Читать книгу Oczy diabła - Wiktor Noczkin - Страница 7

Оглавление

Lato trafiło się upalne. Miasteczko dosłownie walczyło o każdy oddech, topiło się w oczach i rozpływało w gorącym powietrzu, drżącym ponad wyasfaltowanymi chodnikami.

Kiedy przyszło skwarne popołudnie, ulice w ogóle opustoszały i tylko na stadionie panował ruch. Kibiców nawet upał nie był w stanie zagnać do domów, bo to przecież właśnie dziś nasi, miejscowi, w końcu stawali oko w oko z dawnym rywalem! Na mecz ściągnęli tłumnie kibice obydwu drużyn, autobusy gości stały rządkiem na parkingu niczym blaszane piekarniki. Kierowcy drzemali w półcieniu, bynajmniej nie spiesząc się, mimo że do końcowego gwizdka został raptem kwadrans, to i tak wiedzieli, że nieprędko stąd wyjadą.

Przecież po meczu musiała jeszcze rozegrać się obowiązkowa draka z ustawką.

Wszystko zaczynało się zawsze niewinnie, od połajanek na trybunach. Najpierw leciały rolki papieru, potem puszki po piwie, ogryzki, race, kamienie, wyrwane siedzenia, ławki, fragmenty ogrodzenia... W tym momencie wkraczała spóźniona milicja, kogoś ładowali do suki, spisywali protokół, a i tak kończyło się znikomą szkodliwością.

Kierowcy doskonale znali scenariusz, więc nawet nie liczyli na szybszy koniec roboty. Autobusy i tak były państwowe, a kursy z takimi pasażerami to standard.

Milicja również była świadoma nadciągającej burzy, więc czekali swojej chwili i funkcjonariusze – dwa busy i cztery radiowozy stały sobie pod drzewami za rogiem, centralnie pod zakazem, na miejscach dla inwalidów. Stróże porządku ćmili papierosy w miejscu publicznym, depcząc przy okazji miejską zieleń i spoglądając na zegarki. No, teraz to już tylko patrzeć.

Od czasu do czasu ponad stadionem wznosiło się chóralne wycie zawodu. Gospodarze przegrywali, piłkarze wychodzili z siebie i stawali obok, żeby wyrównać wynik, a kibice reagowali wrzaskiem na niemalże dowolny ruch piłki.

Krzyki niosły się aż do budyneczku lokalnej filii Promfinspecbanku, dobrych paręset metrów od boiska, wpadając do wnętrza przez uchylone okna wraz z gorącym powietrzem, mielonym przez trzy rzężące wentylatory pod sufitem.

Klimatyzacji, oczywiście, nie było.

Półżywa z gorąca, przyklejona do swojego fotela kasjerka zmęczonym, matowym głosem powtarzała te same wyuczone formułki. Przed nią pojawiały się coraz to kolejne czerwone, spocone twarze. Ogonek do okienka pełzł ślimaczym tempem, zasilany wciąż przez nowych skazańców: kilka staruszek, zlany potem pan w średnim wieku, typek co chwila zerkający na komórkę, wachlująca się kartką paniusia w żakiecie w kwiatki... Ot, dzień jak co dzień, tyle że upalny. Co zrobić? Sorry, taki mamy klimat.

Przy wejściu przysypiał na swoim krzesełku ochroniarz, jego kolega stał na dworze z papierosem. Dym zawisał w rozpalonym do białości, gęstym jak rosół powietrzu, wcale nie chcąc się rozwiewać... Na stoliku obok stała butelka wody mineralnej, która dawno już utraciła możliwość ochłodzenia kogokolwiek. Pęcherzyki gazu od czasu do czasu odrywały się od plastikowych ścianek, ulatując ku powierzchni.

Świat dosłownie stanął w miejscu. Sekundy pełzły niemiłosiernie wolno, rozciągając się niczym topniejący w damskiej torebce, nadgryziony batonik z czekoladą i karmelem.

Kasjerka trzasnęła stemplem w blankiet przelewu, podała klientowi i bez skrępowania popatrzyła na zegarek. Jeszcze tyle do końca...?! Do okienka podeszła kolejna babulina, zakutana w chustkę z frędzlami i ubrana w sweterek. Z jakiegoś powodu ludzie od pewnego wieku przestawali być wrażliwi na temperaturę... A kasjerka gotowa byłaby w tej chwili zabić, żeby znaleźć się teraz na plaży, w cieniu... Zrzucić z siebie niewygodną bluzkę z kołnierzykiem, poczuć ruch powietrza!

Równomierny, rzężący warkot wentylatorów zakłócił inny dźwięk, wyższy i ostrzejszy – przez otwarte drzwi do banku wleciał helikopterek. Taki nieduży, zdalnie sterowana zabawka. Ochroniarz, drzemiący na krzesełku, drgnął i obudził się, popatrzył – ale nawet nie wstał.

Wymalowana w jaskrawe kolory maszynka na chwilę zawisła w gęstym, przesyconym zapachem potu powietrzu, po czym zakołysała się i majestatycznie wyminęła kolejkę, lądując na kontuarze przed samym nosem kasjerki. Babuszka w chustce odsunęła się, przeżegnała odruchowo i zamamrotała coś – albo wzywając na pomoc wszystkich świętych, albo cedząc mocno już historyczną wiązankę przekleństw. Akurat kasjerka wiedziała, że gdy babcia w kolejce otwiera usta w złości, to szanse na jedno lub drugie wynoszą równo pół na pół.

Kasjerka podskoczyła na fotelu, od razu sięgnęła ręką pod blat – zgodnie z instrukcją. Jak zwykle przez chwilę wystraszyła się, nie mogąc znaleźć guzika, ale potem palce wymacały przyśrubowany do stołu przycisk. Jeszcze nie wciskała jednak alarmówki, no cóż, helikopter jak helikopter, zabawka. Pewnie dzieci się bawią albo ktoś sobie żarty stroi. Wszczynać alarm przez coś takiego? Wstyd...

W zabawce coś zaterkotało, spod brzucha helikopterka wypadło czarne, plastikowe pudełko. Dopiero teraz kasjerka zauważyła, że sam śmigłowiec stoi na przyklejonych srebrną taśmą długich, pałąkowatych nóżkach – pewnie właśnie po to, żeby coś się pod nim zmieściło. Potem zachrobotał przyklejony do kabinki głośniczek i helikopterek obwieścił:

– No cześć. To jest napad.

Na czarnym plastiku pudełka widniał nierówny, odręczny napis złotym markerem: BOMBA.


– Dotarło? – zachrypiał dziwnym, wysokim głosem helikopterek. – Z twarzy widzę, że dotarło.

Kasjerka otworzyła usta i zamknęła, patrząc w czarne oko kamerki na dziobie zabawki.

– Paniusiu, to nie są żarty. Detonator odpalam zdalnie, jednym palcem. Żebyś nie miała wątpliwości, to teraz zrobię ci demonstrację w mniejszej skali... Uwaga, kosz na śmieci przy wejściu, ognia!

Ułamek sekundy później na dworze huknęło głucho, gdy kosz rozleciał się na kawałki w chmurze dymu. Po oknach zabębniły rozrzucone śmieci, na szyby bryznęła zielonkawa, gęsta maź. Zabrzęczały szklanki na stolikach, zadrżały długopisy w stojakach, posypały się zrzucone podmuchem ulotki.

Kasjerka odruchowo wcisnęła guzik awaryjny.

Kolejka zamarła w przerażonym bezruchu.

– Mniejsza bomba w koszu była zatopiona w żelatynie. Dla bezpieczeństwa przechodniów, jasne? A tutaj masz dwadzieścia razy mocniejszą, załadowaną gwoździami. Oj, paniusiu, ryzykujesz! – znów odezwał się helikopter. – No dawaj, wciskaj jeszcze raz, dawaj! Widzę, jak ręką ruszasz! Im więcej cieciów tu zwabisz, tym lepiej, bo zakładników więcej! A potem ja wcisnę u siebie i... bach!

Do środka wpadli ochroniarze. Ten, który palił na dworze, był od stóp do głów zachlapany galaretą, czapkę chyba mu zdmuchnęło. Za plecami kasjerki huknęły otwierające się drzwi – to dyrektor filii wbiegł do sali.

– Ani drgnąć, to nikomu nic się nie stanie! – zapiał przestępca z głośnika. W helikopterku znów coś zawarczało, spod dna maszynki wypadła rolka rozwijającego się czarnego worka na śmieci. – Pieniądze do środka ładuj! Same wysokie nominały, i żadnych głupot! Masz trzy minuty, czas start!

Kasjerka obróciła się na fotelu, popatrzyła na dyrektora wielkimi oczami.

– Wadimie Siergiejewiczu... – jęknęła.

– Szybciej! – zdenerwował się grabieżca. – Dwie i pół minuty, czas ucieka! O klientach myślcie, o niewinnych ofiarach. Jak huknie, to tylko mielonka z nich zostanie. Aha, tak przy okazji tam: kolejka, stać i nie ruszać się, bo też wysadzę! Nie cwaniakować mi, a nic się nikomu nie stanie.

Babcia w chuście westchnęła, kobietka w żakiecie w kwiatki wypuściła kartkę, która upadła z szelestem na podłogę. Zapadła martwa cisza, tylko wentylatory szumiały i rzęziły. Z pochlapanych pleców ochroniarza spłynął dorodny, soczysty glut żelatyny i mlasnął o podłogę.

Ten dźwięk jak gdyby wyrwał dyrektora z otępienia, mężczyzna pokazał ręką:

– Lida, ładuj.

Przed włożeniem każdego pliku banknotów do worka helikopter musiał obejrzeć go dokładnie, więc kasjerka trzymała je przed okiem kamery. Mniejsze nominały nie spotykały się z łaskawym przyjęciem:

– Ej, co to za drobnica? Ja mam ładowność ograniczoną, przecież to nie transportowiec... Co jest, paniusiu, nie widzisz?

Grupa interwencyjna teoretycznie powinna już być na miejscu, ale jej nie było. Wyznaczone trzy minuty upłynęły, głos raz jeszcze popędził kasjerkę:

– Szybciej, szybciej, paniusiu! I jeszcze... tak... Dość!

Z zewnątrz niosło się już wycie syren. Kiedy w miejscowym biurze ochrony odezwał się sygnał alarmu, nieszczególnie było komu reagować, gdyż ta sama firma obstawiała też mecz. Zanim operator ściągnął stamtąd na wpół ugotowanych przez upał kolegów i profilaktycznie zadzwonił na milicję, zanim ochroniarze zdołali wyjechać z pozastawianego parkingu pod stadionem – no, nie trwało to nie wiedzieć ile, ale jednak trwało!

Teraz kawalkada samochodów, do których dołączyły się po drodze wozy milicji, zajeżdżała pod Promfinspecbank. Prowadzący samochód nie zdołał wyhamować, pośliznął się na kałuży żelatyny i zarzucił bokiem, jadący za nim omal nie wjechał koledze w rufę... W końcu zaczęli wyskakiwać z wozów, któryś pokazał na leżącą przy schodach czapkę z daszkiem rozciętym na pół przez kawałek kosza na śmieci.

Do końca meczu pozostawało raptem kilka minut.

Ochroniarze przemieszani z milicjantami dopadli pod bank, dali radę zaskakująco szybko i sprawnie, nie przepychając się i nie kłócąc, pozajmować miejsca za samochodami i pniami drzew. Dowodzący akcją z ramienia milicji major uniósł nawet włączony megafon, nabrał tchu i już, już szykował się, żeby powiedzieć swój wymarzony od małego, klasyczny, filmowy tekst: „Budynek jest okrążony! Wychodźcie z podniesionymi rękami, jakikolwiek sprzeciw jest bezcelowy!”... Ale nie zdążył.

Z rozgrzanego wnętrza banku wyskoczył kolorowy model helikopterka, który zawył silniczkiem i wzniósł się ponad pylące białym puchem korony topoli. Widać było, jak pod zabawką buja się ciężki, czarny worek na śmieci, ale pomimo balastu maszynka dawała radę, pewnym kursem oddalając się od banku.

Major i kilku innych mężczyzn odprowadziło zabawkę zdumionymi spojrzeniami, ale większość nawet nie zaszczyciła jej spojrzeniem, wpatrując się z napięciem w prostokąt wejścia i zaciskając mokre od potu dłonie na chwytach pistoletów. Ktoś pośliznął się na zielonych glutach, prawie upadł.

Major mimo wszystko zaczerpnął tchu, zawołał już mniej epicko: „Policja, rzuć broń” i tak dalej. Kilka chwil później z banku rozległ się głos:

– Nie strzelać! Tu jest bomba! Wychodzę, nie strzelać!

Zamiast zamaskowanego bandyty w drzwiach pojawił się emerytowany sierżant milicji, a teraz prywatny ochroniarz, w upaćkanym mundurze.

– To ja, sierżant Ptuszko! Towarzysz major nie strzela!

Major opuścił megafon, odetchnął z ulgą.

– Ptuszko! Zatrzymaliście sprawców? Ilu ich tam macie?

– Ani jednego, towarzyszu majorze! Ten helikopter widzieliście, wściekła jego mać?!

Po tym, jak sierżant zaczął i skończył kląć, a w końcu wyjaśnił, że pieniądze dosłownie odleciały, w budynku zaś zamiast nich została bomba, major też pozwolił sobie na wyrażenie emocji słowami nie do końca protokolarnymi.

W tej samej chwili od strony stadionu dało się słyszeć wrzask oznajmiający koniec meczu. Gospodarze pod sam koniec wzięli się w garść i zdołali doprowadzić do remisu, który oczywiście nie zadowalał nikogo. Część ludzi już ruszyła ku wyjściu, zaczął się tłok, ścisk, przepychanki, ktoś na kogoś warknął, ten mu odpyskował. Siedzący po przeciwnych stronach ultrasi obydwu pozaligowych klubów już spoglądali jedni na drugich łakomym wzrokiem, czekając tylko, aż prowodyrzy dadzą upragniony sygnał do kontynuacji rozgrywek sposobem wiadomym.

Major splunął ze złością, rzucił rozkaz: „Z powrotem, na stadion!”. Sam został na miejscu z kilkoma funkcjonariuszami, żeby nadzorować ewakuację i poczekać do przyjazdu saperów.

Był wściekły. Nawet gorzej niż wściekły. Upał jak w piecu, kibole-debile, teraz jeszcze to! W dodatku doskonale wiedział, że w banku pieniądze akurat były. Były, bo sam je wczoraj do tego banku eskortował, kłócąc się po drodze z konwojentami o politykę.

Przerażona nie na żarty kasjerka napchała czarny worek na śmieci nie drobnicą, a grubymi nominałami. Oczywiście mogła pokombinować, dać jakieś pośrednie banknoty... No mogła, ale nie pomyślała. Nie jej wina. Co tylko mogło pójść nie tak, poszło nie tak, co dało się zepsuć, zostało zepsute. Gorzej już być nie mogło.

Major westchnął ponownie, komuś się zmiele, a na nim się skrupi.


Żeńka pstryknęła wyłącznikiem, miniaturowy monitor zgasł.

Najciekawsza część dobiegła końca, teraz zostały te mniej przyjemne rzeczy. Dolatujący zza powybijanych okien hałas narastał – to kibice wysypywali się ze stadionu, powoli nakręcając spiralę nienawiści.

Gorąco i duszno, pogodynka w telewizji zapowiadała nocną burzę. Żeńka rozłożyła się w opuszczonym domu, przeznaczonym do rozbiórki. Stadion był raptem jedną uliczkę i placyk dalej, a w miasteczku panowała zupełna cisza, więc doskonale słyszała, jak od strony boiska niosą się coraz bardziej gniewne, agresywne wołania.

Dziewczyna ostatni raz popatrzyła na elektronikę. Ech... No szkoda, szkoda. Tyle roboty w to włożyła, tyle serca! Potem jednak porozpinała wszystko, zwinęła kable, wepchnęła sprzęt do plecaka. Porozsuwała na boki skrzynki, służące jej za siedzenie i stoliki.

Co pomniejsze kawałki elektroniki połamała i wrzuciła do odsłoniętej studzienki kanalizacyjnej, resztę cisnęła do stojącego na podwórku kontenera na śmieci. Wyjrzała ostrożnie na uliczkę – pusto.

Od strony stadionu uderzyła fala ryku i dzikich wrzasków. Zaczęło się.

Żeńka zarzuciła sflaczały plecak na ramię i puściła się biegiem. Na placu przed stadionem już zaczynała się bitwa, migały błękitne koguty i porykiwały syreny radiowozów.

Dziewczyna skuliła się w sobie, wrzasnęła na cały głos: „Bij frajerów, Szachtar pany!” i ruszyła w najgęstszy tłum.

Dosłownie sekundę później na placyk wpadli milicjanci. Zlani potem funkcjonariusze rzucili się do pracy, wznosząc pały nad głowami. I tak byli już wkurzeni, napadem, upałem, jeżdżeniem w tę i we w tę... Tak. Dzisiaj sobie na chuliganach poużywają.


Żeńka wróciła do domu dopiero po północy. Ojciec czekał, a ona wiedziała, że tak będzie – w salonie paliło się światło. Jak tylko w zamku zachrobotał klucz, skoczył do korytarza, żeby ją przywitać.

– Żenia, co to... – zająknął się, widząc, jak wygląda córka. Dżinsy porwane na kolanach, koszulka brudna. Pod okiem nabiega fioletem dorodny siniak. – Żenia, co się stało? Gdzieś ty była, wszystko dobrze?

Córka marnotrawna westchnęła, zrzuciła plecak.

– Tato, nie panikuj. Wszystko gra. Wiem, wiem, że wyglądam słabo, ale jest okej. Nic mi się nie stało, nie denerwuj się. Byłam gdzie nie trzeba, dostałam rykoszetem.

Ojciec popatrzył na nią z powątpiewaniem. Żenia mówiła spokojnie, ale zawsze była spokojna, aż on się czasem denerwował w zamian. Skąd w niej tyle zimnego rozsądku? Dzieci powinny być lekkomyślne, krzyczeć, wykonywać nerwowe ruchy, a ona była wciąż skupiona jak wiązka lasera.

A jeśli wydarzyło się coś strasznego, a ona po prostu udaje?

– Żenia, córeczko...

– Tata, uspokój się! – Żenia dotknęła siniaka, syknęła. – Byłam na meczu, no! Tam się zawsze pobiją. Zgarnęli mnie gliniarze na dołek za nic, telefon zabrali. Dopiero teraz wypuścili, no to ja od razu do domu przecież. Spisali, puścili, koniec tematu.

– Po co w ogóle chodzisz w takie miejsca, córuś? Chodziłabyś lepiej na te swoje kółka zainteresowań...

– Dorastam, tato. Zainteresowania się zmieniają wraz ze mną.

– To ja tu się denerwuję, godzinami czekam, od zmysłów odchodzę...!

– Stop. – Żenia uniosła rękę, ojciec momentalnie umilkł. – Nie koloryzuj. Oboje wiemy, że miałeś dziś wieczorem zebranie modlitewne. Pewnie dopiero co skończyliście, sam niedawno wróciłeś. Nie przesadzaj, proszę.

Ojciec westchnął ciężko. Spokojna, wyrachowana, logiczna. Tak, to jego córka.

– Czyli nawet obiadu nie jadłaś. Kolację chcesz?

– Nie, za gorąco jest. Do wanny wlezę, spłuczę krew wrogów.

Żenia przecisnęła się obok ojca, który odsunął się na bok bez słowa – jak zwykle nie wiedział, co odpowiedzieć dorosłej córce.

Podmuch wiatru uderzył w okna, trzasnął zamykający się lufcik. Ciężko, basowo przetoczył się grom, zaszumiały stare topole. O szyby zaszeleściły poderwane z ulicy liście, gałęzie zaskrzypiały o parapet – zaczynała się burza.


Rano Żenię zbudził dzwonek do drzwi.

Od razu jej się ten dzwonek nie spodobał – długi, natarczywy. Zbyt pewny swego. Goście próbują delikatniej zaznaczyć swoją obecność, a tak dzwonią tylko oficjele i mundurowi. W korytarzu zaszurały kapcie.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Oczy diabła

Подняться наверх