Читать книгу Trylogia Ciągu: - William Gibson - Страница 38

1
Sprawna broń

Оглавление

W New Delhi wypuścili na trop Turnera psa-tarana. Nastroili na jego feromony i kolor włosów. Dogonił go na ulicy zwanej Chandni Chauk i przez las gołych brązowych nóg i opon rikszy ruszył biegiem do wynajętego bmw. W rdzeniu miał kilogram rekrystalizowanego heksogenu w powłoce TNT.

Turner nie zauważył, że się zbliża. Jego ostatnim obrazem Indii była otynkowana na różowo fasada hotelu o nazwie Khush-Oil.

Miał dobrego agenta, zatem miał również dobry kontrakt. A że miał dobry kontrakt, w godzinę po wybuchu znalazł się w Singapurze. Przynajmniej jego większa część. Holenderski chirurg lubił sobie żartować, jak to pewien nieokreślony procent Turnera nie wydostał się z Palam International tym pierwszym lotem i musiał spędzić noc w magazynie, w pojemniku biomedycznym.

Holender i jego zespół poświęcili trzy miesiące, żeby poskładać Turnera do kupy. Wyklonowali metr kwadratowy skóry: wyhodowali ją na blokach kolagenu i polisacharydach z chrząstek rekina. Oczy i genitalia kupili na wolnym rynku. Oczy były zielone.

Większą część tych trzech miesięcy spędził w generowanym z ROM-u symstymowym konstrukcie wyidealizowanego dzieciństwa w zeszłowiecznej Nowej Anglii. Wizyty Holendra były snami szarego przedświtu, koszmarami niknącymi, gdy niebo rozjaśniało się za oknem jego sypialni na piętrze. Późno w noc pachniały lilie. Czytał Conan Doyle’a przy świetle sześćdziesięciowatowej żarówki ukrytej za pergaminowym abażurem w klipry. Masturbował się w zapachu czystej pościeli i myślał o dziewczynach ze szkoły. Holender otwierał tylne drzwiczki umysłu i wchodził, by zadawać pytania; ale rankiem matka wołała na śniadanie, na owsiankę, jajka na bekonie, kawę z mlekiem i cukrem.

Aż pewnego ranka obudził się w obcym łóżku; Holender stał przy oknie, z którego wlewały się do wnętrza tropikalna zieleń i raniący oczy blask słońca.

– Możesz już wracać do domu, Turner. Skończyliśmy z tobą. Jesteś jak nowy.

* * *

Był jak nowy... To znaczy jaki? Nie wiedział. Wziął wszystko, co przekazał mu Holender, i odleciał z Singapuru. Domem było następne lotnisko: Hyatt.

I następne. I jeszcze jedno.

Leciał wciąż dalej. Jego chip kredytowy był prostokątem czarnego lustra ze złotą krawędzią. Gdy go pokazywał, ludzie za kontuarami uśmiechali się i kiwali głowami. Drzwi otwierały się i zamykały. Koła odrywały się od żelbetu, pojawiały się drinki, podawano obiad.

Na Heathrow z białej kopuły nieba nad lotniskiem oderwał się wielki kawał pamięci i runął prosto na niego. Nie zatrzymując się, Turner zwymiotował do niebieskiego plastikowego pojemnika. Kiedy dotarł do lady na końcu korytarza, wymienił swój bilet.

Poleciał do Meksyku.

* * *

I przebudził się wśród brzęku blaszanych wiader na kafelkach, wilgotnego szelestu szczotek, obok ciepłego ciała przytulonej kobiety.

Pokój był wysoko sklepioną jaskinią. Nagi biały tynk zbyt wyraźnie odbijał dźwięki; gdzieś poza hałasami pokojówek na porannym dziedzińcu rozbrzmiewały głuche uderzenia fal przyboju. Zgnieciona w dłoni pościel była szorstkim płótnem zmiękczonym niezliczonymi praniami.

Pamiętał słońce wpadające przez szeroką przestrzeń opalizującej szyby, lotniskowy bar, Puerto Vallarta. Musiał przejść z samolotu dwadzieścia metrów; mocno zaciskał powieki w obronie przed słońcem. Zapamiętał martwego nietoperza, rozprasowanego jak zeschły liść na betonie pasa.

Pamiętał jazdę autobusem, górską drogę, smród spalin, brzegi przedniej szyby zaklejone pocztówkowymi hologramami niebieskich i różowych świętych. Ignorował górską scenerię, poświęcając całą uwagę kuli różowego lucytu i nierównemu tańcowi rtęci w jej wnętrzu. Nieco większa od baseballowej piłki gałka tkwiła na zgiętym stalowym pręcie dźwigni zmiany biegów. Została odlana wokół przyczajonego pająka wydmuchanego z czystego szkła i w połowie wypełnionego rtęcią. Rtęć chlapała i kołysała się, kiedy szofer pędził swym autobusem po serpentynach, drżała i falowała na prostych. Gałka była śmieszna, ręcznie robiona, złowieszcza: tkwiła tam, by powitać go znowu w Meksyku.

Jeden z klikunastu mikrosoftów, jakie dostał od Holendra, dawał ograniczoną znajomość hiszpańskiego. Ale w Vallarta sięgnął za lewe ucho i wsunął w gniazdo zatyczkę, kryjąc ją pod kwadratem cielistego mikroporowego plastra. Pasażer w tyle autobusu miał radio. Rytmiczny pop przerywał okresowo głos spikera recytującego jak litanię ciągi dziesięciocyfrowych liczb: dzisiejsze wygrane w loterii państwowej.

Kobieta obok niego poruszyła się we śnie.

Podparł się na łokciu i przyjrzał się jej. Obca twarz, ale nie taka, jakiej życie w hotelach nauczyło go oczekiwać. Spodziewał się raczej rutynowej piękności, płodu taniej chirurgii plastycznej i nieustępliwego darwinizmu mody, archetypu wypieczonego z twarzy gwiazd ostatnich pięciu lat.

W zarysie szczęki miała coś ze środkowego Zachodu, archaicznego i amerykańskiego. Niebieska pościel zwijała jej się wokół bioder, padające przez drewniane okiennice promienie słońca pokrywały długie uda ukośnymi pasami złota. Twarze, przy których budził się w hotelach całego świata, przypominały ozdoby na masce wozu samego Boga... Śpiące twarze kobiet, identyczne i samotne, nagie, zwrócone wprost w pustkę. Ale ta była inna. Już teraz wiązało się z nią jakieś znaczenie. Znaczenie i imię.

Usiadł, zsuwając nogi z łóżka. Podeszwy stóp wyczuły na zimnych kafelkach szorstkość morskiego piasku. W powietrzu unosił się lekki, przenikliwy zapach środka owadobójczego. Wstał nagi, z pulsującą głową. Zmusił nogi do ruchu. Sprawdził pierwsze z dwojga drzwi, znalazł białe kafelki, biały tynk, pękate, chromowane sitko prysznica na poznaczonej rdzą żelaznej rurze. Oba krany uwalniały identyczny strumyczek letniej wody. Obok plastikowej szklanki leżał antyczny zegarek: mechaniczny rolex na pasku z jasnej skóry.

W zakrytych okiennicami oknach łazienki nie było szyb, jedynie napięta siateczka z zielonego nylonu. Wyjrzał między drewnianymi listwami, mrużąc oczy przed gorącym, czystym słońcem. Zobaczył wyschniętą fontannę wyłożoną kwiecistymi kafelkami i rdzewiejące zwłoki volkswagena rabbita.

Allison. Tak miała na imię.

* * *

Włożyła wystrzępione oliwkowe szorty i jedną z jego białych koszulek; nakręcany rolex ze zmętniałą stalową kopertą trafił na lewy przegub. Poszli na spacer wzdłuż łuku plaży, w stronę Barre de Navidad. Trzymali się wąskiego pasa twardego mokrego piasku powyżej linii fal.

Mieli już wspólną historię: pamiętał ją rankiem przy straganie pod żelaznym dachem małego miasteczkowego mercado, jak oburącz trzymała wielki gliniany kubek wrzącej kawy. Wymazując tortillą jajka z salsą z popękanego białego talerza, obserwował muchy krążące w smugach światła docierających przez łaty palmowych liści i skorodowane płyty. Chwilę rozmowy o jej pracy w jakiejś firmie prawniczej w Los Angeles, gdzie mieszkała sama w którymś ze skleconych na pontonach miasteczek zacumowanych niedaleko Redondo. Powiedział jej, że jest specjalistą doboru personelu. W końcu naprawdę zajmował się personelem.

– Może szukam jakiejś innej pracy...

Ale rozmowa wydawała się wtórna wobec tego, co istniało między nimi. Fregata zawisła im nad głowami, przez chwilę walczyła z wiatrem, ześliznęła się w bok, zawróciła i odleciała. Oboje zadrżeli, widząc cudowną swobodę ptaka, jego bezmyślne szybowanie. Ścisnął jej dłoń.

Niebieska sylwetka wyrosła naprzeciw, zbliżając się plażą: żandarm maszerował do miasta. Wyglansowane czarne wysokie buty na miękkim białym piasku wydawały się nierzeczywiste. Kiedy ich mijał, z twarzą smagłą i nieruchomą za lustrzanymi okularami, Turner zauważył karabinowego formatu laser Steiner-Optic z celownikiem Fabrique Nationale. Niebieski kombinezon był idealnie czysty, nogawki z kantami jak noże.

Przez większą część swego dorosłego życia Turner sam był żołnierzem, chociaż nigdy nie nosił munduru. Był najemnikiem, angażowanym przez wielkie korporacje, prowadzące nieustanną sekretną wojnę o panowanie nad gospodarkami całych państw. Był specjalistą od wyciągania wyższych urzędników i naukowców. Ponadnarodowe koncerny, dla których pracował, nigdy by nie przyznały, że istnieją tacy ludzie jak Turner...

– Wczoraj wieczorem wypiłeś prawie całą butelkę herradury – zauważyła.

Kiwnął głową. Jej dłoń w jego dłoni była ciepła i sucha. Przy każdym kroku spoglądał na palce jej stóp, na paznokcie pomalowane spękaną różową emalią.

Fale toczyły się do brzegu, o szczytach przejrzystych jak zielone szkło.

Pył wodny skraplał się na jej opaleniźnie.

* * *

Po pierwszym dniu razem ich życie potoczyło się według prostego wzoru. Jedli śniadanie w mercado, w budce z betonowym kontuarem, wytartym do gładzi polerowanego marmuru. Rankiem pływali, dopóki słońce nie zapędzało ich do ocienionego okiennicami chłodu hotelowego pokoju. Tam kochali się pod wolnymi drewnianymi łopatkami sufitowego wentylatora. Potem spali. Po południu badali labirynt wąskich uliczek za Avenida albo ruszali na wycieczkę na wzgórza. Kolacje jadali w małych rastauracyjkach nad plażą i pili drinki na patiach białych hoteli. Światło księżyca kłębiło się na szczytach fal.

Stopniowo, bez słów, nauczyła go nowego stylu namiętności. Był przyzwyczajony do obsługi, do kontaktów z wyszkolonymi profesjonalistkami. Teraz, w białej grocie, klękał na kafelkach i zlizywał z niej sól Pacyfiku zmieszaną z jej wilgocią, a chłodne uda gładziły mu policzki. Z dłońmi na jej biodrach unosił ją jak kielich, mocno przyciskając wargi, gdy język szukał centrum, ogniska, częstotliwości, która doprowadzi ją na szczyt. Potem z uśmiechem wspinał się na nią, wchodził i szukał własnej drogi.

Czasami potem coś opowiadał; długie spirale luźnych historii splatały się i łączyły z szumem morza. Ona sama mówiła niewiele, ale nauczył się cenić te nieliczne słowa. I zawsze obejmowała go. I słuchała.

* * *

Minął tydzień, potem następny. Ostatniego ich wspólnego dnia przebudził się w tym samym chłodnym pokoju i znalazł ją obok siebie. Przy śniadaniu miał wrażenie, że dostrzega w niej jakąś zmianę, niepokój.

Opalali się i pływali, a w znajomym łóżku zapomniał o lekkim ukłuciu lęku.

Po południu zaproponowała spacer plażą w stronę Barre, tam gdzie poszli pierwszego ranka.

Turner wyjął z gniazda za uchem zatyczkę i wsunął drzazgę mikrosoftu. Struktura hiszpańskiego przeniknęła go jak szklana wieża, niewidoczne bramy wisiały na zawiasach czasu teraźniejszego i przyszłego, trybów warunkowych i czasowników dokonanych. Zostawił ją w pokoju, przeszedł przez Avenida i znalazł się na rynku. Kupił wiklinowy kosz, puszki zimnego piwa, kanapki i owoce. Wracając, wziął jeszcze od handlarza na Avenida nową parę okularów.

Miał już równą, ciemną opaleniznę. Zniknęły kanciaste łaty pozostawione po wszczepach Holendra, a ona nauczyła go jedności własnego ciała. Rankiem, kiedy w lustrze patrzył w zielone oczy, były to jego oczy, a w snach Holender przestał go dręczyć swymi marnymi dowcipami i suchym kaszlem. Czasami widywał jeszcze we śnie odpryski Indii, kraju, którego prawie nie znał; jaskrawe odłamki: Chandni Chauk, zapach kurzu i pieczonego chleba...

* * *

Mury zrujnowanego hotelu wyrastały w jednej czwartej łuku zatoki. Przybój był tu silniejszy, każda fala jak wybuch.

Pociągnęła go w tamtą stronę. W kącikach jej oczu dostrzegł coś nowego: napięcie. Mewy wzleciały w górę, kiedy szli ręka w rękę po plaży, by zajrzeć za puste otwory drzwi. Piasek osiadł i fasada budynku się zapadła. Ściany runęły, pozostawiając stropy trzech kondygnacji, niczym olbrzymie dachówki zwisające z pogiętych, pordzewiałych ścięgien grubych jak palec stalowych prętów. Każde piętro pomalowano na inny kolor, wyłożono innym wzorem płytek.

HOTEL PLAYA DEL M głosił napis z dziecięcych liter, ułożonych z muszli nad betonowym łukiem.

– Mar – dokończył, chociaż wyjął już mikrosoft.

– To koniec – powiedziała, wchodząc w cień łuku.

– Czego koniec?

Podążył za nią. Kosz ocierał mu biodro, piasek pod stopami był chłodny, suchy i miałki.

– Koniec. Skończone. To miejsce. Nie ma tu czasu, nie ma przyszłości.

Spojrzał na nią, a potem dalej, na zardzewiałe sprężyny łóżka wbite w kąt między rozkruszonymi ścianami.

– Śmierdzi moczem – stwierdził. – Chodźmy popływać.

* * *

Morze stłumiło poczucie chłodu, lecz jakoś oddalili się od siebie. Siedzieli na kocu z pokoju Turnera i jedli w milczeniu. Cień ruin wydłużał się. Wiatr rozwiewał jej jasne od słońca włosy.

– Kiedy na ciebie patrzę, myślę o koniach – odezwał się w końcu.

– Tak? – odpowiedziała, jak gdyby z głębin zmęczenia. – W końcu wymarły dopiero trzydzieści lat temu.

– Nie. O ich włosach. Tych włosach na szyi, kiedy biegną.

– Grzywy – mruknęła. Łzy błysnęły jej w oczach. – Pieprz to. – Ramiona jej zadrżały. Odetchnęła głęboko. Rzuciła na piasek pustą puszkę po carta blanca. – To wszystko... i ja... jakie to ma znaczenie? – Jej ręce znowu go objęły. – Och, Turner, chodź! Chodź...

A kiedy kładła się na plecach, ciągnąc go za sobą, zobaczył coś: łódź zredukowaną odległością do białego myślnika tam, gdzie woda spotyka się z niebem.

* * *

Usiadł i wciągnął obcięte dżinsy. Znowu zobaczył jacht. Był teraz o wiele bliżej: pełna gracji biała sylwetka sunąca po wodzie. Głębokiej wodzie. Sądząc po sile przyboju, dno musiało tu opadać niemal pionowo. Pewnie dlatego szereg hoteli przy plaży kończył się tam, gdzie się kończył. I dlatego nie przetrwała ta ruina. Fale wypłukały jej fundamenty.

– Daj mi kosz.

Zapinała bluzkę. Kupił ją dla niej w którymś z tych smętnych małych sklepików przy Avenida. Jaskrawoniebieska meksykańska bawełna, marnie uszyta. Rzeczy kupowane tu w sklepach rzadko wytrzymywały dłużej niż dzień czy dwa.

– Prosiłem, żebyś mi podała kosz.

Posłuchała. Przeszukał resztki ich popołudnia; pod plastikową torbą plastrów ananasa zalanych sokiem z limony i przyprószonych cayenne znalazł swoją lornetkę, niewielkie wojskowe szkła 6x30. Otworzył integralne osłony z obiektywów i poduszek okularów, po czym przestudiował zaokrąglone ideogramy logo Hosaki. Żółty ponton wypłynął zza rufy i skierował się w stronę plaży.

– Turner, ja...

– Wstawaj.

Zwinął koc i jej ręcznik, wsunął do kosza. Obok lornetki postawił ostatnią puszkę ciepłego carta blanca. Wstał, podniósł ją na nogi i wcisnął kosz do rąk.

– Może się mylę – powiedział. – Jeśli tak, uciekaj stąd. Biegnij do tej drugiej kępy palm. – Pokazał palcem. – Nie wracaj do hotelu. Złap autobus do Manzanillo albo Vallara. Jedź do domu.

Słyszał już warkot przyczepnego silnika.

Łzy stanęły jej w oczach, ale nie powiedziała ani słowa. Odwróciła się i pobiegła, mijając ruiny, przyciskając do piersi kosz, potykając się na ławicach nawianego piasku. Nie oglądała się za siebie.

Odwrócił się i spojrzał na jacht. Ponton podskakiwał na falach przyboju. Jacht nazywał się Tsushima, a ostatnim razem Turner widział go w Zatoce Hiroshimy, z jego pokładu podziwiał wrota Shinto w Itsukushima.

Nie potrzebował lornetki, by zgadnąć, że pasażerem pontonu jest Conroy, a steruje któryś z ninja Hosaki. Usiadł po turecku na chłodnym piasku i otworzył swoją ostatnią puszkę meksykańskiego piwa.

* * *

Opierając nieruchome dłonie o tekowy reling Tsushimy, spojrzał na linię białych nadbrzeżnych hoteli. Za nimi lśniły trzy hologramy miasteczka: Banamex, Aeronaves i sześciometrowa Dziewica nad katedrą.

Conroy stał obok.

– Nagłe zlecenie – powiedział. – Wiesz, jak to jest.

Głos miał równy, bez żadnej tonacji, jakby próbował naśladować tani chip głosowy. Szeroka twarz była blada, trupio blada. Podkrążone oczy kryły się głęboko, tlenioną grzywę zaczesywał do tyłu z szerokiego czoła. Nosił czarne polo i czarne spodnie.

– Wejdźmy do środka – zaproponował.

Turner poszedł za nim, schylając głowę w niskich drzwiach kabiny. Białe parawany, jasna sosna bez najmniejszej skazy – surowy, tokijski szyk korporacyjny.

Conroy usiadł na niskim prostokątnym pufie z ciemnoszarego ultraskaju. Turner stanął nieruchomo z rękami zwisającymi bezwładnie po bokach. Conroy wziął z niskiego lakowego stolika ozdobny inhalator.

– Wzmacniacz choliny?

– Nie.

Conroy wsunął sobie inhalator do nozdrza i pociągnął.

– Może zjesz sushi? – zapytał. Odłożył inhalator na stół. – Przed godziną złapaliśmy parę lucjanów.

Turner stał bez ruchu i patrzył.

– Christopher Mitchell – oznajmił Conroy. – Maas Biolabs. Ich czołowy spec od układów hybrydowych. Przechodzi do Hosaki.

– Nigdy o nim nie słyszałem.

– Bzdura. A co powiesz na drinka?

Turner pokręcił głową.

– Krzem już się kończy, Turner. Mitchell to facet, który wymyślił biochipy, a Maas siedzi na głównych patentach. Wiesz o tym. To ten gość od monoklonali. Chce odejść. Ty i ja, Turner, mamy go przerzucić.

– Chyba przeszedłem na emeryturę, Conroy. Dobrze mi tu było.

– To właśnie stwierdził zespół psycho w Tokio. To znaczy, przecież już nie pierwszy raz wychodzisz z dołka. Ona jest psychologiem polowym. Pracuje dla Hosaki.

Mięsień w udzie Turnera zaczął drgać rytmicznie.

– Mówią, że jesteś gotów, Turner. Po New Delhi trochę się o ciebie martwili, dlatego woleli sprawdzić. Taka drobna terapia na boku. Nigdy nie zaszkodzi, nie?

Trylogia Ciągu:

Подняться наверх