcy nie są przekonani, czy doniesienia o pracach z oddziaływaniem psionicznym odpowiadają stanowi faktycznemu. Proszę pamiętać, że to nie do końca naukowcy, więc mają odmienne podejście. Szczerze mówiąc, najzwyczajniej w świecie nie dysponują odpowiednim sprzętem, aby pracować z psi, dlatego też poszli inną drogą i badają to, co jest w ich zasięgu.

– Znaczy co, krucho z funduszami?

– Cóż, na honorarium i ubezpieczenie ich środków finansowych wystarcza, a resztą się nie przejmuję. Po prostu wykonuję zlecenie, które oni opłacają.

Wszyscy święci mutanccy! No, w sumie, jeżeli za taki bełkot płacą, to niby czemu nie?

Jakoś po dwunastej ruszyliśmy do Wijskowoj Uprawy, żeby powypełniać papiery. Wydano nam tymczasowe zezwolenia, zestawy medyczno-ratunkowe, pistolety Makarowa, po parze magazynków na twarz, a ponadto Dietrich dostał pełen asortyment wszelakiego śmiecia, jaki noszą ze sobą uczeni. A następnego ranka załadowaliśmy się na wojskowego łazika, którym ponury, nieustannie ziewający kapralina powiózł nas ku Kordonowi. Van de Meer przeodział się w pomarańczowy kombinezon ochronny, zaś ja, jego osobisty Sancho Pansa, w zwyczajowe stalkerskie ciuszki.

Potem ruszyliśmy Pograniczem po dobrze widocznej ścieżynce w głąb Zony... i cały czas kusiło mnie, żeby się obejrzeć. Aj, niemiłe wrażenie, kiedy żołnierzyki ci patrzą między łopatki. I głaszczą, głaszczą karabiny – wiem dobrze, że głaszczą. Dietrich tego uczucia nie zrozumie, dla niego pewnie chłopcy z posterunku jawią się jako przyjaciele i najlepsi sojusznicy... Póki tak szliśmy po ścieżce, van de Meer opowiadał mi o zaplanowanych doświadczeniach. Ma niby dostęp do danych statystycznych i pewnych eksperymentów laboratoryjnych – jaki sygnał powinien stwora przyciągnąć, a jaki, wręcz przeciwnie, odstraszyć. Mnie tam trudno wyobrazić sobie cokolwiek, co byłoby zdolne do odstraszenia, na ten przykład, kabana – przecież to głupie bydlę idzie jak walec na przełaj. Kabana się zatrzymać nie da. Albo chociażby taki wyposzczony posokowiec. Stwór inteligentny, przebiegły, jaki niby sygnał go oszuka?

– Nie „odstraszyć” – zastrzegł van de Meer. – Wyraziłem się nieprecyzyjnie. Sygnał radiowy da znać prypeć-kabanowi czy też chłeptokrwijowi, że tam, gdzie stoimy, niczego nie ma. Taka ślepa plama, rozumie pan?

Rozumiałem aż nazbyt dobrze. Z racji mojej przypadłości wiem o budowie oka ludzkiego nieco więcej niż zwykły, zdrowy człowiek. Tam gdzie nerw wzrokowy podłączony jest do siatkówki oka, brakuje fotoreceptorów, więc ten mały punkcik nie wysyła sygnałów z oka do mózgu – ale ślepe plamki rozmieszczone są tak, że ich nie zauważamy, bo pole widzenia jednego oka pokrywa się ze ślepymi plamkami drugiego... Król Francji Ludwik XIV przy pomocy niejakiego Marriotte’a bawił się ślepą plamką – zamykał jedno oko i widział swoich dworaków bez głów. Ciekawe, czy da się królewską zabawę imitować za pomocą fal radiowych?

Potem, kiedy oddaliliśmy się już od Kordonu, przykazałem van de Meerowi skoncentrować się i bezwarunkowo wypełniać wszystkie moje rozkazy – dopóki nie dotrę do skrytki ze sprzętem, to jesteśmy tu jak kaczki na strzelnicy. Dietrich przymknął się... ale kiedy wymijaliśmy tego kabana, zabawiającego się w krzakach, na bank coś włączył! Znaczy się przeprowadził pierwsze eksperymenty w terenie. Nie chciało mi się nawet pytać, jaki sygnał nadał. Może pokazał tępemu bydlęciu, że jesteśmy dwiema apetycznymi, seksownymi świnkami? Albo że my to mnóstwo-wiele smaczne żarcie? No, powtarzać się nie będę, finał historii już znacie. Kabanik złożył swoje cielsko na ołtarzu nauki, a Dietrich i ja przycupnęliśmy sobie na drzewie w odległości kilkudziesięciu metrów od ucztującego stada, niewidoczni dla psów niczym głowa dworzanina dla Ludwika XIV. Dietrich bawił się swoim urządzonkiem, psy ciamkały tak, że aż na naszej ambonie było słychać, a ja uciąłem sobie komara do wtóru ich smętnego „o-ho-ho-hooo”.

Kiedy siedzisz na drzewie, rozłożywszy się na takim niespecjalnie solidnym gniazdku, a na wyciągnięcie ręki sfora psów urządza sobie piknik, to ciężko jest mocno zasnąć. Na zmianę to zapadałem w niebyt, to budziłem się gwałtownie, wsłuchując w wycie i ujadanie mutantów. Dietrich cały czas twardo stukał w klawiaturkę swojego szpanerskiego PDA, ekranik w jego rękach lśnił mdłym blaskiem. W końcu nie wytrzymałem:

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ślepa plama

Подняться наверх